strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się

WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH!


      Ostatnio zastanawiająco często spotykam koleżanki i kolegów, którzy zgłaszają pełną gotowość do podjęcia pracy o charakterze krytycznoliterackim.
      – Pięknie – mówię – ale o czym to pisać chcecie, kochani?
      Z reguły nikt nie ma bliżej sprecyzowanych zamiarów. Wszyscy mają nadzieję, że wskaże się im jakiś tytuł…
      Tymczasem już od dawna na redakcyjnym biurku nie ma żadnych książek, które pokornie oczekiwałyby na recenzentów. Być może po długich poszukiwaniach najbardziej wytrwałym udałoby się odnaleźć zapoznany tomik poetycki, bodaj arkusik, wydany Gdzieś nad Samym Brzegiem Morza, przez okazji nowego numeru dwumiesięcznika kulturalnego „Nudno i Pretensjonalnie”. O prozie nie ma co marzyć. Wprawdzie dobrze poinformowani utrzymują, że to przejściowe, że sytuacja poprawi się późną wiosną, bowiem na majowe targi książki przygotowywane są ponoć do wydania dwie powieści i jeden zbiór opowiadań. Najprzezorniejsi już teraz usiłują zarezerwować sobie nowego Jerzego Sosnowskiego, bowiem w jego sprawie był kontrolowany przeciek z samej Stolicy, a poza tym, kto inny miałby coś opublikować, jeśli nie on, nowa gwiazda na pustawym firmamencie literackiego nieba. Najbardziej zdeterminowani gotowi są pisać o czymkolwiek, choćby o tej powieści (nie pamiętam tytułu ani autorki, nikt zresztą tego nie pamięta, bo po co), co zdobyła siódmą nagrodę w konkursie na polską podróbkę Pamiętnika Bridget Jones. Och, czuje się w powietrzu tę presję niespełnionych recenzentów, którzy aż przebierają nóżkami, by coś pochwalić lub zganić, a tymczasem, o czasie marny, po prostu nie ma co!
      Jak recesja, to recesja. Już jakiś czas temu na najwyższym szczeblu redakcyjnym zapadła decyzja o grupowym zwolnieniu recenzentów, bo najzwyczajniej w świecie ich liczba okazała się zdecydowanie przewyższać kwartalną krajową produkcję wydawniczą w dziedzinie literatury niegdyś nazywanej piękną. Prawda, że dzielna „Zielona Sowa” stara się jak może. Wydaje coraz to cieńsze tomiki, by dla każdego starczyło. Ale czy recenzentów przybyło w nadmiarze, czy książeczki z Biblioteki „Studium” wciąż są zbyt grube – wielu chętnych i tak odchodzi z kwitkiem. I jeśli majowe targi naprawdę niczego nie zmienią, to należy liczyć się z tym, że jeszcze przed wakacjami bezrobotni recenzenci mogą doprowadzić do niepokojów społecznych!
      Daleki jednak jestem od tego, by narzekać na wydawniczą zapaść. Wszak kołowrót koniunktur i recesji stanowi żelazne prawo ekonomii. A skoro już wszyscy literaci między Bugiem a Odrą uwierzyli w niewidzialne prawa rynku, to dlaczego ja jeden miałbym się wzbraniać? Tym bardziej, że tak ładnie w każdy poniedziałek, w Programie III Polskiego Radia, między 9.30 a 9.45, namawia mnie do nawrócenia się na wolnorynkowy kapitalizm Rafał A. Ziemkiewicz (w cywilu pisarz-fantasta). A nawet ślepy zauważy, jaki jest rynek literacki w Polsce. Płytki. Na jego potrzeby w zupełności wystarczą jeden beskidzki samotnik, sympatyczna autorka sympatycznych niewątpliwie klechd domowych, jeden pisarz, co tak śmiesznie frazą kręci, jeden, który wyraża nasze marzenia o przesiadce ze zdezelowanego malucha do mercedesa, dwoje szacownych noblistów oraz poeta-rockendrolowiec. A ponieważ do kompletu przyda się budzący społeczne zaufanie pisarz-fachowiec, jakiś wysoki, przystojny mężczyzna z doktoratem, dobrze wyglądający z fajką, w golfie i tweedowej marynarce, sprawdzony przed kamerą i mikrofonem (to na wypadek zapotrzebowania na publiczną debatę z udziałem autorytetu współczesnej literatury), to i taki się ostatnio pojawił był. Ach, pomyśleliśmy nawet o potrzebach wszystkich sarkających na taki stan rzeczy i wykreowaliśmy legendę, kolportowaną konfidencjonalnym mruczando w specjalistycznej prasie, że prawdziwa literatura jest zupełnie gdzie indziej, na marginesach lub w innej galaktyce, gdzieś w okolicach redakcji „Literatury na Świecie”, gdzie wokół planety zwanej Andrzejem Sosnowskim orbitują jego księżyce.
      Jako redaktor i świeży katechumen wolnorynkowego kapitalizmu powiem, że widać musi być tak, jak jest. Nie pozostaje nic innego, jak pokochać taką sytuację. Ma ona zresztą wiele zalet. Wiadomo, kto jest ważny i dobry, raz ustalona hierarchia będzie krzepnąć, niespodzianki są wykluczone, żadnych nowych nazwisk uczyć się nie trzeba, a do czytania niewiele. Nic tylko przez najbliższe lata wyrażać zachwyt, że publiczność nie zawodzi, że intuicyjnie wybiera najbardziej wartościową literaturę, choć kto chce, ten oczywiście zawsze może okazać troskę o kierunek dalszego rozwoju twórczości naszych ulubieńców („Olga Tokarczuk napisała, jak zawsze, mądrą i wartościową książkę, jednak Prawiek czytało się przyjemniej”; „niektórzy mówią, że Stasiuk się powtarza i to pisarzowi, którego zawsze ceniłem, powinno dać do myślenia”; „Pod Mocnym Aniołem zasłużyło na Nagrodę Nike, ale jest też prawdą, że wybitny współczesny prozaik, który dla naszej literatury odkrył Ziemię Cieszyńską, ma w swoim dorobku książki lżejsze i dowcipniejsze” – och, wszyscy wiemy, jak to można zgrabnie robić).
      A przecież uczestnicząc ramię w ramię w dziele budownictwa kapitalistycznego, wznosimy nie tylko samą piramidę, bo również rzeźbimy Sfinksa, chciałem powiedzieć – kapitalizm z ludzką twarzą. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że w dającym się przewidzieć czasie trzech, góra czterech recenzentów na pismo w zupełności wystarczy. Kłopot na tym polega, że wszyscy zbędni nie pomieszczą się w stopce – jak to się mówi – odnowionego „Przekroju”, a wierzcie mi, nie jest prostą sprawą spojrzeć w twarz tego lub innego krytyka i powiedzieć mu: No dobrze, kochany, ale ja nic dla ciebie nie mam, dziękuję za dotychczasową współpracę i do zobaczenia w lepszych czasach… Prezes Stoczni Gdynia S.A. może by potrafił, ja nie!
      Cóż, być może przyszła pora, by zmienić niektóre obyczaje w życiu literackim. Niby dlaczego trzymać się kurczowo zasady, że w jednym czasopiśmie książka powinna być zrecenzowana tylko raz i tylko w absolutnie wyjątkowych wypadkach można od tej reguły odstąpić? Dlaczegóż by krytycznym wielogłosem powitać nie tylko Grę na wielu bębenkach (jeżeli kochać, to dlaczego nie z kolegą?), ale również Szkieleciarki Wojciecha Kuczoka (co niebezpieczne dla mężczyzny samotnego)? Dlaczegóż by nie podjąć trudu zbiorowej egzegezy takiego Bełkotu Sławomira Shuty (sam Dariusz Nowacki publicznie przyznał, że pojedynczo się z tą książką nie upora ni dyplomata, ni mędrzec, ani nawet on)? Można by również zacząć omawiać nie tylko druki zwarte, ale również publikacje w czasopismach. Przynajmniej te obszerniejsze (na początek proponowałbym taki Iluzjon Jerzego Franczaka). Same korzyści! Początkujący pisarze nie musieliby czekać na debiut książkowy, by zacząć wyklejać zawczasu kupiony album wycinkami recenzji. Wydawcy mieliby doskonałe alibi, żeby nie drukować ich książek (bo niby po co, skoro już zostały wyczerpująco omówione), a chyba też by wzrosło czytelnictwo czasopism literackich. Ostatnio bowiem odnoszę wrażenie, że czytamy tylko te pisma, w których nas właśnie drukują.
      Można by również pomyśleć o przekwalifikowaniu przynajmniej części bezrobotnych recenzentów. Ciekawa rzecz, że w tym samym czasie, gdy premiery literackie stały się gatunkiem ginącym, obrodziło jakoś książkami krytycznymi i eseistycznymi. Fenomen ów tłumaczy się bardzo łatwo – mamy początek roku i jest to ostatnia chwila, by wydawcy rozliczyli pieniądze z grantów, które wcześniej wzięli na wydanie tych książek. Teoretycznie jest więc co omawiać, ale cóż – recenzowanie tomów krytycznych i eseistycznych uchodzi za rzecz dużo trudniejszą nawet od zmagań z wierszami Andrzeja Sosnowskiego, nikt więc się do tego specjalnie nie pali.
      Jednak same kursy doskonalenia zawodowego, na których przygotowywano by do krytycznego omawiania dzieł takiego, powiedzmy, Michała Pawła Markowskiego, nie wystarczą, by rozwiązać nasz problem. Wysyp książek eseistycznych oraz krytycznych ma, jak wspomniałem, charakter sezonowy i na następny trzeba będzie poczekać co najmniej rok. I bądź tu krytykiem-specjalistą o wysokich kwalifikacjach, drukując jedną recenzję w roku!
      Przyznaję, nie znajduję dobrego rozwiązania dla nas wszystkich, szukających rozpaczliwie przedmiotu krytycznoliterackich zatrudnień. Powziąłem jedynie mocne postanowienie, że przez jakiś będę recenzował same wyłącznie książki polonistyczne, deficytowe nowości literackie pozostawiając innym. Wiecie Państwo, takie postanowienie to zupełnie jak filantropia – sytuacji wprawdzie nijak nie zmieni, ale zapewnia całkiem dobre samopoczucie.

Krzysztof Uniłowski
(1 marca 2002)





Radykalna Grupa Literacka KAMIKAZE


      Znowu, podobnie jak ostatnio, siadłem do pisania z myślą, aby obdarzyć naszą kwiczącą z nędzy kulturę – recesja, ach, recesja – tekstem fundamentalnym. Tematów tym razem nie brakowało. Czesław Miłosz wydał nowy tom wierszy zatytułowany Druga przestrzeń (choć na dobrą sprawę ta książka powinna się nazywać Kosmiczna przestrzeń, bo szybkość z jaką Noblista produkuje kolejne teksty poetyckie powoli zbliża się do prędkości światła). Nie przymierzałem się nawet do pisania recenzji z tego tomu, bo byłbym zapewne sto dwudziestym albo sto trzydziestym krytykiem, który wziął się za tę robotę. A ja źle czuję się w tłumie. Jednak kilka zdań w felietonie mógłbym na ten temat skrobnąć. Poza tym, Mocarny Pilch wystąpił w filmie Wtorek, który opiewa rozwój małej przedsiębiorczości na terenach zagrożonych bezrobociem, a dokładniej – klubu erotycznego na głębokiej wsi. Cóż, Mocarny Pilch, którego kochają nie tylko wszystkie kobiety w wieku produkcyjnym od Bałtyku aż po Tatry, ale którego uwielbia również książę DyDo, może sobie pozwolić na tego rodzaju ekscesy. Tym bardziej, że pisanie powieści czy felietonów to w gruncie rzeczy ciężka i nużąca robota. Zaniepokoiło mnie co innego. Na plakacie reklamującym owo arcydzieło polskiej kinematografii w stanie upadłości twarz Mocarnego Pilcha widnieje tuż obok tylci (określenie Czcibora-Piotrowskiego) dziewoi, wijącej się w tańcu niedwuznacznie erotycznym. I to w dodatku dziewoi o urodzie zdecydowanie pszenno-buraczanej. Chciałem więc zachęcić czytelników do stworzenia Komitetu Obrony Medialnego Wizerunku Pisarza (hasło bojowe: świętości nie szargać… byle gdzie).
      Już zaczynałem pisać, kiedy zadzwonił telefon. Pomyślałem, że to nie kto innym, tylko moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, która bawiła na jakimś psychologicznym treningu czy innym zgrupowaniu kondycyjnym w podkrakowskiej wsi, dzwoni, aby powiedzieć mi, że jestem jej ulubionym krytykiem krytykującym. Rzuciłem się do aparatu, potykając się o sterty tomików wierszy, stosy opasłych tomów wspomnieniowych, pudełka z muzyką bardzo metalową (wiadomo, nie ma to, jak pisać subtelną krytykę przy rykach trashowego wokalisty). Ale to nie była moja odwieczna. Usłyszałem przejęty głos sekretarki z „Dekady Literackiej”, która prosiła o niezwłoczne przybycie na nadzwyczajne zebranie redakcji. Spojrzałem na zegarek: dwudziesta druga trzydzieści pięć. Dziwne, bardzo dziwne. Co było robić, wskoczyłem w taksówkę i pomknąłem do centrum.
      Stara, zabytkowa kamienica, w której mieści się siedziba redakcji, o tej porze sprawiała dosyć ponure wrażenie. Na pewno w jej piwnicach były kiedyś lochy. Z duszą na ramieniu przemykałem po słabo oświetlonych schodach. Bałem się, że gdzieś z kąta skoczy na mnie upiór grafomana, któremu nie wydrukowaliśmy eschatologicznych poematów. W pokoju redakcyjnym panowała złowróżbna cisza. Powitałem wszystkich gromkim, cześć pracy, ale koledzy-dekadenci i koleżanki-dekadentki jedynie na chwilę podnieśli głowy, skinęli krótko, by zaraz znowu pogrążyć się w lekturze i rozmyślaniach. Nie jest dobrze, przemknęło mi przez głowę. Siadłem cichutko z boku i zapytałem sąsiada, co się dzieje. Wręczył mi niezbyt wyraźną kserówkę, szepcząc, że TO przyszło dzisiaj do redakcji.
      Przeczytałem i zadrżałem ze zgrozy. Włosy mam dosyć długie, więc nie mogły zjeżyć mi się ze strachu. Postanowiłem więc, że zblednę, tym bardziej, że – jak twierdzi moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona – umiem zblednąć bardzo efektownie. Miałem w ręku oświadczenie, co tam oświadczenie – prawdziwe ultimatum, podpisane przez przywódcę Radykalnej Grupy Literackiej KAMIKAZE. Grupa ta była mi już znana wcześniej, aczkolwiek pod inną nazwą: Błędnych Rycerzy Aforyzmu. Tworzyli ją fundamentalni aforyści, którzy uznawali tylko ten jeden gatunek literacki. Mieli jednak problem, bo nikt nie chciał drukować ich dzieł, mimo iż z uporem rozsyłali zestawy tekstów do redakcji pism literackich w kraju i za granicą. Z oświadczenia wynikało, że Błędni Rycerze Aforyzmu doszli do wniosku, że stali się ofiarami międzynarodowego spisku „kretynokrytyków” zazdrosnych o to, że nie potrafią zamykać myśli we frazach równie zwięzłych, jasnych i efektownych. Aforyści postanowili więc zastosować środki ostateczne. Z oświadczenia wynikało jasno – co aforyści, to jednak aforyści – że chcą oni popełnić zbiorowe samobójstwo. Kombinowali w sumie logicznie: zabiją się, będzie o nich głośno, staną się kultowymi pisarzami przeklętymi, więc wszyscy zaraz rzucą się, aby drukować ich teksty, nastolatki będą wypisywać wymyślone przez nich frazy na koszulkach, Lupa zrobi adaptację sceniczną tychże fraz, która trwać będzie przynajmniej z piętnaście godzin, a Jerzy Sosnowski poświęci im audycję w radiowej „Trójce”, zatytułowaną, Czy musieli umrzeć?.
      Zgroza na chwilę ustąpiła i poczułem złość.
      – Nie możemy dopuścić do tego, żeby szantażowali nas grafomani – powiedziałem. – Wytrzymam przeglądanie tysięcy zestawów wierszy początkujących poetów i setek zbiorów opowiadań początkujących prozaików, ale nie zdzierżę, aby ktoś mnie szantażował.
      – Widzę, że zaraziłeś się fundamentalizmem – zachichotał kolega-dekadent.
      – Jeśli nie wydrukujemy ich tekstów, a oni popełnią samobójstwo, to przecież będziemy mieli ich na sumieniu – powiedziała Agnieszka K., która z natury skłonna była do współczucia, a ostatnio jeszcze bardziej, bo pracowaliśmy przecież nad numerem o religijności.
      – Przekażmy całą sprawę „Tygodnikowi Powszechnemu” – rzucił ktoś myśl, która początkowo wydała się genialna. – Na naszym terenie to oni są przecież specjalistami od sumień.
      Podumaliśmy przez moment i stało się jasne, że nie jest to, niestety, żadne rozwiązanie. Możemy iść nawet z naszym problemem do redakcji „Tygodnika”, ale tam okaże się, że na posterunku jest tylko sekretarka, bo jeden redaktor siedzi właśnie w Stanach, porządkując archiwum Miłosza, drugi oddelegowany został do porządkowania archiwum Turowicza, kolejny zbiera pisma rozproszone Tischnera, a pozostali znajdują się w miejscu mocno odosobnionym, gdzie dumają, co zrobić, aby odbudować autorytet kleru po aferze z nieszczęsnym arcybiskupem, który co bardziej urodziwym klerykom rozdawał majtadasy z napisem ROMA. A sekretarka powie, że niestety nikogo nie ma w domu, więc musimy radzić sobie sami.
      – Jeśli członkami grupy KAMIKAZE są młodzieńcy, to sprawa może być poważniejsza niż nam się zdaje – załamała ręce jedna z koleżanek-dekadentek.
      – Dlaczego? – zapytałem.
      – Michał Witkowski w czasie Tekstyliów mówił, że na sposób, w jaki młodzi prozaicy postrzegają świat, najmocniej wpłynęły wydarzenia z 11 września. Jeśli radykalni aforyści przeżyli to równie mocno, właściwie jest już po nas.
      Zgroza powróciła. Wyobraziłem sobie awionetki wbijające się w wieże Kościoła Mariackiego, niszczące resztki Kopca Kościuszki, albo wpadające jedna po drugiej do Wisły, aby wywołać gigantyczną falę powodziową. Pomyślałem o niewinnych redaktorach i redaktorkach, którzy zginą w czasie ataków zamachowców-samobójców na siedziby pism literackich, a zabójczych przesyłkach pocztowych, w których pod niewinnymi maszynopisami będą się kryć bomby zegarowe, bakterie wąglika czy innej cholery. A wtedy wkroczą tutaj Amerykanie, zaniepokojeni panoszącym się terroryzmem, i zamiast w Unii Europejskiej znajdziemy się w Stanach Zjednoczonych.
      Wydawało się, że wszystko jest już stracone, kiedy nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Deus ex machina! W drzwiach pokoju redakcyjnego stanęła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona i dygnęła uroczo.
      – My name is Fiansee, His Fiansee. Jestem tu po to, aby rozwiązać wszystkie wasze problemy.
      – Ale jak? – jęknąłem.
      – To proste. Wam zrobię trening asertywności i umiejętności negocjowania, radykalnym aforystom również trening z negocjacji i jeszcze warsztat z twórczości. Później będziecie sobie negocjować do woli
      I zaraz pobiegła dzwonić do przywódcy Radykalnej Grupy Literackiej KAMIKAZE.

Robert Ostaszewski
(3 marca 2002)





LEŻEĆ I KWICZEĆ


      Nie mam łatwego zadania, gdyż od słowa „życzliwość” muszę odkleić ironiczne zabarwienie, jakie nadał mu autor tekstu Jak skutecznie zostać. Odklejam bynajmniej nie powodowany poczuciem winy. Nie przychodzę z musztardą po obiedzie. Żadnego wsparcia (spóźnionego) tutaj nie będzie. Choćby z tego powodu, że doprawdy nie potrafię go (wsparcia) udzielić. Sam potrzebuję, by mi ktoś nosek wytarł. A ponieważ wiem, że to nierealne i że po prostu skazany jestem na samoobsługę, z obrzydzeniem po chusteczkę sięgam, własnoręcznie, sam na sam, dmucham, próbuję jakoś zaradzić. Tylko ja i mój katar, czytaj: tylko ja i mój problem. Zamiast niemożliwego (bo nierealnego) wsparcia króciutka opowieść o tym, jak niżej podpisany radzi sobie z upiornym pojęciem „zostać”, a ściślej rzecz biorąc – z pustym miejscem (do wypełnienia).
      Otóż radzi sobie zgoła inaczej niż autor rzeczonego felietonu. Można oczywiście puste miejsce otwarte przez słówko „zostać” wypełnić czasownikiem „leżeć”, wskazując przy tym – jak rozumiem – na pewną nieusuwalną dwuznaczność: „zostać” (kimkolwiek) zawsze oznaczać będzie „zostać leżeć”, czyli zostać pochwyconym, zaszufladkowanym i ometkowanym, usidlonym w pułapce rzeczownika (w narzędniku). Na przykład „zostać strażakiem” oznacza również: skazać się na kondycję strażaczą, związać sobie ręce i nogi (wężem sikawki?), świętować bez przekonania i przyjemności Międzynarodowy Dzień Strażaka itd. Ale nie o trudnościach z wyrwaniem się z zaklętego kręgu remizy chcę tu mówić. Miał się pojawić mój patent. No i co z tą „życzliwością”?
      Kłopot wszelako polega na tym, ze mój patent nie jest moim patentem. To sztuczka (unik, wybieg, greps) szeroko stosowany, uniwersalny i ogólnoludzki jak kiła. Nazywa się on powszechność właśnie. Wiem, tania to pociecha (że inni też, że zgoła wszyscy). Tania, ale skuteczna! Żeby daleko nie szukać: Nina Terentiew kadzi Bogusiowi Lindzie, najpopularniejszym polskim aktorem, prawdziwą gwiazdą go nazywa. Na co przytomny Boguś – mimo że dyskretnie sączący na wizji wódeczkę (bo to audycja telewizyjna była) – powiada: może i wielką gwiazdą jestem, co w niczym nie zmienia faktu, iż Francis Ford Coppola raczej do mnie nie zadzwoni i nie zaproponuje roli w swoim filmie. Boguś odezwał się do pani Niny, ale tak jakby do mnie mówił. Życzliwie nad wyraz. To znaczy – z myślą o mnie, żeby nie było mi smutno. Skoro Coppola nie zadzwoni nawet do Bogusia, to już na pewno nie przekręci do mnie.
      Trzymajmy się jednak słowa „zostać”. Otóż w jednym z wywiadów z Umbertem Eco przeczytałem, że ten, młodzieńcem jeszcze będąc, bardzo chciał zostać dziennikarzem. Ktoś mądry, chyba z rodziny, podpowiedział włoskiemu maturzyście co innego: zostań znakomitością naukową – miał mu zasugerować. A jak zostaniesz sławnym profesorem, to największe gazety same się do ciebie zgłoszą. No i spełniło się – powiada Eco. Niespełna trzydzieści lat po tamtej rozmowie najważniejsza włoska gazeta zaproponowała autorowi Imienia róży pisanie… o czymkolwiek. Byle pisał czy raczej dawał swoje nazwisko. Po lekturze wspomnianego tu wywiadu westchnąłem: jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! Cóż za piękny przykład słusznej nagrody za ciężką pracę. Inwestowanie (w siebie) ma sens. Zbudowany owym przykładem, wzmocniony pozytywnym wydźwiękiem tej anegdoty trwałem w zachwyceniu aż do chwili, kiedy przeczytałem najnowszą powieść Eco zatytułowaną Baudolino. Po tej lekturze najpierw się zmartwiłem, lecz po chwili wzmocniłem się jeszcze bardziej. Nie tak prostodusznie jak poprzednio, dość przewrotnie się wzmocniłem, co za chwilę postaram się rozwinąć.
      Od razu zastrzegam, że nie o artystyczną ocenę tego dzieła mi idzie. Raptem chodzi o drobny, poboczny wątek tego utworu, tj. zarysowany cieniutką kreską wątek autobiograficzny, przykrojony ponadto do – równie drobnego – aspektu. Idzie o portret intelektualisty wyłaniający się z tej powieści i pewien zespół mniemań dających się połączyć ze słówkiem „zostać”. Zastanowił mnie mianowicie kontrast, by nie rzec: sprzeczność między tym, co na okładce, i tym, co w środku. Na okładce bowiem stoi napisane, że Eco jest „jednym z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku”, a to co między okładkami jakoś mi tej definicji nie potwierdza. Bo też można Baudolina – między innymi oczywiście – wziąć za autoerotyczną bajkę „jednego z najsłynniejszych”, który nie bardzo wierzy w to, iż jest „jednym z najsłynniejszych”, dlatego właśnie bajkę tę sobie i przy okazji innym opowiada. A zatem przedmiotem tej autoerotycznej i autoterapeutycznej zarazem opowieści jest – jeśli wolno tak powiedzieć – miejsce i funkcja intelektualisty w świecie (nie muszę chyba dodawać, iż fakt, że w powieści Eco jest to świat z drugiej połowy XII wieku, nie powinien nas specjalnie deprymować).
      Jakie to miejsce? Ano uprzywilejowane. Jaka to funkcja? Wymarzona! I od niej zacznę. Wystarczy przypomnieć, z jakiego to względu cesarz Fryderyk darzy tytułowego bohatera najwyższą sympatią i zaufaniem. Z tego mianowicie, że ten mówi Fryderykowi o sprawach trudnych i przykrych. Sensem istnienia intelektualisty (doradcy, eksperta) jest oczywiście powodowanie przykrości. Być pryszczem na dupie, głośno mówić o rzeczach i zjawiskach nieprzyjemnych.
      Przede wszystkim intelektualista jest sprytny. Góruje on nad władzą (władza rozumu większa od władzy politycznej, to jasne!), ale robi wszystko, by ów fakt ukryć. Trochę na podobieństwo cwanej żony i uległego pantoflarza: on jest głową rodziny, a ona szyją, która tą głową kręci. W powieści Eco rządzą mądrale nie posiadający – nominalnie – żadnej władzy. Fryderyk I jest głupkiem, któremu Baudolino wyjaśnia, dlaczego nazywają cesarza Barbarossą (swoją drogą, tylko intelektualista może naiwnie mniemać, że polityk nie zna swojej ksywki). Otoczenie władcy to jedna wielka ekipa wyspecjalizowana w public relations. Historia średniowiecznej Europy tworzona jest pod dyktando cwanych, przemądrzałych doradców. Właściwie to nie wojny, nie zatargi i apetyty terytorialne tudzież konflikty dynastyczne składają się na dzieje, lecz przepychanki i sztuczki zachodzące w planie symbolicznym (z manipulowaniem relikwiami na czele). A to domena intelektualistów, inżynierów dusz. Niesamowite tarapaty, w jakie popadają bohaterowie Baudolina, wszelkie sytuacje bez wyjścia przezwyciężane są tylko dlatego, że główka pracuje. Na osobną uwagę zasługują epizody traktujące o latach studiów Baudolina odbytych w Paryżu. To przecież jedna wielka autoertotyczna fantazja Eco – wykształcenie ponad wszystko, kult profesorów zwanych Mistrzami, bezwzględne przysiadywanie fałdów (i to na kamiennej posadzce!), bezcenny skarb, jakim jest wykształcenie – uwaga! – humanistyczne itd., można by dziesiątki konkretów fabularnych przytaczać.
      Czy taki stan rzeczy świadczy o dobrym samopoczuciu „jednego z najsłynniejszych”? Oczywiście, że nie! Czyżby nawet Umberto Eco miał kłopoty ze słówkiem „zostać”? Wiele na to wskazuje. I tu właśnie, w takich mniej więcej okolicznościach, dochodzi do głosu ów dyskurs powszechności i taniej (acz skutecznej) pociechy. Co tu wyjaśniać czy dopowiadać… Każdy, nawet ten przechadzający się w glorii „jednego z najsłynniejszych”, ma swoje porachunki z czasownikiem „zostać”. Umberto Eco bez wątpienia „został” („jednym z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku”), ale w świetle tego, co da się wyczytać z Baudolina, również „został leżeć”. Leżeć i kwiczeć. Bo czyż namiętna pochwała rozumu sformułowana na kartach (nie tylko zresztą ostatniej) jego powieści nie jest jednym wielkim kwikiem intelektualisty, który doskonale wie, że w tzw. rzeczywistości stosunki i hierarchie mają się dokładnie odwrotnie? A wszystko, co może uczynić ów intelektualista dla poprawy własnego samopoczucia, to pozmyślać troszeczkę. Wejść w rolę nieszkodliwego łgarza. Jak to się robi i co z tego wynika, o tym można przeczytać właśnie w Baudolinie. Zachęcam.

Dariusz Nowacki
(1 lutego 2002)







Menu miesięcznika FA-art






• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •