strona główna archiwum miesięcznik
Przeglądarka

Czekamy z Eleonorą. Utrzymany w poetyce telegramu do Eleonory (nawiasem mówiąc: cóż to za urocza staroświecczyzna – „STOP. Całuję. STOP”) przegląd prasy Grzegorza Nurka w „Studium” nr 1/2002 przynosi taki sąd: „Festiwal »Tekstylia« już za nami. (…) Dariusz Nowacki, Krzysztof Uniłowski, Robert Ostaszewski wbrew przewidywaniom okazali się najbardziej łagodnymi w wymierzaniu razów. STOP. Zadzwoń proszę do »FA-artu«, to podejrzane, może ich zastraszyli?”. Zastraszyli? Telefon się nie odezwał, widać też został zastraszony. Z tym oczekiwaniem krwiożerczości to jakieś nieporozumienie; festiwal nie arena z filmu „Gladiator”. Widział to kto, żeby gość festiwalu zamiast wlewać – rzucał się do gardła? Szkoda nawet gadać. Najwyraźniej próbujący podgrzać atmosferę Nurek kończy telegram do Eleonory frazą „Czekamy na krew.”. A czekajta. Takie życie, każdy na coś czeka. Krwi się zachciewa! Skądżesz tu wziąć dawców?

Artykuł delikatesowy. „Tutaj i teraz Andrzeja Piotra Nowika to także przeszłość, od której nie ucieka. Korzenie, ojciec, ziemia, dolina rzeki – dają ożywczy sok, dają siłę do opisania krajobrazu, doknięcia bytu w sobie. Ten szczególny ton odnajduję w cyklu Trenów. Gdy czytam wiersze z tego cyklu, przychodzi mi na myśl barbarzyńskie dotykanie istoty bytu jak z wierszy Marzanny Kielar. To zaproszenie do próby opisania rzeczywistości w całej jego złożoności, drapieżności. Treść może być dowolna.” Nam zaś, gdy tak czytamy recenzję Radosława Wiśniewskiego z tomiku Ścierniska A.P. Nowika („Studium” 1/2002), przychodzi na myśl, że oczywiście, jak można się zorientować z cytatu, treść może być dowolna. Ale – zgódźmy się – już sens, to nie za bardzo. Jeżeli, jak pisze nadzwyczaj wydelikacony krytyk, w wierszach Kielar (które raczej na pewno należą do gatunku subtelnych a melancholijnych), mamy do czynienia z barbarzyńskim dotykaniem istoty bytu, to wedle proporcji w większości wierszy innych poetów musimy mieć do czynienia… no, nie wiemy z czym – chyba z defekacją na istotę bytu. Jedyna nadzieja w tym, że zasadniczo istota bytu pozostaje przed poetami szczelnie zakryta.

Jemy. W „Czasie Kultury” nr 4/2001 (numer właśnie się ukazał, poznaniacy z uporem nadganiają czas) to tzw. numer monograficzny, choć lepiej może rzec – koncepcyjny, a tematem głównym jest kanibalizm. Kulturowy kanibalizm. Jest w tym napędzjąca ciekawość czytelników nutka sensacji (kogoś zjedzono?!), ale w gruncie rzeczy pozostajemy na bliskim nam gruncie: „Antropologia zaprzecza dzisiaj istnieniu takich kultur, które wychowywałyby czy promowały antropofagię. Kanibalizm nie jest faktem, lecz jedynie narracyjną konwencją.”. Tak pisze w pierwszym artykule numeru Waldemar Kuligowski, a potem, zgodnie z narracyjną konwencją i w zgodzie z zapowiedzią na okładce, jest o kulturalnych kanibalach: Hanibalu Lecterze, Fryderyku Nietzchem, Giacomo Casanovie i Tadeuszu Kantorze. Ponieważ na początku podkreślono, że kanibalizmu faktycznego nie było, wszyscy wymienieni, a także najbardziej może podejrzana, wstydliwie ukryta wewnątrz numeru Joanna „Satysfakcja gwarantowana” Rajkowska, gryzą co najwyżej papier. Papier żaden przysmak, koniec końców zatem: nie jemy.

Wystarczy co? W „Arkuszu” nr 2/2002 jeszcze jedna wypowiedź na temat roli „grupy osób wspierających instytucje wartościowania literatury” czyli, jak się domyślamy, dawnej tzw. elity inteligencji humanistycznej. Wypowiada się Tomasz Mizerkiewicz w artykule pt. „Wystarczy być?” Próba rynku drukowanym na pierwszej i drugiej stronie gazety, z czego z kolei wnioskujemy, że artykuł to nie tylko długi, ale też dla redakcji „Arkusza” ważny. Czytam zaś, że wyżej wspomniana grupa osób „stanęła właśnie przed kolejną próbą – próbą rynku”, zaś autor „nie widzi powodu, dla którego jedynym możliwym głosem byłby jęk wobec komercyjnej przemocy wyrządzanej cnotliwym literatom, krytykom i lteraturoznawcom, gdy przegania się ich z telewizji, zawęża wystąpienia radiowe, zamyka niektóre dotowane pisma. Chcąc przywrócić swą społeczną istotność, grupa ta zadbać musi o to, by z próby rynku wyjść obronną ręką. Skoro nie jest możliwym, by jej sprawy obchodziły 40 milionów osób, to trzeba zadbać, by zainteresowanych było sto tysięcy. Odpowiedź na wyzwanie rynku oznacza zatem wysiłki w dotarciu do jak największej liczby odbiorców i nakłonienie ich do przystąpienia do „państwa literatury”. Jak nakłaniać, Mizerkiewicz nie pisze, a my uszami duszy usłyszeliśmy taki monolog perswazyjny „No, bedziesz czytał czy nie? Bedziesz czytał czy nie? Bo jak nie to… to… wyjdę z siebie i… i… i przeczytam sam!” Z dalszych partii wywodu wynika jednak, że autor ma wizję jak cel osiągnąć: trzeba mianowicie mówić o literaturze przystępniej i rozmawiać ze „skazanymi na oglądanie peruwiańskich seriali” oraz wszczynać spory aksologiczne. No, pięknie, ruszajmy w lud! Wpierw przetłumaczmy przecież całą tę środowiskową grypserę na język prostych konstatacji: „Arkusz” TEŻ jest przeciw prawom rynku w literaturze, a bycie przeciw prawom rynku jest wreszcie w dobrym tonie.

Do sztambucha Chcielibyśmy wpisać się do sztambucha wszystkim miłośnikom ścisłego związku literatury i polityki. Przykład mamy trochę filmowy, ale co to w końcu wadzi! Otóż w jakim okresie Andrzej Wajda nakręcił Kanał – wiadomo. Za Gierka dostaliśmy Wesele. Potem przyszedł czas na Człowieka z tego i owego, a w ostatnich latach na Pana Tadeusza (Mazowieckiego). Teraz zaś Andrzej Wajda kręci Zemstę. Idąc tropem zauważalnej zbieżności tytułów filmów z domorosłymi ocenami sytuacji w kraju: chodzi o komentarz do działalności Leppera? Czy też czegoś nie rozumiemy, bo wciąż jesteśmy publicystami niewyrobionymi politycznie?

Ulga. Z początkiem roku wszystko wskazywało na to, że nasze wydawnictwa znowu, jeśli chodzi o krytykę literacką, planują przede wszystkim wydawanie książek Przemysława Czaplińskiego. Byliśmy zarazem pełni podziwu dla pracowitości poznańskiego krytyka, jak i szczerze zaniepokojeni o jego zdrowie. Bo jakiż organizm wytrzymać może pracę równie tytaniczną?! Uspokoiła nas jednak lektura „Kuriera” dołączonego do lutowego wydania „Nowych Książek”. Znajdują się tam między innymi zapowiedzi wydawnictwa Znak. I – faktycznie – krakowska oficyna wyda książkę Ruchome marginesy, którą z tego, co słyszeliśmy, rzekomo miał napisać Czapliński. Tyle tylko, że jej autorem wedle informacji podanej w „Kurierze” jest niejaki Piotr Czapiński. Brawa dla znanego z bezkompromisowości i śmiałych pomysłów redaktora Illga! W dzisiejszych czasach postawić na debiutanta to wyczyn nie lada.

Imię marginesu. Bardzo ładny i obszerny wykład dał Przemysław Czapliński w „Kresach” (2001, nr 4). Przedmiotem wykładu blaski i cienie prozy polskiej ogłoszonej w latach 1999-2000, ze szczególnym uwzględnieniem relacji na linii centrum – margines (komunikacji). Na tyle efektowny i wyczerpujący to wykład, że doprawdy niezręcznie nam dorzucać coś od siebie. Aliści zaniepokoiła nas „sztywność” i „twardość” typologii Czaplińskiego. Na przykład pisze w pewnym momencie poznański krytyk: „Trzeba trafić do tekstu głównego, bo tekst poboczny w mass-mediach nie istnieje.” Naprawdę? A co w takim razie począć z marginesami centrum lub marginesami marginesów? Otóż zawsze nam się wydawało, że nie tylko tekst główny ma swoje pobocza, lecz również pobocza mają własne… pobocza. O tym, że tak właśnie sprawy się mają, informuje – niechcący – sam Czapliński. W bibliografii dołączonej przez autora do wykładu znalazła się książka Grzegorza (sic!) Niewrzędy, który to pisarz – widać – funkcjonuje na marginesie marginesów. Tak jak Karol Malinowski (sic!) i Mariusz Sienkiewicz (sic!) egzystują na marginesie centrum (odpowiednio: nr 1 i nr 7 tegorocznej „Polityki”). W tekście pobocznym, jakim bez wątpienia był, jest i będzie materiał wypełniający „Kresy”, Maliszewski prawdopodobnie nigdy nie stałby się Malinowskim, a Sieniewicz (notabene obecny w owej bibliografii) Sienkiewiczem. Ale już Krzysztof (Niewrzęda) z powodzeniem może być Grzegorzem. O czym uprzejmie informują Krzysztof Uniłowski pojawiający się niekiedy w tekście głównym jako Zbigniew Uniłowski oraz Dariusz (niekiedy Mariusz) Nowicki.

Nowy wzór. Chcąc czynnie wspomóc najmłodszą literaturę, zrobiliśmy zrzutkę i w kiosku na katowickim dworcu za 5 złotych nabyliśmy najnowszy, 7-8 numer „Nowego Wieku”, czasopisma krakowskiej młodzieży. Okazało się jednak, że wsparliśmy w ten sposób nie literacką młodzież, ale starych wyjadaczy, od których aż tłoczno w spisie treści. Jest Grzebalski, jest Sendecki, jest Andrzej Sosnowski, jest Wiedemann, jest Baczewski, Dariusz Muszer, ba! jest Nowacki. A nade wszystko – jako przedmiot i podmiot – jest Karol Maliszewski. Dziw, że starczyło miejsca w piśmie dla kilku dwudziestoparolatków. Ale gdy ci się już pojawiają, to zgadnijcie, czym się zajmują? Oczywiście kwestią, czy roczniki siedemdziesiąte są pokoleniem literackim. Widać, że w Krakowie młodzież nie robi już czasopism, zapatrzona we wzór „bruLioniu”. Teraz wzoruje się na „Studium”.



Menu miesięcznika „FA-art”



• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •