strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się

POEZJA W ERZE WODNIKA


      „Wszyscy jesteśmy różni i wszyscy tacy sami” – taką notatkę znalazłem pośród innych bazgrołów na marginesie zeszytu z drugiej klasy ogólniaka. Po co zapisałem te słowa, czy wydały mi się z jakichś powodów ważkie, czy kryły w sobie obietnicę wiersza, którym można by się było wstrzelić w historię literatury?; niewykluczone również, że lekcja wyjątkowo mnie nudziła i z braku lepszego zajęcia wypróbowywałem świeżo wymyślony krój liter albo, jak to czasami do dzisiaj czynię, starałem się napisać coś tak, by najprecyzyjniejsza grafologiczna maszyna, dysponująca próbkami mojego oficjalnego stylu pisma, nie była w stanie mnie zidentyfikować, doszukać się w nowej absurdalnej odmianie jakichkolwiek rysów mojej osobowości.
      „Wszyscy jesteśmy różni i wszyscy tacy sami” – czytając tę frazę po latach, dostrzegłem w niej znienacka znamiona poetyckości; „sami” to przecież tyle co „samotni”. Zrodziło się intrygujące pytanie: czy zdawałem sobie sprawę z tej dwuznaczności, stawiając bohomazy pośród setek innych, niekoniecznie mojego autorstwa? A jeśli nie, to czy język dojrzał, uwieloznacznił się w zagraconej piwnicy, czy raczej ja do języka w międzyczasie dojrzałem?
      „Wszyscy jesteśmy różni i wszyscy tacy sami” – no właśnie, czasem odnoszę wrażenie, że jestem dla siebie osobnym światem, niezdolnym do efektywnego komunikowania się z otoczeniem, innym razem – że zaledwie chciałbym, aby tak było, bo jak każdy boję się anonimowości, o proszę – nawet lęk przed anonimowością jest wspólnym mianownikiem ogółu. To „ja” – Tadeusz Dąbrowski – jest rzeczywiście czymś więcej niż tag postawiony na drzwiach podmiejskiej kolejki, niż nick kamuflujący uczestników czatu? (Warto zauważyć, że nick, a bardziej jeszcze tag, są znakami znoszącymi granicę między anonimowym a indywidualnym, są, chciałoby się oksymoronicznie rzec: anonimowymi pojedynczościami.)
      Następne z serii pytań trudnych: co we mnie tworzy – indywidualne czy zbiorowe, lub szerzej, które stoi za dziełem wielkim? – zakładając obiektywne kryteria wielkości. Współistnienie poszczególnego i ogólnego, jednostkowego i zbiorowego, ich zasięg i podział funkcji, jawią się jako tajemnica nie mniejsza niż wzajemne relacje między chaosem, przypadkiem a determinacją, przeznaczeniem bądź między wyabstrahowanym czasem absolutnym a czasem ludzkim, mierzonym przyrostem fałdów skórnych. Myślę, że twórczość, dokładniej – poezja, winna być szczegółowa, prywatna, by mogła być ogólna i uniwersalna. Dojrzałe „ja” usuwa się w cień, spójrzmy na programowy antyindywidualizm w późnej poezji Mickiewicza, na Eliotowski ciąg utożsamień: indywidualizm – archetyp – tradycja. Aż się prosi, by zacytować Simone Weil: „Dzieło sztuki ma swego autora, a jednak, kiedy jest doskonałe, jest w nim coś do głębi anonimowego. Naśladuje anonimowość sztuki boskiej”. Zatem recepta na dobrą poezję brzmiałaby mniej więcej tak: pisz ogólnie (lecz szczerze), zachowując pozory ścisłości, a za wrażenie ścisłości – niechaj forma przede wszystkim odpowiada.
      Nie byłoby tych nudnych dywagacji, gdybym się tydzień temu nie natknął na artykulik o multipoezji w Onet.pl autorstwa patrona całego przedsięwzięcia – Michała Zabłockiego. Fakt, że o tej internetowej rewelacji dowiedziałem się z łamów „Wiadomości 43bis” – periodyku wychodzącego w Konstantynowie Łódzkim, a przypominającego jako żywo tandetne osiedlowe gazetki, zdziwił mnie i rozbawił. Na żółtej okładce między innymi zdjęcie Arcybiskupa Ziółka, konstantynowskich przedsiębiorców, konstantynowskiego chóru parafialnego, w samym centrum zaś wypielęgnowana buzia spoglądającego gdzieś w dal, upozowanego na Wertera, Michała Zabłockiego – „autora Cichosza” – jak dopowiada wielki jaskrawoczerwony dopisek poniżej. Czyżby Konstantynów był rodzinnym miastem krakowskiego poety i reżysera i z dumą się do swojego dziecka przyznawał, prezentując jego osobę niemal przez pół objętości pisma? Nie, powód jest zupełnie inny; tekściarz Turnaua został laureatem konkursu poetyckiego „Poetycka podróż 2001”, jurorom szczególnie przypadł do gustu liryk pt. Wycieczka przez blokowisko. Prezentacji nagrodzonych tekstów towarzyszy wywiad z Zabłockim, z którego dowiadujemy się o powodach zgłoszenia tego, ze wszech miar kiepskiego wierszyka, do konstantynowskiego turnieju oraz, co najważniejsze – o idei przyświecającej trudowi poezjowania w sieci: „Po napisaniu kolejnego wiersza jeden z internautów rzucił pomysł wysłania jakiegoś naszego utworu na konkurs literacki celem przekonania się, jaka jest wartość artystyczna naszych poczynań”. Doprawdy idealny papierek lakmusowy wybrał sobie Zabłocki – prowincjonalny konkurs z jurorami wolącymi zachować anonimowość… Co do idei multipoezjowania – ma być, jak twierdzi jej ojciec – głównie prowokacją. Prowokacja jednak kojarzy mi się z czymś spektakularnym i raczej jednorazowym, mamy w Polsce happenerów, którzy cieszą nas o wiele dowcipniejszymi i wybredniejszymi intelektualnie pomysłami, choćby Cezary Bodzianowski. „Scenariusz tego poetyckiego happeningu wymyśliłem zrozumiawszy fenomem internetowego czatu: burza mózgów o niespotykanej dotąd sile, którą można moderować na bieżąco, kształtować, wykorzystywać… ale i dawać, dzielić się, współ-być niezwykle nieraz blisko.” – emocjonuje się, niczym kierownik sekcji rytmicznej przy gminnym domu kultury, absolwent łódzkiej filmówki.
      Gdyby to zjawisko posiadało jeden zaledwie wymiar – zabawy, samotłumaczącej się rozrywki, nie zasługiwałoby na uwagę, ale byłbym skłonny widzieć w nim przejawy, dla jednych mniej a dla innych bardziej, niepokojących procesów, jakim ulega nasza kultura od kilku dobrych dziesięcioleci, dobitne świadectwo duchowego i intelektualnego wyczerpania, sygnowanego efektowną etykietą: postmodernizm. Już w momencie swoich narodzin, w Ameryce lat sześćdziesiątych, ruch ten zakładał lansowanie popkultury jako alternatywy dla tzw. „kultury wysokiej”. Natomiast istotą popkultury jest przeniesienie punktu ciężkości z kontemplacji na konsumpcję. Sztuka zatem jest dobra wówczas, gdy jak najwięcej ludzi może w niej uczestniczyć, mówiąc w skrócie: popkultura to porządek, w którym każdy może być artystą, wszystko może być sztuką, pod warunkiem, że jest dostatecznie czytelne dla mas. Czyż poezja tworzona w internecie przez grono przypadkowych osób nie spełnia owych kryteriów egalitarności? Rezonatorem jakiego sposobu myślenia jest sieciowa literatura? Takiego mianowicie, że do tworzenia nie potrzeba geniuszu, czy chociażby talentu, wystarczy jako taka błyskotliwość. Poezja to tylko wyrazy, a wyrazów jest skończona ilość, jeżeli więc dostatecznie długo będziemy wypisywali bzdury, wreszcie zaiskrzy jakiś sens. Przychodzą na myśl opowiadania Borgesa, i wtedy multipoezja Zabłockiego zaczyna jawić się jako prefiguracja komputera, piszącego wiersze czy nawet powieści (takie jak na przykład Alchemik Coehlo…) w określonej, z góry zaprogramowanej stylistyce, tylko dzięki swoim ogromnym zdolnościom obliczeniowym. Na identycznej zasadzie, za którąś z kolei propozycją uczestnika czatu, z chaosu wyłaniają się zarysy bezdusznego sensu. Zabłocki jako moderator jest tutaj odpowiednikiem programu układającego słowa w „zasadne” ciągi znaczeń. Tak powstają „nowoczesne” wiersze, słabe bo słabe, ale, zważywszy na ludzką skłonność do usensawiania, przeinterpretowywania – mogące liczyć na całkiem liczną publikę. Ta niewinna twórczość jest znakiem czegoś głębszego, ujawniającej się dziś na każdym kroku tendencji do demaskowania tajemnicy, czy lepiej – do odzierania z tajemnicy. Natchnienie lub choćby „szczególny stan ducha”?, a gdzieżby tam: „co drugi czwartek o godzinie dziewiętnastej razem z internautami siadamy do swoich komputerów i – nagle zbratani ponad setkami, a nieraz i tysiącami dzielących nas kilometrów – wspólnie… piszemy wiersz on-line” – relacjonuje akt twórczy cyber-poeta Michał Zabłocki. Stwórzmy wspólny wiersz, bądźmy synapsami w wielkim układzie nerwowym, oplatającym całą planetę! Współ-bądźmy! – przecież to ewidentny New Age'owski paradygmat holistyczny. Niech odpowiedzialność za wyrzekane słowa rozpłynie się w magmie zbiorowego frazesu. Jeden z koryfeuszy New Age – Dawid Spangler wypowiedział zdanie, które precyzyjnie wyjaśnia, upowszechniający się od lat sześćdziesiątych w kulturze, odruch ucieczki w anonimowość, ale – co istotne – anonimowość gromadną: „Jedność jest jedyną rzeczywistością, a różnorodność jej pozornym przejawem.”. Ideologia Ery Wodnika nie uznaje pojęcia tożsamości; multi-wiersze są niczym innym, jak właśnie tworami pozbawionymi jakichkolwiek znamion osobowościowych, efektem swoistej inżynierii dusz. Jaka wizja artysty wyłania się z tego wszystkiego? Otóż iście postmodernistyczna; artysta stał się moderatorem, kimś, kto zaledwie przyjmuje bądź odrzuca i zawsze buduje z gotowych już klocków, wykorzystując w dodatku gotowe i powtarzalne schematy stylistyczne.
      Porzućmy jednak na chwilę katastroficzne konstatacje, spróbujmy spojrzeć na rzecz naiwnymi oczyma Michała Zabłockiego i wytworzyć sobie w umyśle konstrukcję idealnego multi-wiersza. Już? I jaki rezultat? Żaden? Oczywiście, bo pomysł zbiorowego dzieła od początku nosi w sobie zarodek klęski, dobry multi-wiersz jest najzwyklejszym nieporozumieniem. Załóżmy, że mamy w ten czwartek o dziewiętnastej samych wrażliwych i inteligentnych, a na dodatek jeszcze językowo uzdolnionych, ludzi na czacie, że Zabłocki – moderator jest ciekawym poetą, nawet wówczas szanse na sens (poetycki, nie logiczny) są znikome; z każdym nowym wersem (autorstwa innej osoby) będzie de facto powstawał całkiem nowy utwór, domagający się innej zupełnie kontynuacji niż przed momentem jeszcze, na domiar złego żadna kontynuacja nie może być fortunna, bo każdy kolejny autor zupełnie inaczej odbierze ten łańcuch słów, jaki się do tej pory utworzył. Tak multi-wiersz rozpada się na poszczególne wersy, dając się co najwyżej jako kolaż traktować. A w samej kolażowości – cóż nowatorskiego czy prowokacyjnego? Tak się paradoksalnie składa, że nawet u poetów lubujących się w słownych łamańcach (Białoszewski, Karpowicz) priorytetowa jest całościowa wizja tekstu, mimo wszystko – ciągłość, mniej lub bardziej zapalczywie torturowana.
      Śmie Zabłocki twierdzić, że książka się skończyła; zwróćmy uwagę, co oferuje w zamian: „Życie uczuciowe piłeczek pingpongowych: do niczego nie dążę/ bo wszystko dąży do mnie/ nic nie potrafię/ bo inni robią wszystko za mnie/ nic nie posiadam oprócz satysfakcji/ nie mam początku ani końca/ jestem piłeczką obłędnie pingpongową” – oto jego ulubiony sieciowy liryk.
      Domyślam się, skąd przyszło autorowi „Pustki w środku” do głowy grupowe pisanie wierszy. Jak informuje jego nota biograficzna – wyreżyserował około stu reklam telewizyjnych, więc zapewne nieustannie obraca się w środowisku copywriterów, których praca polega przecież na zbiorowym generowaniu efektownych formułek. Ja się copywriterów boję, bo zdarza się, że pojedyncze hasło reklamowe działa na mnie silniej niż najlepszy wiersz najlepiej Zapowiadającego się… poety śląskiego. Copywriter to „poeta w służbie Ciemności…”, twórca nie czujący się absolutnie za odbiorcę odpowiedzialny, wydrylowany z humanistycznych motywacji, stosujący pewne artystyczne zabiegi tak, aby analogiem zgody odbiorcy na wymowę dzieła artystycznego, była zgoda tegoż na określony produkt ze wszystkimi jego, rzekomymi w większości, atrybutami. Język poezji, kultury, cechuje ciągłość, język reklamy zaś – fragmentaryczność. Zbitkami takich, na dodatek marnych, haseł są multi-wiersze moderowane przez Zabłockiego na Onecie – nieświadome własnej istoty postmodernistyczno-holistyczne hybrydy. „Rozbłysk, fragment nie odsyła do żadnej podzielonej na części całości, nie emanuje z jakiejś uprzedniej twórczej jedności, (…) fragment nie ma Ojca. (…) Jestem Prawdą – głosi fragment i znika. Jego manifestacją – powtórzenie. Jego znaczeniem – różnica. (…) Jego najzagorzalszy wróg – moralność, to znaczy filozofia… Prawda fragmentu: filozofia po filozofii, literatura po literaturze, lekceważące wszelki osąd: niewinne pismo Wiedzy Radosnej.” – takie tezy wyprowadza w zbiorze esejów pt. Filozof-artysta Jean Noël Vuarnet. Nic dodać, nic ująć. Multipoezja? Bańki mydlane – z zewnątrz kolorowe, w środku puste, infantylne i w gruncie rzeczy nie bardzo chyba szkodliwe. A przede wszystkim mdłe!
      Jedyna droga do uniwersalności wiedzie przez prywatność, jednostkową szczerość, nie przez ranking. Jako krytyczny obserwator zjawiska postuluję taką oto, ponowoczesną, mutację starego powiedzonka: Wyjść jak Zabłocki na multipoezji.

Tadeusz Dąbrowski
(8 września 2002)





WY, OSTASZEWSCY, CZYLI PSYCHOLOGIA DLA UBOGICH


      „Byłem coraz bardziej sfrustrowany. Upał przylepiał mi koszulkę do pleców. To jeszcze nic: w wydawnictwie, w którym dorabiałem do skromnych poborów krytyka-lumpeninteligenta, skończyłem redagowanie książki o domowym wyrobie wędlin. Właściwie powinienem się z tego cieszyć, tyle tylko że z ostatniego jej rozdziału dowiedziałem się, jaki jest skład parówek kupowanych w sklepach. Lektura tych kilku linijek wstrząsnęła mną, nałogowym konsumentem wszelkich rodzajów wędliniarskich cymesów, bardziej niż zapoznanie się z całością Archipelagu GUŁAG Sołżenicyna. Otóż rzeczona parówka składa się – Czytelników o słabszych nerwach proszę o opuszczenie dalszej części zdania – przede wszystkim z emulsji skórkowej, miazgi kostnej, białka zwierzęcego w proszku i wyciągu z glonów morskich. Jak żyć w takim świecie!? Człekowi się wydaje, że zjada przepyszną paróweczkę, a tak naprawdę wciąga glony i jakiś zamienione na proszek resztki. Skandal! Ale i tego było mało: do autobusu, którym wracałem z pracy, wcisnęły się chyba wszystkie możliwe matki świata z dziećmi na rękach, w wózkach, zawieszonych na plecach nosidełkach; z dziećmi gugającymi, płaczącymi, wrzeszczącymi lub dopytującymi się raz po raz, „a cemu ta pani ma brode” (ta pani, czyli ja). Z trudem przetrwałem podróż, ostatkiem sił dowlokłem się w gęstniejącym upale do mieszkania, otworzyłem drzwi i… W przedpokoju stało dwóch facetów, kubek w kubek podobnych do mnie.
      – Dobrze, że jesteś – zaczął jeden z nich – musimy pogadać.
      No tak, nie dość, że musiałem oswajać frustrującą codzienność, to jeszcze przyszło mi zmagać się z niesamowitościami rodem z jakiejś psychologicznej science fiction. Brakowało jeszcze tylko Obcych, którzy wpadliby zapytać, jaka jest najbliższa droga do wawelskiego czakramu, który ich kumple zgubili tu kilka milionów lat temu podczas wycieczki planetoznawczej. A miało być tak pięknie, planowałem, że spokojnie usiądę przy komputerze i będę klepał kolejny felieton.
      – Felieton zdążysz jeszcze napisać – powiedział jeden z facetów.
      Wściekłem się. Gość wyglądał tak samo jak ja – swoją drogą, zmarszczek coraz więcej, najwyższa pora zacząć zarabiać na operację plastyczną – a do tego czytał w moich myślach. Zapytałem ostro, kim są i co robią w moim domu. Nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Powiedzieli, że to tak samo ich dom, jak i mój. Jeden z nich stwierdził, że nazywa się Ostaszewski Krytyk, drugi – Ostaszewski Prozaik.
      – Dobra cwaniaczki – już prawie krzyczałem. – W takim razie, kim ja jestem waszym zdaniem?
      – Zawsze byłeś najmniej rozgarnięty z nas wszystkich – westchnął Krytyk. – Łudziłem się, że to tylko poręczna konwencja, pozwalająca ci wypisywać różne głupoty. Cóż, rzeczą krytyka jest błądzić. Zapomniałeś już, że jesteś Ostaszewski Felietonista?!
      Chciałem rzucić się na niego z pięściami – nie będzie mnie byle Krytyk obrażał we własnym domu – ale powstrzymał mnie Prozaik. Tłumaczył, że lepiej spokojnie pogadać, niż obijać sobie facjaty, że w końcu wszyscy robimy w kulturze, więc powinniśmy zachowywać olimpijski spokój niczym Noblista in spe Zagajewski. Przeszli zaraz do mojej pracowni. Krytyk rozsiadł się przy komputerze, a Prozaik zajął moją ascetyczną leżankę. Nie pozostawało mi nic innego, jak przynieść sobie z kuchni krzesło.
      – O czym chcecie rozmawiać? – zapytałem.
      – Trzeba ustalić raz na zawsze, kto tu rządzi – powiedział zaraz Krytyk, który sprawiał wrażenie najbardziej wygadanego. – Prozaik pisze bzdurne opowiadania o jakimś Tadeuszku, ty robisz sobie jaja ze wszystkiego, a ja potem muszę świecić za was oczami.
      – Zaraz, zaraz – obruszył się Prozaik. – Moja powieść w opowiadaniach Troję pomścimy wcale nie jest bzdurna. Licz się ze słowami fabularny impotencie.
      – Przywoływanie toposu krytyka-impotenta to już doprawdy żałosny chwyt. Gdzie twoja wyobraźnia, plagiatorze?!
      – Ja ci dam plagiatora – Prozaik poderwał się z ascetycznej leżanki.
      Przypomniałem im o Zagajewskim. Poskutkowało. Starałem się jakoś załagodzić spór. Mówiłem, że żyjemy przecież w czasach ponowoczesnych, w których człowiek zmuszony jest odgrywać wiele, często wykluczających się ról społecznych, więc należy zastosować zasadę: żyj i pozwól żyć innym, pisz i pozwól pisać innym. Prozaik pokręcił przecząco głową:
      – Mimo to uważam, że Krytyk powinien przestać pisać.
      – Dlaczego? Boisz się, że zjadę twoją książkę? – dopytywał się Krytyk, uśmiechając się ironicznie.
      – Nie. Weź jednak pod uwagę, że możesz być posądzany o stronniczość.
      – A niby dlaczego?
      – Bliższa koszula ciału, a Ostaszewski Ostaszewskiemu…
      – Jeśli chodzi o tekstylia – Krytyk wygiął pogardliwie usta – to programowo nie zakładam koszul. A jeśli chodzi o literaturę, to interesuje mnie przede wszystkim, czy tekst, który czytam, jest dobry, a nie – kto jest jego autorem.
      – Mimo to – Prozaik nie dawał za wygraną – uważam, że powinniśmy zrobić jak Sosnowscy.
      – Wyrażaj się precyzyjnie – wbił mu szpilę Krytyk. – Masz na myśli Sosnowskich od prozy czy od poezji?
      – Od prozy. Sosnowski Prozaik dogadał się z Sosnowskim Dziennikarzem i kazali się raz na zawsze zamknąć Sosnowskiemu Krytykowi. Co ty na to?
      Prozaik spojrzał na mnie i mrugnął okiem.
      – Wy, Ostaszewscy, chyba upadliście na głowy – mówiłem. – Nie wciągajcie mnie w swoje ponure matactwa.
      Ostentacyjnie wyszedłem z pracowni. Nalewając sobie niegroźnego drina – wiadomo, w takiej sytuacji bez wodki nie razbieriosz – słyszałem, jak Prozaik z Krytykiem coś naszeptują. Zastanawiałem się, czy dzwonić po psychiatrę, czy agenta Muldera.”
     
      Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona skończyła czytać i westchnęła ciężko. Z wyrzutem w głosie zaczęła mówić, że to ona się męczy, tłumaczy mi, o co biega w psychologii, zaprasza mnie na treningi, żebym poznał tajemnice procesów grupowych i skuteczność interwencji kryzysowych, i jak się okazuje, męczy się nadaremno, bo ja z uporem maniaka depresyjnego wciąż prezentuję w swoich tekstach psychologię w wersji dla bardzo ubogich.
      – Przecież zastosowałem się do twoich wskazówek – zdziwiłem się – i dlatego właśnie posłużyłem się tą tekstową dramką, by uświadomić sobie problemy z tożsamością.
      – Możesz trochę jaśniej?
      – Rano jestem krytykiem, po południu zmieniam się w felietonistę, a wieczorem robię za prozaika. A do tego bywam od czasu do czasu redaktorem i nauczycielem. Nie radzę sobie z tym, boję się, że grozi mi rozdwojenie, co tam rozdwojenie, nieokiełznane pączkowanie jaźni.
      – Ach, masz na myśli problem osobowości wielorakiej.
      – Jak zwał, tak zwał – machnąłem ręką.
      Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona poprawiła okulary na boskim nosku i spojrzała na mnie wzrokiem surowej nauczycielki, która przyłapała krnąbrnego ucznia na braku zadania.
      – Po pierwsze, nie potrafisz określić jednostki chorobowej, po drugie nie masz bladego choćby pojęcia, na czym to schorzenie polega. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że przy osobowości wielorakiej poszczególne, nazwę to obrazowo, wcielenia nie wiedzą o sobie nawzajem. A ty pokazujesz scenkę, w której trzech Ostaszewskich swobodnie sobie konwersuje. Horrendum!
      Długo jeszcze demaskowała moją totalną ignorancję psychologiczną. Doszło nawet do tego, że zarzuciła mi, iż wszystkie, jak jeden mąż i jedna żona, postacie w prozie, którą piszę, są płaskie psychologicznie niczym kartka papieru. Dodała jednak na osłodę, że podobnie rzecz się ma z całą polską prozą. A potem poszła osłodzić sobie życie ciastkami owsianymi. Cóż, moja odwieczna miała jak zwykle rację. W naszej prozie najpierw całe dziesięciolecia pisarze zajmowali się oswajaniem spuszczonej z łańcucha bestii historii, potem przekwalifikowali się na ogrodników i zajęli hodowaniem „korzeni”. Nie było czasu na babranie się w psychologicznych bebechowatościach.
      Głowiłem się, jak ja, biedny żuczek, poradzić mam sobie z psychologiczną niewiedzą, kiedy do pracowni wróciła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona.
      – Wyłączaj komputer – zarządziła. – Teraz zrobię ci taką dramkę, jak trzeba.
      I dopiero się zaczęło.

Robert Ostaszewski
(4 września 2002)





BOKSU ŻAL


      Dawno temu, kiedy instytucję uniwersytetu znałem jedynie od studenckiej strony, wyobrażałem sobie, że gdzie jak gdzie, ale na zebraniach zakładów naukowych to dopiero wióry lecą! Skoro bowiem naprzeciw siebie stają ludzie, których łączą całe lata wspólnej pracy, znający się na wylot, to tym samym nie ma miejsca – z jednej strony – na zbędną kurtuazję, owijanie w bawełnę, a z drugiej – na podejrzenia, że dyskutantom-krytykom chodzi przede wszystkim o to, aby kosztem prelegenta-ofiary napompować własne ego.
      W rzeczywistości bywa różnie. Żeby wióry leciały, trzeba bowiem wielu rzeczy. Na pewno szacunku i zaufania. Na pewno poczucia, że wzajemnie się stymulujemy. Istotne, aby intelektualne możliwości stron potencjalnego sporu były zbliżone. Przydaje się również świadomość wspólnoty interesów. Wprawdzie myślenie i pisanie są to sporty indywidualne, ale pamięć o tym, że istnieje również klasyfikacja drużynowa, a my reprezentujemy barwy tego samego klubu, zachęca, żeby na treningach dawać sobie wzajemnie maksymalny wycisk. A na dodatek trzeba się zwyczajnie lubić. Ponieważ może się zdarzyć, że akurat brakuje któregoś z powyższych komponentów, to wtedy do całej zabawy zaczynamy się mniej przykładać.
      Dużo większe kłopoty z wystąpieniami publicznymi – na konferencjach i sympozjach, obronach doktorskich i habilitacyjnych. A konieczność napisania recenzji z książki kolegi (koleżanki), to już prawdziwe nieszczęście. Trudniej tu o szczerość, czy nawet – tutaj szczerość w ogóle nie jest wskazana. Zwłaszcza wtedy, gdy opinię o referacie, odczycie, artykule lub książce kolegi (koleżanki) mamy jednoznaczną. Niełatwo powiedzieć, iż czyjąś ciężka robota okazała się przelewaniem pustego w próżne. Przeszkadza poczucie lojalności zawodowej czy środowiskowej. Ale jeszcze większy kłopot w tym, że słuchając prelegenta lub czytając autora, trudno zapomnieć o człowieku, z którym łączą nas tasiemcowe dyskusje na tematy istotne i nieistotne. Tym bardziej, że kiedyś w potrzebie on pożyczył nam stówkę, zaś ona załatwiła dojście do lekarza-specjalisty (a może było odwrotnie?). Miażdżącą krytykę jego (jej) wystąpienia, szkicu, rozprawy możemy wszak przeprowadzić na stronie, w czterech ścianach zakładowego pokoju, przy kawiarnianym stoliku czy w imejlu wysłanym na prywatne konto. Po co od razu robić to na forum?
      A przecież sytuacja wcale się nie staje bardziej komfortowa, kiedy referat lub książka kolegi (koleżanki) szalenie nam się podoba. Wówczas grozi nam podejrzenie o kumoterstwo, klikowatość, konformizm i lizydupstwo. W obu zatem wypadkach (szalenie się podoba, zdecydowanie się nie podoba) wskazane jest zachować ostrożność, a właściwie – nazwijmy rzecz po imieniu – wskazana jest autocenzura.
      Najrozsądniej byłoby nic publicznie nie mówić o dokonaniach kolegów i koleżanek, ale – niestety – w wypadku krytyków czy akademickich humanistów do tej ze wszech miar rozsądnej rady stosować się nie sposób. Krytycy i akademicy są zmuszeni do nieustannego komentowania siebie nawzajem. Raz, bo również na tym polega ich zawód. Dwa, bo jeśli krytyk (akademik) nie zrecenzuje innego krytyka (akademika), to już nikt inny tego nie zrobi. Krytycy i akademicy są przecież na samym końcu tekstowego łańcucha. Prawda, że istnieje coś takiego jak historia krytyki czy historia danej dyscypliny wiedzy humanistycznej (w wypadku mojej profesji – metaliteraturoznawstwo). Istnieją również koledzy (coś koło pięciu) specjalizujący się w tych dziedzinach. Aby jednak zostać (choćby potencjalnym) obiektem ich zainteresowania, trzeba być wprzódy martwym krytykiem (lub martwym literaturoznawcą), więc jeśli chodzi naszą zawodową aktywność, byłaby to już musztarda po obiedzie. W dodatku są to dziedziny w powijakach, o ledwie zarysowującej się autonomii. Historycy krytyki i historycy literaturoznawstwa nie przestają być krytykami i literaturoznawcami (to ich nazwy rodzajowe), w związku z czym ich wypowiedzi wcale nie są instytucjonalnie zabezpieczone przed posądzeniami o interesowność, stronniczość, kumoterstwo.
      W tym stanie rzeczy dominują dwa zasadnicze wzorce publicznego wypowiadania się na temat dokonań koleżanek i kolegów. Nazwijmy je obrzędowym i sprawozdawczym. Po ten pierwszy, obrzędowy, sięgamy przede wszystkim wówczas, gdy swoją wypowiedź kierujemy poza krąg ściśle profesjonalny, a więc gdy jej adresatem są instytucje lub publiczność niespecjalistyczna. Typowe gatunki, które realizują ten model, to laudacja, panegiryk (zob. teksty powstałe w związku z jakąś okrągłą rocznicą), recenzja doktoratu lub habilitacji (wymowne, ze wbrew potocznym mniemaniom to te zewnętrzne okazują się bardziej przyjazne dla swojego przedmiotu), opinia wydawnicza (w związku ze staraniami o dotację) lub taka zupełnie normalna, zwykła recenzja (omówienie), tyle tylko, że zamieszczona w periodyku innym niż branżowy. Do drugiego natomiast modelu, sprawozdawczego, odwołamy się wówczas, gdy występujemy na konferencji czy sympozjum albo gdy piszemy polemikę czy recenzję dla specjalistycznego czasopisma.
      Niechaj nikogo nie zmyli, że wypowiedzi w trybie obrzędowym i kronikarskim bardzo często kierujemy do tych samych osób. Oto w komisji kwalifikacyjnej przewodu doktorskiego czy habilitacyjnego zasiada ktoś, z kim tydzień później spotkamy się na zamkniętej nawet dla studentów konferencji naukowej. Inna sytuacja: w składzie jury konkursu na szkic krytyczny (kapituły nagrody krytycznoliterackiej) mamy kogoś, z kim dwa tygodnie później wypełnimy po sąsiedzku łamy offowego czasopisma, biorąc udział w dyskusji nad kondycją najmłodszej poezji. W obu wypadkach osoba niby ta sama, ale niezupełnie. Członek komisji, jury, kapituły jest nie tyle krytykiem czy literaturoznawcą, co funkcjonariuszem instytucji, zwanej nauką lub literaturą polską. Podobnie zresztą oceniany delikwent. Wyobraźmy sobie recenzję lub głos w dyskusji, który nicowałby jego pracę. Przecież taki głos kwestionowałby również kompetencje promotora (lub kapituły nagrody), podważał dobre imię ośrodka (środowiska).
      Jeśli nawet wypowiedź mieszcząca się w modelu obrzędowym wytyka swojemu przedmiotowi pewne niedoskonałości (w wypadku np. recenzji doktoratu należy to właściwie do jej cech konstytutywnych), to i tak są to sprawy na dalszym planie. Przekaz bowiem kierowany do instytucji nadzorczych lub niefachowej publiczności musi być jednoznaczny. W konkluzji należy stwierdzić, iż recenzowana praca spełnia wszelkie wymogi stawiane rozprawom doktorskim, bo przecież… ośrodek naukowy, w którym powstała, nie może produkować bubli. Jury nagrody dla krytyków literackich im. Karola Ropelewskiego podjęło słuszną decyzję, ponieważ jest to nagroda prestiżowa i potrzebna środowisku. Ten interesujący tom szkiców – po dokonaniu niezbędnych korekt i napraw – zasługuje na wydanie z powodów jak wyżej. Nie jest prawdą, jakoby pracownicy polonistyki w naszym mieście brali pensję za frajer, bo przecież piszą oni i wydają książki uczące nas wszystkich, że wielka, metafizyczna poezja i mniej wybitna, ale za to interesująca się człowiekiem z perspektywy jego doświadczenia tutaj, teraz i zawsze proza wciąż są nam szalenie potrzebne. A wszystko to razem wzięte znaczy mniej więcej tyle: pieniądze wydawane na naukę i kulturę są wydawane prawidłowo i – w miarę możliwości – należałoby wydawać ich więcej.
      Wypowiedź utrzymana w trybie sprawozdawczym kieruje się natomiast szczytnym ideałem badawczego obiektywizmu. Próbujemy zatem zakamuflować naszą podmiotowość tak dalece, jak to tylko możliwe – zakładamy czapkę-niewidkę i udajemy przezroczyste medium. Tego, co kolega (koleżanka) przedstawił (przedstawiła), w żaden sposób nie interpretujemy (broń nas, Boże!), ale referujemy, streszczamy, sprawozdajemy, uprzystępniamy. Mówimy o (zakładanych) celach i (osiągniętych lub nie) wynikach. Słowem, nie chodzi o to, co powiedziano (i czy to ciekawe), ale o to, ile powiedziano. Ponieważ odpowiedź na pytanie „ile?” jest wymierna, to gdy na koniec przyjdzie do oceny, wówczas powiemy, że dzieło wiele wnosi (lub niczego nie wnosi) do dyscypliny. Wkład dzieła mieści się zaś w porządku faktów, a nie w porządku interpretacji. To nie recenzent (jego system wartości) jest miarą pracy krytycznej bądź literaturoznawczej, ale odcinek, o jaki fachowa problematyka dzięki omawianemu referatowi lub publikacji została popchnięta do przodu.
      Są to, oczywiście, retoryczne sztuczki. Proszę jednak pamiętać, że „obiektywizacja”, a w istocie projekcja krytycznoliterackiej lub literaturoznawczej przestrzeni, jej rzutowanie gdzieś poza nas samych, krytyków i literaturoznawców, bywa niekiedy potrzebna. Choćby dla naszego psychicznego zdrowia. Ale by się działo, gdybyśmy w chwili szczerości przyznali, że to wszystko dzieje się między nami!
      Okazałoby się wówczas, że rację ma Czarek Kęder i że przestrzeń literatury jest opisywalna wyłącznie przy zastosowaniu teorii chaosu. W konsekwencji doszłoby do rzeczy strasznych. W konsekwencji musielibyśmy wziąć pod uwagę, że o sukcesie powieściopisarza iks (poety igreka) mogły zdecydować nie tylko bezsporne walory jego twórczości, ale również to, że krytyk alfa wylansował go na złość krytykowi becie. Albo że krytyk gamma, już od dawna nieczytujący nowości, przypadkiem natknął się na powieść iksa (tomik igreka), będąc akurat w potrzebie, związanej z koniecznością napisania szkicu o doświadczeniu swojskości i obcości w nowszej literaturze polskiej (do wygłoszenia na międzynarodowym kongresie). Musielibyśmy również poważnie potraktować hipotezę, że wysoka pozycja krytyka delty wynika stąd, iż świadomie lub nie, ale uwierzytelnił on proponowany nam akurat symulak życia publicznego. Błyskotliwy styl, znakomity warsztat interpretacyjny, łatwość tworzenia syntetyzujących ujęć, inwencja pojęciowa wspomnianego krytyka – to wszystko odgrywało trzecioplanową rolę, to wszystko były drobiazgi. To wszystko są przecież rudymenta… Trzeba byłoby także zwrócić uwagę, że przełom metodologiczny w naszym literaturoznawstwie dokonał się w ścisłym związku z generacyjną wymianą polonistycznej elity. Trwał zatem krótko, gdyż po wymianie był już zbędny. Był również dość powierzchowny, bo gwałtowne konflikty nie były potrzebne ani zdającym, ani przejmującym władzę. Wszystko to pokazać byłoby wcale łatwo, ale powiedzcie mi jedno – jak potem żyć w takim świecie?
      Taki świat chaotycznej gry sił (i to sił – jednocześnie! – rodzaju estetycznego, filozoficznego, politycznego, społecznego, ekonomicznego i każdego innego), choć przecie prawdziwy, nawet Czarkowi nie zawsze się podobał… To było dobrych kilka lat temu, na pewnym sympozjum w Krakowie. Byliśmy tam razem z Czarkiem, a ja właśnie tam po raz pierwszy osobiście zetknąłem się ze pewnym znanym i cenionym kolegą po fachu, który te same sprawy widzi i opisuje zupełnie inaczej ode mnie. Do hotelu wracaliśmy we trójkę: Czarek, ja oraz nasz znany i ceniony (już wtedy) kolega. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, nawet – tak mi się zdaje – o gwiazdach nad Krakowem. – Wiesz – powiedziałem do Czarka, kiedy już pożegnaliśmy się z kolegą – gadaliśmy i gadaliśmy, a ja wciąż miałem dziwne poczucie, że czymś dużo bardziej naturalnym byłoby dać sobie po pysku. – Co ty pleciesz? – usłyszałem w odpowiedzi. – Przecież trzeba żyć…
      To prawda, trzeba żyć. Jesteśmy przecież cywilizowanymi ludźmi. Ale wiadomo także, że prawdziwi przyjaciele spotykają się na ringu.
      I choćby dlatego – boksu żal.

Krzysztof Uniłowski
(31 sierpnia 2002)





MURY HADRIANA


      – Rita po Baszki, Waldi po Benek, do domu – krzyczała piskliwym głosem stara Ewa Braun. Rzadki, rudy włos opadał jej na czoło, a duży biust wylewał się na parapet. Wychylała się na lewo, żeby zobaczyć, czy najstarszy Waldi prowadzi już dzieci z podwórka za blokiem na Jasnej. Prawe ucho pobłyskiwało świeżym mydłem i czerwonym zachodem słońca. Zbliżał się wieczór. Lekki wiaterek nawiewał mgłę znad pól. W blokach zapalały się światła. Robiło się chłodniej. Ewa się niepokoiła. Kolacja na stole, a towarzystwo szwenda się po mieście. Po dziesięciu standardowych okrzykach zza rogu wyszła cała grupa – całkiem ładna Rita, piegowata, przysadzista Baszka, na czele kroczył Waldi w wieku poborowym, z tyłu Benek z krzywymi nogami. Zupełnie jak muzykanci z Bremy. Jeszcze chwila, a wleźliby jeden na drugiego i zaśpiewali baranim głosem. Ewa często opowiadała dzieciom historię o muzykantach przy zasypianiu. Najbardziej jej się ta bajka utrwaliła z dzieciństwa i automatycznie przychodziła do głowy, kiedy wieczorem trzeba było powiedzieć coś na zawołanie, a w głowie pustka i szum po pracy. Wszystkie książeczki ukradli po wojnie szabrownicy z Kurpiów. Została tylko ta Brema w głowie.
      Rita była cięta na matkę. Opowiadała pod kasztanem przy schodach do kościoła, jak Ewa zrzędzi w kółko to samo. Głowa jej się kiwała ze zmęczenia – w przód i w tył, w przód i w tył. Monotonnie, aż do pierwszego chrapu. Podrywała wtedy brodę gwałtownie do góry i zaczynała wszystko od nowa o kogucie, ośle itd. I tak do skutku.
      – Wszyscy zasypiali, ale z nudów – rechotała Rita. Podskakiwały jej wielkie cycki po mamie.
      Stara Stefka siedziała jak zwykle na balkonie. Jak zobaczyła wracające dzieci Braunów, zaraz zaczęła się kręcić. Jakby tylko na to czekała. Zabrała poduszkę, zgarnęła do kupy pościel ze sznura i usadowiła się w rogu pokoju na starym, brązowym krześle z zieloną wyściółką. Obok dębowej toaletki z dużym, kryształowym lustrem. W robionych na drutach kapciach z szaro-bordowej wełny. Przekręcała gałkę po prawej stronie radia z ebonitowymi klawiszami i włączyła znajomy zaśpiew grubym głosem. Popijała herbatę ze szklanki w metalowym koszyczku z czerwonym napisem „Moskwa”. Udawała, że nie słyszy zrzędzenia starego na łóżku pod ścianą.
      – Daj kiełbasy, daj kiełbasy i gorzałki – jęczał pod płócienną makatką z napisem „Zimna woda zdrowia doda”.
      Za chwilę mieli mu uciąć pierwszą nogę zaczopowaną miażdżycą, a jeszcze jęczał do życia i kiełbasy.
      – Daj kiełbasy, job twoja mać, na chuj takie życie bez kiełbasy i papierosów.
      – Cicho stary, bo Ci nie jeden, a oba kulasy utną – Stefka uciszała go niby groźnie. Po dobroci nie słuchał i zrzędziłby do upadu.
      – Tu gawarit Maskwa, tu gawarit Maskwa – leciało z prostokątnej skrzynki radia. Głośnik pokryty był złotą siateczką.
      – Pozdrawlajem was wsie strany mira – głos lektora brzmiał poważnie i dobitnie, zupełnie jak w tych wszystkich filmach w telewizji, gdzie stalowe czołgi niestrudzenie przesuwały się na Zachód, a żołnierze krzyczeli pobieda i całowali dziewczyny, które rzucały kwiaty na szare pancerze. A oni maszerowali z kwiatami w lufach, na Germańca, lektor powtarzał wzniosłe słowa o kolejnych wygranych bitwach, ustaleniach Rady Wojennej. W tle leciała muzyka – wstawaj, wstawaj narod…. wstawaj… Pewnie Stefka to miała w głowie przy radiu, tę starą śpiewkę o wspomnieniach, które przychodzą ze zmierzchem i przesuwających się przed oczami obrazach. Jak w polskim filmie. Choć w jej przypadku było całkiem odwrotnie z tym stawaniem do boju. Nie było co wspominać. Żadne złote czasy. Pojechała w drugą zupełnie stronę. Lubiła słuchać tego ruskiego radia. Wtedy czuła się chyba u siebie. W Kazachstanie nie było tak całkiem do niczego. Trzeba było mieszkać w ziemiance, ale nie poznała z bliska sołdatów zwycięzców, jak niektóre sąsiadki. Na ruskie słowa spluwały przed siebie.
      W sentymencie brała pożółkły album ze zdjęciami z Olszyny. Stara chata miała łączone na jaskółkę drągi uszczelnione konopiami i gliną, kuczki na dachu z najprawdziwszej słomy piętrzące się wysoko nad głowami, aż po komin. W środku wszystko było na swoim miejscu. Wielki piec zasłonięty był w zimie ciałami polegujących. W mroźne wieczory, gdy bił gorącem rozgrzany do czerwoności, wsadzała do środka chleb na długiej, drewnianej łopacie z kulką na końcu. Wszyscy wciągali w nosy słodkie zapachy brązowej skórki, które rozchodziły się aż do sieni i ścieliły cienkim strumyczkiem aż do cembru studni z dużym kołowrotem i pogiętym wiadrem zawieszonym na łańcuchu od krowy. Miękko klekotał przy wyciąganiu i nakręcał się regularnie na szary walec belki. Starym chłopom szkliły się oczy od bimbru.
      – A ty co, znowu patrzysz na chłopaków – odezwał się spod ściany stary, który obudził się i zobaczył, że patrzy na fotografie.
      – I tak nie przyjadą – ciągnął dalej. Pojechali za pracą. Gienek musi płacić alimenty. Bez roboty zaraz wyląduje u starego Kurka na komisariacie. Ta Luśka mu nie podaruje. Pamiętasz, jak goniliśmy ich na motorze aż do Bezledy. Kiedy ukradła te bony oszczędnościowe z kredensu. To szelma, nawet wtedy szła w zaparte. Musiałem jej to wyrwać z torebki. Dobrze, że mieliśmy wtedy tą SHL-kę. Bez tego uciekłaby do Nidzicy. Dobrze, że miałem przerobiony gaźnik.
      Stary lubił motory. Jak mówił o gaźniku, to zaraz mu się oczy zapalały i mamrotał coś pod nosem do siebie. Brało go wtedy na wzdychanie i jeszcze bardziej męczył o gorzałkę. Pewnie jakby się usmarował po łokcie przy rozkręcaniu gaźnika lub szlifowaniu głowicy, żeby dodać trochę pędu gadzinie, to by nie jęczał. A tak jęczał. Kiedyś nie jęczał. Raz nawet jeździł ze starym Pencarskim, co miał brzuch jak dzwon, do Rzeszowa po części i wrócili trzeźwi. Pewnie cały samogon wydali na łapówki w magazynie.
      – Pamiętam, jak ją kupiłeś – stara Stefka wiedziała, jak mu dogodzić.
      – Była czarno-biała, ze stalowym napisem. Pojechaliśmy wtedy pierwszy raz do Zamościa.
      – Nieźle ciągnęła – stary lubił to słowo – jak się przekręciło gaz, a pod nogą wskoczyła w końcu trójka do samego dołu, to z silnika leciała muzyka. Przednie koło miękko podskakiwało na dziurach. Kołysało jak na łóżku z trzema pierzynami.
      – Dobrze było, tylko ten Zamość. Nieporzebnieś go przygwoździł, Artur – stara spojrzał na niego z lękiem. Jeszcze go kiedyś wykopią.
      – Dobrze go zakopałem, pod jabłonką w ogrodzie. Co się będzie z nas wyśmiewał, jego mać. Znalazł się w mordę kopany. Niby lepszy znaczy. Będzie się nam z naszych kulfonów wyśmiewał. To my zaraz w ten jego zakrzywiony nos z pięści i koziczkiem po żebrach. Żeby mu się nie wydawało. Że co znaczy, że my gorsi, że nie chce pić bimbru. Lepszy jakiś, taki paniczyk niby. Że mieszka w białej kamienicy i kapelusz ma. Z rondem. Drugi taki dopiero w telewizji widziałem. No to my go wtedy. Razem z jakimiś miejscowymi. Dwie gruchy i po żebrach.
      – Masz go jeszcze w tej skrzynce w piwnicy – Stefce głos zadrżał.
      – No pewnie, dobrze się zakonserwował. Od tego wina chyba. Wrzuciliśmy go do piwnicy przy rynku. Wyciągnąłem go w nocy i przywiązałem z tyłu do siebie na SHL-ce. Dwa razy spadł, jak się sznurek obluźnił. Zakopałem go od razu. Tyko mu ten nos urżnąłem, żeby się chłopakom w Olszynie pochwalić.
     
      Za oknami zbliżały się dziady. Z dala błyszczały już świeczki ma grobach. Wedyjska krew w mentalnych ciałach falowała emocją barbarzyńską i pierwotną. Za wałami Hadriana przekręciło się w grobach parę trupów. Duch Tolkiena mamrotał z radości celtyckie zaklęcia. Legiony odchodziły marszowym krokiem. Ścigali ich barbarzyńcy z kulfonami jak kartofle, łysi i w spodniach od dresów. Podskakiwali, mówili brzydkie wyrazy i żyli długo oraz szczęśliwie.

Krzysztof Sołoducha
(30 sierpnia 2002)





SER WYPADŁ


      Zaczął Jacek Podsiadło, w „Tygodniku Powszechnym” i już parę miesięcy temu, w kwietniu. Napisał felieton (bo on pisuje felietony, cykl zwie się A mój syn powiedział) o sztuce współczesnej, na co mu Wojciech Kozłowski, dyrektor galerii, przysłał list, miejscami przykry, który to list został zacytowany (bo Podsiadło cytuje listy, aczkolwiek ze skrótami), autor zaś listu został przez felietonistę w rewanżu ostro przejechany. A w najnowszych „Kresach” dodaje do tego wszystkiego swój komentarz Magdalena Ujma (Kryptonim babka, nr 1/2002). O co poszło? Rzecz do ustalenia. Ba, do ustalenia jest nawet między kim a kim toczy się spór, bowiem całkiem co innego będzie on znaczył, gdy przyjąć, że to artyści sztuczni walczą z poetami lirycznymi, niż gdy skonstatować, że to krytycy sztuki z literatami się wykłócają o swoje, lub gdy postawić sprawę na czubku noża i orzec, że to w ogóle – spór o wartości. W każdym razie stanowiska rozkładają się jak następuje.
      Podsiadło kwietniowy: „Boję się diabła przebranego w fatałaszki piękna, ale kiedy mówi się o szatanie wprost, nawet dziecko widzi, że to odpychająca persona. Przypadki dzieci, których nie nauczono odróżniać piękna od ohydy i dobra od zła, na razie pomijam. (…) Bardzo lubię złotą myśl Gauguina, że brzydkie może być piękne, zaś ładne nie będzie piękne nigdy. Wielu współczesnych artystów zdaje się to rozumieć, ale dodatkowo zakłada, że jak coś będzie ohydne, to już będzie takie piękne, że nam pourywa powieki z zachwytu. Ten stworzy kompozycję przestrzenną ze zmumifikowanych zewłoków, ta piramidę z wypchanych trupów ustawi i gołe stare baby sfilmuje, ten zanurzy krzyż w moczu, ta zawiesi na krzyżu genitalia. A właśnie. Wcale nie uważam krzyża za nietykalny symbol, ale rad bym poznać życiorysy tych wszystkich Katarzyn Kozyr i Andresów Serrano. Czy czasem nie pochodzą z rozbitych rodzin albo nie są sierotami, których nie nauczono odróżniać? Ich artystyczne gesty bardzo mi przypominają zachowania dzieci z tzw. marginesu, które odwracają krzyże na cmentarzach, bo jak coś jest postawione do góry nogami, to ma straszną wymowę.”
      Kozłowski: „Szał i łzawa, bezsilna niemoc, jak przeczytałem tę liczbę mnogą – Serrany, Kozyry (…) Nie czytałeś takich tekstów, gdzie to pomnożenie ma służyć pognębieniu, zohydzeniu poprzez odebranie pojedynczej osobowości i tworzeniu diabła o wielu głowach współczesnego artysty-nieartysty? Tak jakbyś w ogóle odmawiał im prawa do wypowiedzenia na istotne tematy.(…) Dlaczego deprecjonujesz coś tylko dlatego, że nic o tym nie wiesz, poza globalnym poczuciem, że Ci się nie podoba? (…) Nie będę Cię przekonywać, że »Piss Christ« (którego słusznie w intuicji odbierasz estetycznie, a Serrano bardzo katolik, bo Latino), to głęboko refleksyjna wypowiedź o religii dziś. I tak mnie wyśmiejesz, bo kupujesz świecące Madonny”.
      Podsiadło (majowy): „Nie tylko nie napisałem, że mi się Serrano czy Kozyra nie podobają („tylko dlatego, że nic o tym nie wiesz” – tutaj to już poleciałeś jak kozieł w rakiecie), ale nawet napisałem, że Serrano mi się podoba. Nie sądzę, żeby średnia głupków wśród poetów była niższa niż wśród innych artystów. A jakbyś kumał z piśmiennictwa choć tyle, ile ja ze sztuk pięknych, zrozumiałbyś, że świecące Madonny w swoim felietonie właśnie wyśmiałem. (…) Skoroś w ogóle nie pojął, o czym był mój felieton, wyjaśnię Ci krok po kroku jak poeta intelektualiście. Nie znam się na sztukach pięknych, ale zdarza się, że poruszy mnie obraz, fotografia albo nawet instalacja. Mam prawo do tych przeżyć i mam prawo nie być znawcą sztuki, mam też prawo do swojej sklerozy i nieprzyswajania wiedzy. Tak jak każdy, mam prawo do własnego odbioru dzieł. (…) Pewnie, że wyśmieję Twoje „głęboko refleksyjna wypowiedź o religii dziś”, bo głębia tego dzieła w najlepszym razie równa jest głębi pęcherza pana Serrano. Takie chwyty to robiły na mnie wrażenie, jak byłem nastolatkiem i chciałem, żeby w pewnym amatorskim teatrzyku scenie gwałtu czy mordu towarzyszyła z offu piosenka „Pieski małe dwa”, do dziś mi wstyd. (…) Bo jak ja wymierzę w papieża wierszykiem, to przynajmniej potrafię wyjaśnić, gdzie mnie boli i o co mam żal do niego, bo jeśli obrażam kogoś lub jego tzw. uczucia, to wiem w imię jakich uczuć to robię, a większość tych waszych artystów tylko bełkotać o głębi potrafi”.
      Ujma (kresowa): „Polak, jak był nieukiem w kwestii sztuki, tak nim pozostaje. I uważa to za powód do chwały. (…) Żyjemy w kraju, gdzie inteligencja wyrzekła się sztuki. (…) Sztuka – jeśli już – ma nas utwierdzać w dobrym samopoczuciu. (…) W żadnym wypadku ma nie tykać świętości. A najlepiej, jakby sztuka drzemała w rezerwacie przysypanych kurzem galerii i muzeów (…) Najłatwiej pokazać artystę jako wściekłego psa czy krowę z BSE. (…) Jacek Podsiadło. Przelał kielich goryczy. (…) W cyklu A mój syn powiedział, który zastanawia mnie całkowitym nieistnieniem matki wspomnianego syna (…) Jacek Podsiadło wypowiada się na różne tematy. Z reguły jest to ciekawe i z wieloma spostrzeżeniami się zgadzam, choć nie podzielam upodobania autora do folkloru. (…) Oczywiście, nie odmawiam Jackowi Podsiadle prawa do wypowiadania się o sztuce, własnych odczuć i ocen. Ja jednak mam prawo się nie zgadzać. Dla mnie te oceny są lekceważące, upraszczające i niesprawiedliwe. (…) Dlaczego poeta zestawia pewne przykłady sztuki (oczywiście najbardziej okrzyczane – innych, bardziej interesujących pewnie nie zna) i od razu skraca dystans, prezentuje bliską sobie osobę, że Serrano niby to nurza w moczu tego Chrystusa, do którego pielgrzymowała [Podsiadły] babka. (…) Serranowskie zdjęcie wizerunku Chrystusa w moczu (…) mne kojarzy się z obrazkiem widywanym notorycznie, kiedy jadę tramwajem z pracy: faceci sikający na mur okalający cerkiew. Biały dzień, w centrum Łodzi. Oczywiście, wiem po co Podsiadło zastosował chwyt z babką. Żeby pokazać, jak to sztuka bezcześci wartości. Krzywdzi i rani to, co jest dla ludzi prawdziwym sensem życia. Zapomina jednak o innych babkach. Jak ktoś miał babkę agnostyczkę – to co? (…) Znacznie bardziej wolę sztukę niepokorną, taką, która daje mi do myślenia, a nawet taką, która mnie wkurza, niż taką, która pozostawia mnie w błogim samozadowoleniu, choćby i estetycznym.”
      Ciekawe, prawda? Został Podsiadło nieukiem, wielbicielem kiczu, folklorystą, a także kimś w rodzaju neofaszysty i – odrobinę, dla smaku – mizoginem. Jakkolwiek z prawem do własnych ocen estetycznych. Sam zaś popisał się niewąskim naprawdę samodurstwem. O czym jednak z takim zapałem, nie szczędząc sobie uszczypliwości i przytyków, dyskutują między sobą Podsiadło, Kozłowski i Ujma? Z zapału można by sądzić, że o czymś niesłychanie istotnym, doniosłym wręcz.
      Ale według mnie – nie. Dyskutują, przepraszam, o niczym. Jedynym tematem tej dyskusji jest totalne nieporozumienie. Nic więcej.
      Bo może egzemplifikuje owa wymiana argumentów dosyć wątpliwą przecież tezę, że milczeć trzeba, gdyż niewielu zna swoją dziedzinę (np. sztuki) wystarczająco dobrze, by wypowiadać się rozsądnie, nikt zaś nie zna innych dziedzin (np. sztuki), żeby wypowiadać się w ogóle. Może daje pojęcie o poziomie neurastenii u artystów sztuk wszelkich i sztuk tychże krytyków. Może nawet unaocznia, że wspólną kadzią, w której kąpieli zażywają dyskutanci, jest chrześcijaństwo (Chrystus, krzyż, cerkiew, dobro-zło, wartości). Ale dla takich pożytków, to nie warto chyba dziobów otwierać; ser tylko wypada.
      A ogólnie – może i coś jest na rzeczy, może warto by pogadać o tym i owym w pisaniu i uprawianiu sztuk plastycznych. Czy ktoś zacznie?

Konrad Kęder
(7 sierpnia 2002)





DAREMNE ŻALE


      Na początku lipca niektórzy z nas zostali poddani próbie. Jak co roku bowiem w pierwszej dekadzie lipca młodzi ludzie, na ogół tegoroczni maturzyści, zdawali egzaminy na studia zwane wyższymi. Niemłodzi zazwyczaj ludzie przepytywali kandydatów. To właśnie oni, przede wszystkim oni, zostali poddani próbie. I w tym miejscu należałoby w zasadzie uciąć łeb tej kiełkującej narracji, nim ta stanie się opowieścią obrzydliwie przewidywalną, stereotypową, zgraną i żałosną zarazem. Wiadomo przecież, że jednym z najstarszych napisów odnalezionych onegdaj przez dzielnych radzieckich archeologów w grotach Kaukazu jest inskrypcja: „młodzież jest coraz gorsza”; tak stara to sentencja, że nawet badania znaleziska metodą C14 nie pomogły w ustaleniu epoki, z której pochodzi ta przenikliwa konstatacja.
      Cóż, może bym i urwał łeb tej narracji, ale jakoś żal się rozstawać z materiałem epicko-publicystycznym. Zwłaszcza po tym, jak wpadł mi w ręce jubileuszowym (pięćsetny!) numer „Plusa-Minusa”, gdzie zamieszczono kolejny odcinek tasiemcowego serialu pt. Pora umierać. Łatwo się domyślić, że do felietonu Smecza tutaj piję. Tak, tak, smutasa Smecza, który – jak zwykle – udowadnia, że świat schodzi na psy. Niezawodnie daje nam więc felietonista „Rzepy” garść dołerskich refleksji zrodzonych tym razem na bazie świeżych i bolesnych wspomnień, których negatywnymi bohaterami stali się, Bogu ducha winni, „kandydaci do wyższej szkoły dziennikarskiej”. Koniecznie trzeba w tym miejscu posłużyć się cytatem: „Chłopak, który przyjechał na rozmowę z Radomia, dowiaduje się od nas [komisji egzaminacyjnej – przyp. mój], że był radomski czerwiec 1976. Dziewczyna nie wie, kiedy powstała Solidarność, i co to właściwie było za zwierzę. Czym był Cud nad Wisłą w roku 1920, jest wiedzą zarezerwowaną dla wybranych, marszałek Piłsudski jawi się niepewnie i tajemniczo, niknąc gdzieś w mrokach dziejów. Kto to jest Ryszard Kapuściński, nie wie prawie nikt. (Przepraszam Cię serdecznie, Ryszard.) Gdy ktoś wymieni wszystkie kraje, z którymi graniczy Polska, wzbudza to entuzjazm komisji egzaminacyjnej, która nie może w swoim ciemnym umyśle wyjaśnić faktu, że w tym roku niemal wszyscy młodzi upierają się, że Polska graniczy z Estonią i Łotwą. W zeszłym nie graniczyła. Jak widać, nawet niewiedza przemieszcza się i ma swoje tajemne ścieżki”.
      Oczywiście, sprytnie posłużyłem się wyimkiem z felietonu Smecza po to, by do własnych doświadczeń egzaminatora się nie odwoływać (tajemnica spowiedzi, a jak!). Uwierzcie mi jednak na słowo, że kandydaci na uniwersyteckich polonistów z tej samej gliny ulepieni. Aliści, w przeciwieństwie do Smecza, bynajmniej nie zamierzam lamentować. Z kilku powodów. Wymienię tutaj raptem trzy, choć – tak naprawdę – można by ich zgromadzić więcej.
      W pierwszej kolejności zapytajmy, skąd to dziwaczne pragnienie, aby kandydaci na studia zachwycali egzaminatorów podręcznikową przecie, a więc będącą zbiorem frazesów i liczmanów, wiedzą? Czyżby chodziło o przyszłego partnera intelektualnej dysputy, który partnerem staje się wówczas, kiedy potrafi odpowiedzieć na pytanie, jakie to państwa z Polską dzisiaj graniczą? Dalibóg, cóż to za elitarny klub, jeśli warunkiem wydania karty wstępu do tego klubu jest trafne wskazanie daty narodzin Solidarności? Jak w ogóle mógłby się dogadać facecik (występujący w powyższym cytacie w roli egzaminatora), który koleguje się z Kapuścińskim (stąd przecież kumplowski zwrot „przepraszam Cię serdecznie, Ryszard”), z kimś, od kogo się wymaga, by raptem wiedział, kto to Kapuściński? A zatem albo Smecz się zgrywa, albo nie ma bladego pojęcia, czym jest rzeczywistość akademicka. Bo też każdy, kto ma jako takie pojęcie o uniwersyteckiej dydaktyce, wie, że w gmachu akademii spotykają się ze sobą dwa odległe, w gruncie rzeczy nieprzystawalne do siebie, światy. Początkiem tego spotkania, rzecz jasna, egzamin wstępny. I niechaj nikt mi nie wmawia – na chwilę wrócę do siebie – że powinienem doświadczyć mentalnego orgazmu, kiedy młody człowiek po drugiej stronie okrytego zielonym suknem stolika powiadamia mnie, że Medaliony Nałkowskiej mówią o tym, że ludzie ludziom zgotowali ten los.
      Odwróćmy na moment logikę hipokrytów (i to będzie wtóry argument), pytając w dalszym ciągu, cóż nam po poprawnej odpowiedzi na pytanie, w którym roku Mickiewicz ogłosił Ballady i romanse? (Dlaczego hipokrytów? Bo udają, że frajdę sprawia im to, co najmniejszej frajdy sprawić im nie może.) Drobna anegdota. Jeden z moich znajomych własnoręcznie i w wielkim trudzie budował teleskop. Robota tego rodzaju wymaga nie lada poświęcenia. Dość powiedzieć, że samo szlifowanie zwierciadeł trwało prawie rok. Wreszcie zbudował. Zapytałem znajomego: a co będzie, kiedy ci się znudzi i nie będziesz już chciał obserwować nieba? On mi na to: włączę teleskop w posag mojej córki. – Ale przecież ona nie interesuje się astronomią – ja mu na to. – To nic – odparł – będziemy szukali odpowiedniego zięcia. Kandydat otrzyma pytanie kontrolne: ile jest planet w Układzie Słonecznym? Jeśli poda liczbę mniejszą od właściwej – pognam jak psa, jeżeli zaś odpowie prawidłowo – zastanowię się nad kandydaturą, jeżeli zaś wymieni liczbę większą niż dziewięć – oddam mu teleskop wraz z córką bez wahania. Widać, wie coś więcej, względnie – coś przeczuwa.
      No właśnie! Jeśli już mam się czymś jako egzaminator podniecać, to niechże to będzie przypisanie autorstwa Przedwiośnia Sienkiewiczowi. Owszem – w kimś, kto w trakcie egzaminu sformułuje rewolucyjną tezę historycznoliteracką, mógłbym od biedy rozpoznać przyszłego partnera dialogu. Wszak idzie o uniwersytet, a nie konkurs audiotele! „W uniwersytecie powinni znajdować miejsce ludzie niepokorni, głoszący własne sądy. Uniwersytet jest miejscem dla pewnej ekscentryczności, jeżeli słowo to rozumieć dosłownie, czyli jako przebywanie poza centrum” – pouczał jakiś czas temu profesor Tadeusz Sławek w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” (2000, nr 16).
      I wreszcie – po trzecie – należałoby się zastanowić nad tym, czy to tylko Smecz miał pecha, czy też mamy do czynienia ze zjawiskiem tyleż powszechnym, co nie dającym się przezwyciężyć? Otóż wiele wskazuje na to, że jest to jednak zjawisko globalne. Co więcej – dobrze zadomowione nawet w tych rejonach świata, które z obłąkańczym zakłamaniem przedstawiane są nam jako miejsca, z jakich promieniują wzory uniwersyteckich cnót wszelakich. I znów – albo ktoś tutaj udaje (głupa pali), albo rzeczywiście niewiele widział i jeszcze mniej czytał. Lektury? Proszę bardzo! Zajrzyjcie do utworów jednego z bardziej wiarygodnych znawców zagadnienia, co to zęby zjadł w angielskich i amerykańskich salach wykładowych. Mam na myśli Davida Lodge’ a. I tak na przykład w Fajnej robocie bohater, który właśnie zrezygnował z posady na uniwersytecie, tak m.in. wyjaśnia swojej przyjaciółce powody zerwania z akademią: „Teoria poststrukturalna to ciekawa, filozoficzna gra dla bardzo sprytnych graczy. Co innego jednak, kiedy staramy się ją przekazać młodym ludziom, którzy nie czytali niczego poza szkolnymi lekturami i Adrianem Molem, nie wiedzą nic o Biblii i nie potrafią sklecić paru poprawnych zdań, nie mówiąc już o właściwym czytaniu poezji tak, żeby nabrała dla nich sensu” (przeł. K. Puławski). Z podobnych cytatów można by ułożyć grubą antologię. A pamiętacie, jak Gore Vidal dokuczał Johnowi Barthowi? Ów, tj. autor Bakunowego faktora – pisał Vidal – „zakłada, że i tak czytać go będą wyłącznie amerykańscy studenci młodszych lat, a więc musi wziąć pod uwagę to, że ich umiejętność czytania jest mierna, wiedza na temat procesów społecznych mglista, a ogólna kultura niska”. I dalej, że owi studenci „pozostawieni w spokoju, woleliby muzykę i obrazki od słów” (przeł. J. Anders; z tomu Nowa proza amerykańska).
      Krótko zatem: felietonista „Rzepy” – wbrew temu, co pisze – wcale nie został wystawiony na żadną nadzwyczajną przykrość. Co najwyżej – zetknął się z najprawdziwszą prawdą, miał okazję dotknąć rzeczywistości. I miast w trakcie egzaminu pociągnąć ożywczy, intrygujący wątek („Polska graniczy z Estonią i Łotwą”), jął lamentować, wydziwiać, szukać dziury w całym. Po kiego muchomora?

Dariusz Nowacki
(31 lipca 2002)







Menu miesięcznika FA-art






• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •