strona główna archiwum miesięcznik
Kęsim Kęsim


Inga Iwasiów: Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj. TAiWPN „Universitas”. Kraków 2002.
Recenzję z powieści Jerzego Łukosza autorka kończy słowami: „W sprawie kobiet – bez zmian”. Bardzo podobne konkluzje pojawiają się w zbiorze Iwasiów wielokrotnie, przy omawianiu rozmaitych utworów, które wyszły spod męskiej ręki. Zasadniczym tematem jest tu bowiem „tekst główny” dzisiejszej kultury. A „tekst główny” to w zasadzie tyle, co „tekst” tworzony przez mężczyzn. Wciąż jeszcze przez mężczyzn. Pisze tedy Iwasiów przede wszystkim o męskich mitach, marzeniach, lękach… Jasne, że dzisiejszy patriarchat autorka traktuje z ogromną podejrzliwością, ale zarazem – co już nie jest takie częste w krytyce feministycznej – jest go po prostu bardzo ciekawa. I co również nieczęste, brak sympatii dla patriarchatu nie przeszkadza Iwasiów dobrze życzyć mężczyznom. Oj, obawiam się, że autorka może się narazić obu stronom – tak patriarchatowi, jak i większości sióstr-feministek. Na razie dość zatem o problemie rachunku krzywd między płciami. Mnie akurat w Rewindykacjach uderzyło coś innego. To chyba pierwsza książka krytycznoliteracka, która w równie dużym stopniu odwołuje się do literatury wysokoartystycznej, co popularnej i nie traktuje przy tym tej drugiej jak twórczość ułomną. Iwasiów doskonale wie, czym różnią się od siebie utwory należące do różnych obiegów literackich, ale wie równie, że „inne” nie oznacza „kalekie” czy „fałszywe”. Że zmiana następuje, że stratyfikacja obiegów nie ma już charakteru hierarchicznego, mówiono niejeden raz. Książka Iwasiów o tym już nie mówi, ona tę zmianę wyraża. I jeszcze słówko o patriarchacie. Choć w sprawie kobiet na ogół bez zmian (na ogół, bo autorka odnotowuje – zwłaszcza w ostatnim rozdziale – parę wyjątków), to w gruncie rzeczy patriarchat może już tylko się bronić. Rewindykacje dają dobre rozpoznanie tej defensywy. KU

Anna Nasiłowska: Księga początku. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2002.
To, że książka ta – było, nie było mieszcząca się w polu tzw. prozy dokumentu osobistego – ukazała się w beletrystycznej serii Archipelagi, może dziwić, acz nie powinno. Wcześniej mieliśmy przecież Labirynt Krystiana Lupy, jeszcze wcześniej – Trzy Michała Komara. Worek z napisem „proza artystyczna” pęcznieje, zmieniają się wyznaczniki gatunkowe. Nie miejsce tu jednak, by problem ten rozwijać. Do rzeczy zatem: w skład świeżo wydanej Księgi początku Anny Nasiłowskiej weszło – obok tytułowego zbioru zapisków – ogłoszone przed siedmioma laty Domino. Traktat o narodzinach. Mamy więc do czynienia z powtórzeniem i zarazem rozwinięciem. Najprościej jak tylko można godzi się powiedzieć, że to, co rozwinięciem dużo lepsze od tego, co powtórzeniem. Księga początku – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – jest po prostu bardziej… ludzka. Jednocześnie jest też o wiele bardziej, w zestawieniu z Dominem, poetycka. Ba! spore jej obszary to czysta poezja, choć zarazem jest to poezja po uszy zanurzona w konkrecie, w namacalnej codzienności, w praktyce macierzyństwa (np. notacja pt. Najlepszy przepis na usypianie niemowląt). Bez dwóch zdań, Księga początku odsłania to, czego Domino nie zdołało, przynajmniej nie w takim zakresie, odsłonić – najprawdziwszy talent pisarski, zmysł i błysk literacki Anny Nasiłowskiej. Mam nadzieję, że nie przesadzam, że każdy, kto uważnie przeczyta miniatury takie, jak Wenecki karnawał czy Dobry szpital. Ballada, będzie równie dobrego zdania o możliwościach literackich autorki. Artystyczna uroda większości zapisów zgromadzonych w Księdze… pozostaje w bezpośrednim związku z tym, co pozwoliłem sobie nazwać „bardziej ludzką” perspektywą. Otóż świetne efekty literackie biorą się tutaj ze szczególnej „uważności” podmiotu mówiącego. Zrazu mamy serię obrazów i impresji, których sytuacyjnym zapleczem są zdarzenia rozgrywające się w zwykłym – warto podkreślić – szpitalu położniczym. To właśnie za sprawą owej „uważności” narratorki-bohaterki zwykłe, banalne sprawy (jak to na porodówce) przechodzą jakby na drugą stronę, nie tylko ku literaturze zwanej piękną, ale i w stronę prawdziwej, w żaden sposób nie preparowanej bądź udawanej, mądrości. Podobnie sprawy się mają później, już w przestrzeni domowej. Po prostu w Księdze początku granice refleksji są granicami dostępnego Ewie – tak ma na imię bohaterka – świata. Żadnego intelektualnego spinania się, żadna mądrość nie przychodzi tutaj z zewnątrz, każda myśl czy konkluzja bohaterki wynika z jej własnego doświadczenia. Nic więc dziwnego, że owe refleksje brzmią nad wyraz wiarygodnie i przekonująco. DN

Jurij Andruchowycz: Ostatnie terytorium. Eseje o Ukrainie. Przeł. Ola Hnatiuk, Katarzyna Kotyńska i Lidia Stefanowska. Seria „Europa Środkowa”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2002.
Eseje – no, zgoda. Ale „o Ukrainie”? O Ukrainie też, lecz w sumie ów podtytuł to chyba przesada, której źródła upatrywałbym w tzw. okolicznościach. Okoliczności otóż takie są, że aby pisarz ukraiński mógł wydać w Polsce książkę (zwłaszcza z esejami) i być dostrzeżony, musi wpierw pofunkcjonować na różnych konferencjach jako ten, który wyznaje wiarę w Europę Środkową. Co niesie ze sobą mnóstwo raczej nieciekawych praktycznych konsekwencji (jak to odpowiadanie na stereotypowe pytania), a i też wmawianych obowiązków (bycie reprezentantem Ukrainy w zawodach zwanych Memoriałem Wspólnego Dziedzictwa), które rzutują później zarówno na startegie promocyjne wydawcy, jak i – śmiem twierdzić – styl tłumaczenia. Tak też i wpisująca się w owe okoliczności okładka, pierwszy większy szkic oraz zdjęcie Tadeusza Rolkego zamieszone zaraz przed owym szkicem, a przedstawiające dzielną ukraińską robotnicę kładącą gdzieś w Iwano-Franikiwsku świeży tynk na mocno zniszczony polski napis, powodują odruch, hmm, pewnego zniecierpliwienia. Zniecierpliwienia pewną hmm, przewidywalną nadgorliwością. Dalej jest jednak o wiele ciekawiej. Problem bowiem w tym, że to, co ma autor do powiedzenia, z klasycznie wykładaną ideą Europy Środkowej jest związane o tyle, o ile. Mniej. Nie aż tak bardzo. W ogóle zgoła. Paradoksalnie (w stosunku do tezy o nadgorliwości) świadczy o tym nawet układ tomu, z wyraźnie wyodrębionymi krótkimi tekstami na początku i końcu; tekstami dziejącymi się raczej w przestrzni egzystencji i świadomości pisarza niż w Geografii Politycznej i Kulturowej; tekstami ujmującymi resztę zawartości tomu w wyraźny nawias. Bo też współzałożycielowi niegdysiejszej grupy Bu-Ba-Bu bliżej bodaj do postmodernizmu niż do środkowoeuropejskości (choć oczywiście i postmodernizm mu nie w smak, gdyż normalny pisarz zawsze szuka czegoś innego niż to, co akurat świat mu podsuwa), a najlepiej chyba czuje się w grotesce (świetna, śmieszna i ciut gorzka Prawdziwa historia pewnej Europy). Znacznie chyba lepiej niż w poważnych dywagacjach okołopolitycznych. Czas na cytat ze szkicu tytułowego (Czas i miejsce albo moje ostatnie terytorium): „Otóż nie ma jej, tej Europy Środkowej, mówiąc dokładniej, prawie jej nie ma, tak samo jak prawie nie ma w niej Galicji. A wszystko, co jest – owo »prawie« – tworzy niepodzielne terytorium postmodernizmu. (…) owo terytorium jest niezwykle delikatne i kruche, to sama rzeczywistość, ale to twoje terytorium”. Taaak. Gdyby udało się Andruchowyczowi wyperswadować polskim intelektualistom pewne rytualne zachowania przejawiane na dźwięk słowa „postmodernizm” i zbitki „Europa Środkowa”, to byłaby duuuża rzecz. Naprawdę poważny wkład myśli ukraińskiej w polskie życie umysłowe. Dalej może by już jakoś poszło. KCK

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki: Zaplecze. Biuro Literackie Port Legnica. Legnica 2002.
„Ilnicki to Dycki, Dycki to Ilnicki” – tymi krótkimi słowy demaskuje swoje tekstowe wcielenie autor. W książce, wyraźnie podpisanej „Tkaczyszyn-Dycki” na okładce i stronie tytułowej, nie wydaje się to być żadną sensacją, tym bardziej że daremnie szukać jakiejś odredakcyjnej noty, która sens owej demaskacji by omawiała. A rzecz w tym, że pod pseudonimem Leszek Ilnicki publikował był w kwartalniku „Kresy” (dział „Poczta Kresowa”) Tkaczyszyn-Dycki swoje Dyrdymałki od roku 1996. A książka Zaplecze jest właśnie zbiorem owych Dyrdymałek. A pseudonim był znany naprawdę niewielu osobom; ja na przykład, choć czytywałem Dyrdymałki, w ogóle na trop prawdziwego autora nie wpadłem. Ale do rzeczy, to jest do samych Dyrdymałek – są to narracje prześmieszne, jeśli tylko podziela się z autorem typ poczucia humoru. Koncept polega na opisywaniu, gęstym cytowaniu i komentowaniu dzieł literackich zupełnie zapomnianych autorów epok mocno przeszłych (od XVII wieku wzwyż), przy czym komentarz dotyczy zwykle zdarzeń i kwestii jak najbardziej współczesnych. Literackich, ale także zupełnie prywatnych, rodzinnych i małoojczyźnianych – matecznikiem Ilnickiego są okolice Lubaczowa, literatura z tymi stronami związana tematycznie jest jego oczkiem w głowie. Jeśli dołożymy do tego wszystkiego skłonność do używania wyrażeń slangowych przez, piszącego na ogół stylem dosyć wyszukanym, autora, łatwo można wyobrazić sobie jakiego rodzaju rozrywki Dyrdymałki dostarczają. W pewnym sensie są owe opowiastki odpowiednikiem najbardziej odjechanych (czytaj: rozpiętych między przeszłością a teraźniejszością) esejów „o Ukrainie” Jurija Andruchowycza (z tomu Ostatnie terytorium). Na przykład szkic Malbork i Krzyżacy, w którym niebagatelną rolę odgrywają złodzieje, mający zaszczyt obrobić mieszkanie Andruchowycza, jest – według mnie – z ducha dyrdymałkowaty; obaj autorzy mogliby spokojnie podać sobie ręce. Nie od rzeczy będzie tu podkreślić, że obaj też co i raz zahaczają o temat Ukrainy, choć – naturalnie – to Tkaczyszyn-Dycki przypomina przechowany w rodzinnej pamięci wierszyk „Pamiętaj Lasze / aż po San nasze”. KCK

Wacław Grabkowski: Dziewczyna Kosmity i inne opowiadania. Instytut Wydawniczy „Świadectwo”. Bydgoszcz 2002.
Tytuł sugeruje science-fiction, okładka z komiksowym rysunkiem – prozę, w której nie brakuje pikantnych scen. Ale bez przesady. Mamy za to pełnowymiarowy (prawie 200 stron formatu zeszytowego) tom prozy obyczajowej. Jego prawdziwym bohaterem okazuje się miejsce – lumpenproletariacka dzielnica czy też kwartał Wrocławia, zwany „trójkątem bermudzkim”. Są więc w książce socjologia i etnologia knajpy, są alkoholicy, są bandziory, łachudry, trudna młodzież, zawirowania wokół tego pierwszego razu… Jest również wojenna tułaczka (w tle), wojna polsko-jaruzelska, trudny okres transformacji ustrojowej i powódź stulecia… Jest wreszcie bohater, niby to jeden z wielu mieszkańców „trójkąta”, ale przecież dojrzewa w nim ta potrzeba utrwalenia piórem miejsca, czasu i ludzi. No i taka właśnie niewymyślna filozofia najwyraźniej powodowała Grabkowskim, bo owa postać uznać trzeba za figurę pisarza. Ciekawe, że im bliżej końca książki, tym bardziej nawet nie to, że podły socjalnie, ale jakiś mikry i miałki żywot wiodą mieszkańcy ulic Kościuszki, Traugutta, Pułaskiego. Wygląda na to, że Balcerowicz mocno nadwyrężył podstawy ekonomicznego bytu „trójkąta bermudzkiego”, za czym poszedł nieuchronny rozkład knajackiego i lumpenproletarciakiego etosu (powiedzcie mi jednak, komu się etos ostatnio nie rozłożył, nawet bez pomocy Balcerowicza). Ale tym lepiej dla książki – bo też poczyna ona upodabniać się do albumu ze zdjęciami świata, który powoli przepada. Cóż, każdy miał taki dworek szlachecki jaki miał, więc nie dziwi, że i wrocławski „trójkąt bermudzki” może pójść między małe ojczyzny. W sumie powstała książka, prawda, że niemiłosiernie staroświecka (znacie, to posłuchajcie!), ale całkiem strawna. Czy raczej powstałaby, gdyby nie drętwy język Grabkowskiego. Autor (rocznik 1953) to stary wyjadacz, z dwoma tomami prozy i dwoma poezji na koncie, wcale nieźle przeczołgany przez życie literackie na Dolnym Śląsku, wszelako stylu się nie dorobił. Zdania w prozie Grabkowskiego pełnią w zasadzie tylko tę jedną rolę – komunikują, co się zdarzyło. Gdzie tu „piękny liryzm”, którego dopatrzyła się Marianna Bocian, pozostanie tajemnicą recenzentki wewnętrznej. I jeszcze na zakończenie: Kosmita to oczywiście ksywka jednego z bohaterów. Jego dziewczyna to panienka, z którą Kosmita miał ledwie przelotną przyjemność w bramie na peryskop. Teraz, za próbę odnowienia znajomości, dostał od jej aktualnego po mordzie i (najzupełniej słusznie, dodam) poniżej pasa. Ale wszystko skończy się dobrze… KU



Menu miesięcznika „FA-art”



• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •