strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się

RACHUNEK PO KATASTROFIE


      Miło jest się łudzić, że epoki, formacje, społeczności, pokolenia czy osobnicy sami dojrzewają do tego, by postawić sobie fundamentalne pytania. Ale w istocie nikt takich pytań nie zadaje z własnej woli. Jeśli głowimy się nad racją istnienia, to dlatego po prostu, że coś lub ktoś nas do tego zmusił.
      Dość łatwo wytłumaczyć, jakie okoliczności zmusiły funkcjonariuszy pewnej instytucji życia publicznego, którą nazywamy literaturą, do postawienia pytań o kształt tej instytucji, przydatność i w ogóle – celowość jej dalszego utrzymywania. Po pierwsze, nie mające końca dyskusje o potrzebie dalszych strukturalnych przekształceń czegobądź stały się bardzo modne. Taka już fantazja naszych czasów – dyskutować nad reformą, reformować i znowu dyskutować nad naprawą reformy. Zdaje się, że współcześnie Frycz Modrzewski nie napisałby jednej książki, lecz od razu nakręcił cały serial (boliwijski, oczywiście). Literaci zatem mogą mieć wiele wzorów przed oczyma, a zresztą wiadomo, że bezpieczniej rozprawiać o potrzebie reform niż o konieczności rewolucji, ponieważ – wbrew pozorom – jakieś związki między językiem a rzeczywistością chyba jednak zachodzą…
      Po drugie, instytucja zwaną literaturą mocno podupadła i niczego nie zmieni przywoływanie jej dawnych zasług. Sprawa, co do której trudno się łudzić, to katastrofa literatury na rynku. Katastrofa, bo przecież nawet najbardziej znani i cenieni wydawcy literatury pięknej mają ogromne kłopoty z utrzymaniem płynności finansowej, a zatory płatnicze nie pozwalają im na podjęcie żadnego ryzyka. I jak tu, powiedzmy, postawić na jakiegoś debiutanta? Wydawnicza działalność najpoważniejszych oficyn jest w większym lub mniejszym stopniu subsydiowana – przez ministerstwo, fundacje, władze lokalne, nawet przez uniwersytety. Skoro – jak pokazało doświadczenie – trudno zarobić nawet na „powieściach dla klasy średniej”, to pozostała tylko jedna nadzieja: przyjdzie Niemiec, zachwyci się i wykupi licencję. A przecież miało być tak pięknie!
      Rynkowa klęska literatury nie oznacza, że sprzedaż tej czy innej „średnio ambitnej” powieści nie może przynieść zysku. To się zdarza. Są to jednak zbyt małe pieniądze, by wydawcy mogli inwestować, by kształtowali profil i wizerunek swojej firmy, kierując się czymś więcej jak tylko intuicją. Czy naprawdę przeprowadzono stosowne badania rynku i na tej podstawie odkryto zapotrzebowanie na osławioną „powieść dla klasy średniej”? Tak, ale jeśli nie klasa średnia, to kto w takim razie miałby kupować literaturę nazywaną piękną? Przecież nie finansowi potentaci (ci zawsze mogą se kupić Kossaka albo sprowadzić do Polski któregoś z trzech tenorów). Nie młodzież, bo ją na to nie stać. Nie tzw. inteligencja humanistyczna, bo jej już nie ma. Literatura współczesna uchodzi za trudną, gdyż wymaga lektur wykraczających daleko poza krąg wiedzy lekarza, prawnika, inżyniera – choćby to byli najbieglejsi specjaliści w swoim fachu. Być może literatura współczesna, nawet ta awangardowa czy postmodernistyczna (chodzi mi, naturalnie, o postmodernizm z prawdziwego zdarzenia), wcale nie jest trudniejsza w odbiorze od literatury wcześniejszych epok, tyle że humanistyczne wykształcenie i przygotowanie dzisiejszych czytelników jest dużo płytsze. Dobry pisarz może się zalecać do czytelnika, cytując rockowe szlagiery, nawiązując do konwencji popularnego kina, ale przecież tak czy inaczej pozostaje osadzony w literackiej tradycji, tkwi również we współczesnej episteme i musi nie tylko wyciągnąć wnioski z triumfu kultury masowej, nie tylko odnieść się do doświadczeń historii, narodowych mitów, ale również przyjąć do wiadomości takie drobiazgi, jak wystąpienie Nietzschego, Heideggera, Derridy i kogo tam jeszcze diabli nasłali. W końcu nawet Różewicza nie da się wytłumaczyć samą tylko II wojną światową. Ale o tym pamiętają chyba tylko poloniści…
      Współczesna literatura zatem jest, bo być musi, literaturą dla polonistów. Lub samouków, którzy tak czy inaczej zdobyli kompetencje nieprzeciętnego absolwenta polonistyki (kompetencje przeciętnego magistra zdecydowanie nie wystarczą). Akademiki i hotele asystenckie to chyba jedyna nisza, w której literatura mogłaby się schronić. A skoro tak, to chętnie przyznaję, że rynkowa katastrofa beletrystyki nie spędza mi snu z powiek. Wręcz przeciwnie – cieszy, gdyż budzi nadzieję, że wyzbywszy się mrzonek o podboju rynku, o zwycięskiej rywalizacji z telewizją, kinem, idolami estrady i… literaturą trywialną, literatura nareszcie zajmie się tym, czym powinna, tym, w czym zastąpić jej nie można. To znaczy…
      Nie, nie chodzi mi o opisywanie rzeczywistości. Przede wszystkim dlatego, że już od dawna nie bardzo wiadomo, czym ona, rzeczywistość, jest i gdzie się ukryła. Na pewno nie jest tym, za co ją ma Paweł Dunin-Wąsowicz. I na pewno nie czyha za rogiem, jak chciał onegdaj Zbigniew Kruszyński, radzący nam, FA-artowcom, byśmy jej szukali w okolicach kopalnianych szybów. Byliśmy, sprawdziliśmy i okazało się, że przestała bywać w tych stronach na długo przedtem, zanim chopcy z Cimoka (a wśród nich mały Sztefek Szymutko) wybiegli kopać bala na swojej „majne rołd”. Nie wierzę również, aby jakaś idea Filozofa, teoria Teoretyka, konkluzja Badacza była otwierającym do niej drzwi wytrychem. O traktacie Poety-Teologa nie wspomnę. Nie wspomnę też o zsyłaniu rzeczywistości w czas zaprzeszły, bo nawet tym, którzy wcześniej chętnie wykupywali bilety na urządzane przez literatów wycieczki do miejsc i czasów prawdziwych (w sensie ontologicznym) oraz wzniosłych (w sensie estetycznym), taka turystyka się już przejadła…
      Więc może literatura powinna postawić pytanie, czym – u licha – jest to wszystko, skoro nie jest rzeczywistością? Mam pewność, że od wszystkich prób rzucania się z piórem na materię współczesną, od tego taniego opisywactwa (niekiedy prymitywnego, ale zdarza się również, że molto galante), dużo ważniejszy jest Konwój Andrzeja Sosnowskiego. Ważniejszy, bo usiłujący powiedzieć, co się naprawdę stało z rzeczywistością.
      Andrzej Sosnowski ma zresztą szczęście – jest czytany. Ze zrozumieniem tego, co pisze, bywa różnie, ale jest przynajmniej czytany. Innych nawet to ominęło. Teraz, kiedy po rynkowej katastrofie literatura wycofuje się na upatrzone pozycje, mamy wreszcie sposobność, by nadrobić stracony czas, a straciliśmy całe lata dziewięćdziesiąte. I nie mówię wcale o szansie dla pisarzy (którym rynek wcześniej szansę odebrał). Chodzi mi o wiele więcej – o szansę dla literatury.

Krzysztof Uniłowski
(1 grudnia 2001)





KRAKOWIACY I FRUSTRACI albo
NIE PRZENOŚCIE NAM STOLICY DO KRAKOWA,
BO JESTEŚMY STOLICĄ KULTURALNĄ
I WIĘCEJ NAM NIE TRZEBA albo
PONOWOCZESNY REMAKE „GLADIOLUSA TAVERNALISA” albo…
[wystarczy, mówi moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, jak zwykle mając rację]


      Złe mi się śni. Poradziłem sobie z lekturą Niskich łąk Siemiona, w których znajduje się wstrząsający opis stosunku przerywanego kobiety z dalmatyńczykiem, więc i to przetrwam, pomyślałem. Myliłem się, bo prawdziwy problem pojawił się, kiedy złe zaczęło mi się śnić na jawie.
      A wszystko przez to, że postanowiłem trochę intensywniej uczestniczyć w życiu codziennym i artystycznym Krakowa. Ziąb, deszcz jesienny Staffa nie tylko dzwoni o szyby, ale zalewa szkła okularów, a ja zamiast siedzieć w domu i grzać nogi przy kominku [nie mamy kominka, zauważa trzeźwo moja odwieczna] wizytowałem miejsca, w których kwitły całe łany mieczyków kawiarnianych.
      Czekając na moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną, siedziałem w Zwisie i sączyłem piwo, bezalkoholowe oczywiście. Byłem trochę zdenerwowany i niepewny. Po pierwsze, nie należałem do stałych bywalców tegoż lokalu, więc bałem się, że jakaś kelnerka czy inna sprzątaczka zaraz mnie stąd wyrzuci, choćby dlatego, że – być może – siedziałem na miejscu zarezerwowanym dla lepszych gości, albo sposób w niezgodny z tamtejszym rytuałem unosiłem szklankę do ust. Każdy z wchodzących do knajpy przyglądał mi się uważnie i natarczywie zarazem. Jakiś mocno trafiony koleś pochylił się nawet nade mną – bogactwo alkoholowego bukietu, który poczułem, na pewno zachwyciłoby samego Mocarnego Pilcha – i z odległości dwóch centymetrów uważnie przestudiował moją fizjonomię. Co jest, zastanawiałem się, może biorą mnie za kochającego inaczej. Na wszelki wypadek, by uniknąć zaczepek, upchałem kruczoczarne pukle pod beretem. Rozejrzałem się dyskretnie i zauważyłem, że wszyscy mniej lub bardziej kultowi klienci Zwisu przyglądają się sobie nawzajem podejrzliwie.
      Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona z impetem wpadła do Zwisu. Cisza zadźwięczała nagle w uszach, posapywał tylko ekspres do kawy.
      – Cześć czarna podkolanówko – zawołałem radośnie.
      – Ostatni raz czarne podkolanówki miałam na sobie cztery miesiące temu. Najwyższy czas, abyś zaczął mnie nazywać czarnym sweterkiem.
      Osłupiałem. Co na to przyjaciele, znajomi, czytelnicy. Czarny sweterek to przecież nie to samo, co czarna podkolanówka. Mówiąc szczerze, to czarna rozpacz. I trwałbym tak w osłupieniu nie wiadomo jak długo, gdyby nie mocno trafiony koleś, który znowu zaczął z bliska – alkoholowy bukiet wzbogacił się o dyskretną nutkę likieru miętowego – oglądać mnie i moją odwieczną, pomrukując: on – nie on, ona – nie ona.
      – Co mu się stało? – zapytałem.
      – Jak to, nie wiesz? – zdziwiła się moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona. – Oddaje się najpopularniejszej ostatnimi czasy w Krakowie i okolicach rozrywce.
      – O czym ty mówisz?
      – O rozszyfrowywaniu powieści z kluczem.
      Brwi ze zdziwienia łagodnie zjechały mi na kark [ach, ta twoja skłonność do tanich efektów językowych, zganiła mnie moja odwieczna]. Kobieta mojego życia zaczęła mi cierpliwie tłumaczyć, że niejaka Mariana G. Świeduchowska wydała właśnie powieść Katecheci i frustraci, w której pojawiły się tak trudne do rozpoznania postaci, jak Stary Pilcher, Marian Siara, poeci Owietz i Świecki, i teraz wszyscy głowią się nad tym, jakie mogły być ich pierwowzory.
      – Ta Świeduchowska to chyba jakaś debiutantka – powiedziałem niepewnie.
      – I do tego żona znanych polskich rockmenów Świetlickiego i Dyducha.
      – Bigamistka – jęknąłem.
      Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona zaśmiała się tak głośno, że aż kelnerka popatrzyła na nas wzrokiem Bazyliszka.
      – Żartowałam – powiedziała czarna podkolanówka, to znaczy, czarny sweterek. – Tę książkę napisał Świetlicki do spółki z Dyduchem.
      – Aha – wyartykułowałem odruchowo. – To znaczy, nic nie rozumiem.
      – Bo pijesz za dużo piwa bezalkoholowego.
      I zamiast mi wszystko dokładnie wytłumaczyć, zarządziła zmianę lokalu. Przeszliśmy na drugą stronę Rynku, dalej nie trzeba było, bo przecież Archipelag Rynek jest tak rozległy i pełen atrakcji, że w ogóle można się z niego nie ruszać. Moja odwieczna poprowadziła mnie do niemniej kultowej niż Zwis knajpy Pod Jaszczurami. W środku kłębił się nieprzebrany tłum młodzieży w wieku szkolnym i studenckim, tłum jak najbardziej obupłciowy, a i ze sporymi domieszkami reprezentantów mniejszości seksualnych.
      – Cóż to za imprezka? – rozejrzałem się niepewnie wokoło.
      – No przecież Tekstylia.
      – Masz na myśli jakieś targi branży dziewiarskiej – zrobiłem cienką jak włókno jedwabiu aluzję do nowego pseudonimu mojej odwiecznej.
      – Ty już chyba całkiem odkleiłeś się od rzeczywistości – załamała ręce moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona i przy tym załamaniu załamanie się koniunktury na giełdzie nowojorskiej to była bessa, to znaczy, chciałem powiedzieć, betka. – Tekstylia to festiwal młodej prozy, na którym zresztą i ty zaraza występujesz jako krytyk krytykujący.
      Pomyślałem, że najwyższy już czas, żeby rozejrzeć się za menadżerem, który ogarnąłby ogrom moich spraw, interesów i obowiązków, które są nieprzeliczone jak wiersze Miłosza. Uspokojony zamówiłem kolejne piwo. Zawsze to milej oddawać się niegroźnej alkoholizacji ze świadomością, że człowiek bynajmniej nie traci czasu na czcze rozrywki, ale poniekąd jest w pracy. Rozglądałem się ciekawie wokoło i czułem się trochę tak, jak pisarz na targach we Frankfurcie, było niby miło i wesoło, ale ewidentnie wszystko działo się nie tak, jak powinno. Obok mnie przemykali faceci, których głowy zdobiły czerwone diabelskie rogi z plastiku [żeby tylko z plastiku, zaśmiała się demonicznie moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona]. Przez chwilę rozważałem, czy nie są to przypadkiem karnawałowi przebierańcy, ale przypomniałem sobie, że mamy dopiero listopad, więc do karnawału jeszcze kawał czasu. Moja odwieczna uświadomiła mi, że rogaci faceci są młodymi prozaikami, którzy starają się wywołać medialny szum. Chyba jednak nie wywołali, bo mało kto zwracał na nich uwagę. Pocąc się w światłach reflektorów odczytywali wiekopomne zapewne teksty. Ich głosy ginęły jednak w knajpianym zgiełku, zagłuszane chóralnymi wykonaniami pieśni biesiadnych, głośnymi dysputami młodych intelektualistów na poważne tematy egzystencjalne w rodzaju: jak i gdzie można się tanio i przyjemnie nałoić, popiskiwaniem podszczypywanych dzierlatek.
      Chciałem wprowadzić do organizmu jeszcze jedno piwo, aby zapewnić sobie bardziej komfortowy kontakt z trudną rzeczywistością. Moja odwieczna pociągnęła mnie jednak do wyjścia, pokrzykując, że czas już najwyższy pójść na spotkanie krytyków krytykujących. Pobiegliśmy do knajpy Tam, która nie jest jeszcze kultowa, ale na pewno będzie. W końcu w Krakowie, mieście, w którym promocja kultury stoi na poziomie wyższym niż szczyt rozpadającego się Kopca Kościuszki, każda knajpa prędzej czy później dorabia się własnego pisarza, który opiewają ją wierszem lub prozą, albo przynajmniej pije tam na długą krechę.
      Rozsiadłem się w wiklinowym fotelu i przez czas jakiś rozmawiałem z innymi krytykami krytykującymi o reaktywnych wypławkach, szerokim czytelniku, którego pieści niewidzialna ręka rynku, i odrobinę o młodej prozie. Aż nagle pojawiła się kobieta, która zakrzyczała przeraźliwym głosem:
      – Widzę ducha złego krytyka. Na jego twarz maluje się grymas wyższości i profesjonalnej nudy, na piersi dynda mu przyczepiona spinaczem biurowym kartka z napisem: nie lubię literatury, którą się zajmuję. I, ach biada, biada nam wszystkim, ten duch krytyka jest nieskrytykowany.
      Spojrzałem na zegarek: północ. Doskonała pora na polską wersję Egzorcysty. Ale to już beze mnie, pomyślałem. Po chwile siedziałem z moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną w taksówce. Z radia seplenił Świetlicki, śpiewając o złych misiach, które mu ssą. A może to była Marianna G. Świeduchowska? Albo poeta Świecki? Kto się w tym wszystkim połapie?!
     
      PS. Wirtualnie macham Justynie Sobolewskiej, dziękując za podrzucenie pomysłu.

Robert Ostaszewski
(1 grudnia 2001)





WIELKIE WCZORAJ


      Nie mówmy o personaliach, mówmy o programie. Znacie ten niezawodny greps polityków? Któż by nie znał… Odwrotnie niż u personalistów – osoba najmniej ważna, istotne są kierunki, cele i wizje. Retoryka ta nie jest mi specjalnie bliska (może właśnie dlatego nie jestem politykiem?), ale bywa, że może się okazać przydatna. Na przykład w niniejszym felietonie, którego nie sposób rozpocząć inaczej niż od zapewnienia, że nie idzie mi o polemikę z konkretnymi, znanymi z imienia i nazwiska osobami. Nawet piszący te słowa nieszczególnie się tutaj liczy. Wyłącznie interesuje mnie bowiem problem, a nie osobowi nosiciele tego problemu. Choć z obrzydzeniem i niejako na przekór deklaracji przed chwilą wypowiedzianej, odrobinkę popersonalizować muszę.
      Oto zdarzyło się, że w sierpniowym „Magazynie z Książkami” napisałem nie tak jak powinienem o korespondencji Tadeusza Borowskiego w opracowaniu Tadeusza Drewnowskiego, tj. o książce wydanej późną wiosną pod tytułem Niedyskrecje pocztowe. Nie tak jak trzeba było, za to w zgodzie z własnym sumieniem, własną prawdą i własnymi przeświadczeniami. Jak powinienem – o tym za chwilę, najpierw, co napisałem. Ano że szczerze wątpię, aby listy od i do Borowskiego mogły być interesujące dla kogoś, kto nie jest zawodowym badaczem życia literackiego przełomu lat 40. i 50. lub – również profesjonalnym – znawcą biografii i twórczości autora Pożegnania z Marią. Że podziwiam to, jak owa korespondencja została perfekcyjnie opracowana przez Drewnowskiego (świetne przypisy, noty biograficzne i wszelkie niezbędne objaśnienia), ale też nie bardzo pojmuję, jakie racje stały za tym, aby tę nudnawą korespondencję udostępnić szerszej publiczności. Wcześniej w kilku akapitach starałem się pokazać, co to znaczy „nudy pocztowe” (taki, ponoć wstrząsający, tytuł dałem tej recenzji).
      Nie wczytuję się jakoś uważnie w inne wypowiedzi krytyków na ten sam temat, co nie oznacza, że ich unikam. Zrazu więc spostrzegłem, że moje stanowisko w sprawie Niedyskrecji pocztowych dalekie jest od oryginalności. Na przykład Tadeusz Nyczek napisał w „Polityce” mniej więcej to samo, tylko dowcipniej puentował (listy Borowskiego skonfrontował z tomami korespondencji autorów z kręgu „Kultury”, lekturę tych pierwszych przyrównał do posiłku w stołówce zakładowej, lektura tych drugich to jak wizyta w eleganckiej restauracji). Później pojawiły się inne głosy. Lecz również nieoryginalne, gdyż w całości osadzone w tym, co nazwałem tu „jak się powinno” (mówić o Borowskim). No jak? Że wszystko wielkie, co wielkich, heroicznych epok dotyczy, co nietuzinkowością naznaczone? Jasne że tak, stąd tematyczny szereg jak malowanie: pokolenie wojenne, konspiracja, podziemna polonistyka, Oświęcim, poobozowe tułactwo, komunizm, samobójcza śmierć, a do tego jeszcze wielka miłość (Maria), czas pogardy i czas wielkiej próby, no i „drwiący śmiech pokoleń”. Czyż efektowna triada: hitleryzm – stalinizm – samobój nie jest wymarzonym prezentem dla komentatora piszącego o Niedyskrecjach pocztowych? I czyż sam kontakt z tymi wielkimi sprawami nie czyni z nas, ludzi spraw małych, karzełków? W końcu nie od dziś wiadomo, że kwit z pralni będący onegdaj własnością wielkiego pisarza, to skarb i relikwia. Tak samo listy wysyłane przez Borowskiego z Oświęcimia do rodziny w całości poświęcone sprawie paczek żywnościowych. Prosta w sumie implikacja: z tego, że napisane przez Borowskiego i wysłane z obozu, wynika, iż listy te, choć zwykłe, są jednak niezwykłe. Albo korespondencja kierowana do partyjnych kolegów-literatów również wypełniona najzwyklejszą treścią (sprawy wydawnicze, honoraria itd.), tyle że z roku – dajmy na to – 1950. Toż to dokument literacki o najwyższym znaczeniu. Największe bzdeciny da się ten sposób wywindować pod nieboskłon. Jak? Bo kontekst, bo Historia (koniecznie przez duże „H”), bo czas i miejsce akcji.
      Nic więc dziwnego, że niżej podpisany, co to oświadczył, że jakoś nie znajduje wielkości w wielkości, został rozpoznany jako cham, ignorant i totalny barbarzyńca. Tak o mnie myśli (choć tego nie napisała, bo to kulturalna starsza pani) Helena Zaworska w październikowym numerze „Nowych Książek”. Dla niej bowiem listy Borowskiego to „pasjonująca kronika życia, postawionego przez historię twarzą w twarz z Zagładą”. Cóż, każdy ma swoje pasje, idzie ku tym namiętnościom, w których znajduje upodobanie. Kiedy pasje bardzo rozbieżne, niełatwo się dogadać. Istnieją wszelako głębsze nieporozumienia. Otóż w swojej recenzji napisałem, iż Tadeusz Borowski należy do tej kategorii twórców, którzy, sami nie będąc krynicą genialności, dają dzieła genialne niejako intuicyjnie i przypadkowo. To się często zdarza, a zdarza się dlatego, że nie ma pełnej tożsamości czy idealnej przyległości – osoba to jednak nie to samo co twórca. Mówi się o tym na wczesnym etapie nauki w szkole podstawowej, ale widać nie dość zdecydowanie. Tymczasem Zaworska powiada: „Tym nudnym facetem jest według Nowackiego jeden z najciekawszych pisarzy, jakich wydała polska literatura dwudziestowieczna”. Co ma piernik do wiatraka? Sam przecież napisałem – mały autocytacik – „Nic nie przekreśli faktu, że najbardziej znany zbiór opowiadań Borowskiego to szczytowe osiągniecie nie tylko literatury polskiej (traktującej o okropieństwach XX wieku) i że miał rację Miłosz, pisząc w Zniewolonym umyśle, iż jedno z opowiadań należących do Pożegnania z Marią obowiązkowo powinno wejść do każdej antologii literatury przedstawiającej los człowieka w ustrojach totalitarnych”.
      Słowem, spór to elementarny. Nie stawiając znaku równości między osobą i artystą, stojąc na stanowisku, że nie wszystko złoto, co z lat wojny, okupacji czy nocy stalinizmu pochodzi, nie dogadam się zapewne z kimś, kto twierdzi coś dokładnie odwrotnego. Na nic powoływanie się na zdolność odróżnienia bzdetów od rzeczy wartościowych (m.in. pisałem, że Niedyskrecje pocztowe najchętniej umieściłbym na antypodach Legend nowoczesności i Zaraz po wojnie, czyli tomów okupacyjnej i tuż powojennej korespondencji Czesława Miłosza), na nic niechęć do ocieractwa (małe czasy ocierają się o wielkie i zdaje się im, że większymi się przez to stają).
      Dość o ludziach, zwłaszcza konkretnych. Czas na uogólnienie. Otóż jestem przekonany, że czai się tu gdzieś niebanalny problem. Bo i przekonanie, że literatura jest niepozornym suplementem dołączonym do Dziejów, bynajmniej nie zbankrutowało. Odwoływanie paradygmatów romantycznych, modyfikacje o obrębie idiomu polskości, osłabienie kategorii dziejowości czy rzekome zwycięstwo prywatnego nad publicznym, człowieczego nad obywatelskim to raptem i ciągle jeszcze hasła wyjęte z pewnego niezrealizowanego projektu. Ale akurat nie to mnie martwi. Zasmuca raczej powszechne przekonanie o nieheroiczności i małości naszych czasów, o miałkości i podrzędności naszych egzystencji. W tym źródło afektu, tu początek owego zapatrzenia w groźną i bohaterską przeszłość. Oto co znaczy żyć w cieniu – AK, Zagłady, walki z komunizmem, dawnego serio.
      To wmawianie w siebie karłowatości połączone z adoracją Wielkiego Wczoraj odnaleźć można nie tylko w takich ujęciach, o których przed chwilą była mowa. Dają o sobie znać również w języku estetyki i to artykułowanym przez ludzi młodych. Oto uważnie przestudiowałem niespełna 90-stronicową książeczkę Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki i krytycy, bom bardzo był ciekawy Portretu obowiązkowego (nazwa serii, gdzie mają być przedstawieni – cytuję ze wstępu – „autorzy, wobec których młodzi poeci i prozaicy muszą się jakoś określić; autorzy, których nie można pominąć, opracowując własny projekt literacki”). Ściślej mówiąc, bardzo byłem ciekaw, z jakich to powodów Tkaczyszyn-Dycki wielkim poetą jest? Pewnie was zaskoczę, ale odpowiedź na tak bezpardonowo postawione pytanie znalazłem w owym zbiorku szkiców i recenzji napisanych przez siedmiu autorów. Sęk w tym, jaka to odpowiedź, a właściwie – złożony zespół przesłanek (bo też wielkość Tkaczyszyna to jakby suma różnych wielkości). Otóż niemal wszystkie te przesłanki należą do tradycyjnego repertuaru modernistycznej estetyki, względnie wyprowadzone zostały z równie tradycyjnych ideologii i mitologii artystycznych. Na przykład z trasngresywno-traumatycznego myślenia, z dyskursu pograniczności, z mocnej podmiotowości i innych klasycznych figur. Owe cząstkowe znaki osobności i zarazem znamienitości przedstawiają się następująco (kolejność przypadkowa): polsko-ukraiński rodowód, samotność, autsajderstwo, melancholia, homoseksualizm, schizofrenia, matka (węzeł edypalny i dziedzictwo choroby psychicznej), fiksacja mortalna i funeralna, wybór osobliwej tradycji (ciemny, trumienny barok, staropolszczyzna) i pewnie coś jeszcze z tej samej półki.
      Już króciutko: wielkość Dyckiego zatem polega na tym, że jest on poetą dojrzałego modernizmu wrzuconym w nasze miałkie ponowoczesne czasy, Rilkem, który pobłądził w czasoprzestrzeni i odnalazł się w Warszawie lat 90. Albo Baudelaire'm, który skorzystał z teleportacji. Nic dziwnego, że autora Peregrynarza nazywają poetą osobnym. Chcę być dobrze zrozumiany – nie mam nic przeciwko tej zachwycającej poezji. O problemie jeno myślałem, nie poeta, lecz argumentacja wytoczona na chwałę poety przykuła moją uwagę. A problem taki – przypomnę na zakończenie – że coś z owego wychylenia w stronę Wielkiego Wczoraj musi wynikać. To nie jest sympatia wolna od konsekwencji. Co wynika i jakie konsekwencje, o tym przy innej okazji.

Dariusz Nowacki
(1 listopada 2001)




Menu miesięcznika FA-art