strona główna archiwum miesięcznik
Przeglądarka


Kopista. Ongiś, kiedy czas przechylał się od starożytności ku średniowieczu, kopiści i skrybowie przepisywali dawne księgi, próbując ocalić ile można z kulturowego dorobku pokoleń. Na łamach „Dekady Literackiej” 2001, nr 9-10 Bogdan Rogatko ocala przed zalewem nowego barbarzyństwa dzieła krytyków, czyniąc w artykule Proza lat dziewięćdziesiątych w zwierciadle krytyki wypisy z Orskiego, Kornhausera, Jarzębskiego, duetu Grupiński / Kiec, K. Dunin, P. Dunin-Wąsowicza, Nowackiego, Uniłowskiego, a nade wszystko – Czaplińskiego. Sam autor artykułu poprzestaje na roli antologisty i aranżera wypisków, pilnując przy tym, by o prozie minionej dekady od siebie nawet słówka nie dorzucić. Prawda, że cytując i streszczając Rogatko to i owo przekręca, ale przecież to samo zdarzało się jego poprzednikom sprzed z górą tysiąclecia. A za to – jaki zysk! Zamiast ślęczeć nad (szybko rachujemy) dziesięcioma książkami (niektóre nawet w podwawelskich księgarniach trudne do znalezienia), wystarczy przeczytać siedmiostronicowy artykuł…

Orlęta i orliki. Tematem wiodącym w tejże „Dekadzie Literackiej” nie jest jednak młoda proza, ale – to ważna różnica – proza najmłodsza, proza autorów urodzonych w latach siedemdziesiątych. O naszych nadziejach na przyszłe zdobyczne na krajowych i zagranicznych targach książki pisze Robert Ostaszewski. Same nadzieje (Sieniewicz, Franczak, Witkowski, Odija, Michał Nawrocki, Malzahn, Kuczok) wypowiadają się w ankiecie. Ale czy nadzieje sparaliżowała debiutancka trema, czy może pytania zadano niefortunne – tak czy owak żaden z młodych nie powiedział nic, co choć na chwilę zapadałoby w pamięć. Na szczęście po bloku wywiadowczym idzie proza Nawrockiego, Odii, Sieniewicza, Malzahn, więc ostatecznie jest o co okiem zaczepić (zwłaszcza o Spacer Miłki Malzahn).

Bzyk „Jarosław Lipszyc przypomina muchę” – stwierdza, rozpoczynając swą recenzję z Poczytalni debiutantka w krytycznym fachu Joanna Mueller („Studium” 4/2001). „Najpierw sam dał się złapać na lep języka, a teraz zwabia innych w lingwistyczną pułapkę” – dodaje i prezentuje dosyć sprawne, przy czym też pełne podziwu, rozważania o poezji Lipszyca. Jak na debiutantkę na tyle sprawne i tak pełne podziwu, że aż podejrzewamy, że Lipszyc sam napisał tę recenzję. Wiemy bowiem skądinąd, że wśród roczników 70. nastała moda pisywania o swoich książkach recenzji pod pseudonimem – zresztą bez fatygi poinformowania redakcji o jego użyciu. Jednak, jako że recenzja Joanny Mueller kończy się dosyć niezgrabnym nawiązaniem do metafory użytej na początku, coś tu nie pasuje. Czytamy bowiem: „Język istnieje, bo istnieje, nic więcej. U Lipszyca – istnieje mądrze, dojrzale, pięknie. I to wcale nie jest pułapka, w którą wpada naiwna mucha. To otwarcie pewnych granic, które dotąd były zamknięte”. Hmm… Zatem na początku przypominający muchę autor dał się złapać na lep, czyli się przykleił, po czym zwabiał w tę pułapkę innych, ale końcem okazuje się, że nie jest to pułapka, tylko otwarcie pewnych granic. Wolno więc wnosić, że złapany na lep autor przekroczył granicę razem z lepem. Niezły polot! To się nazywa „mieć siłę w skrzydłach”. Nie, nie, autorem tekstu w „Studium” na pewno nie mógł być Lipszyc. Jeśli wierzyć ustaleniom recenzji tyczącym jego sprawności językowej, on by w życiu takiego czegoś nie napisał.

Sto przecinków Nagroda Literacka Czterech Kolumn? P.o. redaktorki Amelia Żymła? Ikony z ptakami? Czy ktoś o tym słyszał? A życie towarzyskie i intelektualne kwitnie nie tylko w okolicach zbliżonych do roczników siedemdziesiątych… Zaglądając do „Przecinka” (jak kto ma szczęście, to może też gdzieś w realu natknąć się na wersję papierową) dowiemy się o przypadkach, plotkach i zmyśleniach kręgu ludzi fascynujących Jerzego Plutę i fascynujących się Jerzym Plutą. Nazwiska? Proszę bardzo: Tymoteusz Karpowicz, Andrzej Falkiewicz, Danuta i Bogusław Kiercowie, Emil Biela, Leszek Przyjemski. Z nieżyjących: Rafał Wojaczek, Ryszard Milczewski-Bruno i Zygmunt Trziszka. Z piszących charakterystycznie napastliwe listy: (zapewne) Andrzej Pańta („Zapewne z dobrobytu robaki Ciebie wpierdalaja żywcem więc bawisz się w redaktora artystę […] Chciałbym abyś trochę poważniej podchodził do twórczości swoich kolegów którzy tę zabawę przypłacili życiem.”). Z wszędobylskich: Lucjan Zuzia (po raz drugi wsparł wydanie „Przecinka” kwotą 20 zł). Najmłodszym obgadywanym w tym towarzystwie jest „pewien młody, przereklamowany poeta” pojawiający się w kontekście ogrodzonego drutem ogródka, założonego przez sąsiada-emeryta na spółdzielczym trawniku. Miałby to ponoć być „ogródek koncentracyjny”.

Koniec świata Konkretniej zaś Stacja koniec świata został zatytułowany reportaż z Lubawki opublikowany w „Polityce” z 17 listopada 2001. W tymże reportażu zaś – rozdzialik zatytułowany Poeta Mykietyn traktujący początkowo o mieszkającym współcześnie w Lubawce „szalonym poecie” Stanisławie Mykietynie, potem zaś płynnie przechodzący w opowieść o pożarze w XVIII wieku. Nas interesuje poeta, bo znamy go nie najgorzej: przez zdrowe parę lat nadzwyczaj regularnie przesyłał do redakcji zestawy wierszy do wykorzystania, chociaż nie chcieliśmy wykorzystywać. Czego jednak „FA-art” nie zje, tym widać „Polityka” się pożywi i poeta Mykietyn, występujący, jak każdy inny poeta, przede wszystkim w roli lokalnego nawiedzonego, doczekał się swoich pięciu minut sławy: wysokonakładowy tygodnik opublikował fragment jego wiersza, fragment manifestu artystycznego (proklamujacego konstruktywizm erotyczny) oraz zdjęcie autora zamyślonego nad maszyną do pisania. Taka promocja to nie w kij dmuchał! Wystarczy jeszcze, by zainteresowały się Mykietynem kolorowe magazyny i za dziesięć lat mamy konstruktywizm erotyczny w historii literatury jak w banku. Spieszących z propozycjami druku książki (w nadziei zysków) wydawców zawiadamiamy z przykrością, że poecie Mykietynowi książkę TEŻ już, w końcu, niestety wydano. „Polityka” o tym nie wspomina, ale my otrzymaliśmy z żalem egzemplarz. Miło jest pomyśleć, że także w literaturze panuje pełna demokracja i każdy ma szansę, nie?

Sans-serif „Odra” daje wywiady, a nawet podwójne wywiady. W numerze 10/2001 były dwa z Piotrem Siemionem, przeprowadzone przez Helenę Zaworską w odstępie roku Kto jest u nas solą ziemi oraz Skończyły się żarty. Dwa, a jakby pół – jakoś nie rzuciły nas na kolana. Natomiast w numerze 11/2001 jest pół wywiadu, a jakby dwa. Chodzi o wywiad z Piotrem Sommerem Szeryf Sommerlandu. Piszemy „pół”, gdyż nie jest to chyba zapis rozmowy na żywo, a bodaj wypracowanie Sommera w postaci odpowiedzi na pytania zadane przez Stanisława Bersia na piśmie. „Jakby dwa” zaś dlatego, że wypracowanie Sommera to koniec końców ostra jazda. A choć strzela on celnie, walczyć musi na co najmniej trzy fronty; przedmiotami pytań są: kariera poetycka, kariera tłumacza i funkcja przewodniczącego młodych. Przesadą byłoby pisać, że w rezultacie całej pukaniny wygrywa i wychodzi na to, że nie zrobił żadnej z karier oraz nie przewodniczy nikomu, wszelako wyraźnie mu są nie w smak wszystkie rubryki, w które próbuje wstawić go Bereś. Pewnie Sommer wolałby być swobodnym jeźdźcem, a nie szeryfem i to Sommerlandu. Ba, kto by nie wolał! Nijak jednak nie da się uwierzyć Sommerowi – redaktorowi naczelnemu „Literatury na Świecie”, że nawet działka przekładowa jest jak czcionka: sans-serif. To znaczy: bezszeryfowa.

Buraki obrodziły „Portret” się sportretował: w numerze 12 (2001) na okładce mamy grupę w negatywie na tle równie negatowywowego Pałacu Kultury, napis głosi „Buraki w Warszawie”, albowiem negatywnym bohaterem numeru jest warszawka. Najzabawniej z wszystkich anty-, pro-, o- i okołowarszawkowych materiałów wypadł wierszyk do Syrenki Warszawskiej, apologia, z której dowiadujemy się, że seksu nie będzie, bo nie ma czym oddychać. Trochę szkoda, gdyż w środku, w ramach ponoć charakterystycznej dla warszawki w każdym miejscu (tak!) i czasie autoreklamy, dostajemy kilkanaście zdjęć i notek bio autorów i redaktorów olsztyńskiego pisma, a że – odnotowujemy to skrupulatnie – przedstawiono kilka miłych buź kobiecych i jednego gołego fiutka, seks właściwie nie powinien być wykluczony.

Kululu! Kinga Dunin napisała w „Res Publice Nowej” nr 11/2001 szkic o Jerzym „CoDwieKsiążkiToNieJedna” Sosnowskim. Szkic jak szkic – krytyczny, poza kilkoma deklaracjami próżno w nim szukać jednoznacznych rozstrzygnięć. Nosi on tytuł Święty Jeż od Wielościanu, który to wielościan stawia autorka w centrum uwagi, gdyż jest figurą prawdy. No, z prawdą nie będziemy zadzierać, tylko nawiasem zauważymy, że 600 lat, które upłynęło od urodzenia się Mikołaja z Kuzy, autora opisu dochodzenia do prawdy jako wpisywania wielokątu w okrąg (im więcej wierzchołów się z okręgiem styka, tym bliżej prawdy, ale nigdy nie dość blisko), zaowocowało aż trzema wymiarami i teraz należy rozważać wielościan w kuli. Życzymy wszystkim miłego kululu tą kulą, nie o tym jednak i przecież będziemy, tylko czepimy się drobiazgów, jak zwykle. Otóż redakcja „Res Publiki Nowej”, nieodmiennie próbująca być zdołowanym sumieniem wszystkiego, co nie ucieka na drzewo, zaopatrzyła szkic w cytat-nagłówek: „Jerzego Sosnowskiego wołanie o Boga jest w gruncie rzeczy wołaniem o sojusznika w walce z obezwładniającą, pochłaniającą naszą duszę pustką.” Jako żywo – napisane to w szkicu słowa Kingi Dunin! Ale nie przesadzalibyśmy z tym „naszą”. Jego!, jego!

Zagłębia „Raster”, pismo poświęcone zasadniczo kwestiom artystycznie plastycznym, wspólnie z redakcją pisma „Meble” (bynajmniej nie stolarze, a młodzi literaci), poprosił swych czytelników, by wymienili co najmniej dwóch artystów plastyków, którzy w sztukach wizualnych są tym, czym poeci śląscy w literaturze. Sukces akcji był umiarkowany, bo przyszły dwie odpowiedzi, ale w tym aż jedna warta uwagi, bo na temat poezji. Ewa Bieńczycka (z Katowic!) napisła tak: „Poezja śląska jest mi znana bardzo dobrze, więc jej elementy łatwo rozpoznać w obrazach. 1. Nuda, jako odzwierciedlenie nieciekawych osobowości, których motywacje twórcze pochodzą z losowej możliwości jej uprawiania lub neurozy; 2. Bełkot, czyli penetracje tajemnicy środkami nieczytelnymi; 3. Subiektywne JA jako egocentryzm i niedojrzałość, kręcenie się wokół metafizycznego pępka w celu zatuszowania wewnętrznej pustki; 4. Brak czystości przekazu spowodowanej brakiem rzemiosła.” Co tam, panie, w obrazach, nie nam stwierdzać, ale jeśli idzie o poezję – owszem, zgoda. Tylko dlaczego to ma być poezja śląska? Na nasze oko pani Ewa Bieńczycka wymieniła podstawowe cechy, po których rozpoznaje się grafomanię, a tej zagłębia próżno szukać na mapie.

Tu zaszła zmiana. Baudolino, najnowsza powieść Umberta Eco, podzieliła nadwiślańskich komentatorów. Jedni mówią, że to dzieło – jak wszystko, co spłynęło spod pióra Eco – zachwycające, inni dają do zrozumienia, że właśnie stracili cierpliwość i wypadałoby wreszcie powiedzieć sobie prawdę. Niezwykle ciekawa jest reakcja wysokonakładówek: „Eco napisał kolejne czytadło dla erudytów, niestety nudniejsze od poprzednich” („Polityka”), ”Okazuje się, że trudno w Polsce znaleźć kogoś, kto z marszu ubawiłby się wszystkimi igraszkami mediewistyczno-semiotycznymi profesora” („Wprost”). Nawet ambitna „Wyborcza”, przemawiająca głosem wynajętego eksperta (prof. italianista Salwa), zgłasza wątpliwości. Czy aby tym razem Eco nie przesadził, nie wyalienował się za bardzo, tj. niebezpiecznie oderwał od czytelniczych mas? Wysokonakładówki mówią zatem coś takiego: świetne, bo napisane przez gwiazdora z Bolonii, ale dlaczego takie trudne? Warto przyjrzeć się temu zdarzeniu uważnie. Oto po raz pierwszy chyba zakwestionowany został snobizm i pokora wobec rzeczy większych od nas, a przy okazji zaświtała nadzieja na zlikwidowanie upiornego zakłamania. Do tej pory było bowiem tak, iż wysokonakładowe pisma mówiły swoim czytelnikom: podciągnijcie się („na kolana, chamy, śpiewa Lucjan Pavarotti” – by zacytować Kazika). Niewiele z tego kumacie? Nic nie szkodzi, ważne, że wasi goście ujrzą na waszych półkach komplet powieści Eco. Czytać nie musicie. Kupić – owszem, powinniście. Tymczasem coś się jednak zmieniło. Dziś wysokonakładówki biorą stronę swoich odbiorców; już nie mogą ignorować gustu i lekturowych kompetencji tzw. krawaciarzy, czyli np. czytelników tygodnika „Wprost”. Recenzent tegoż (Jacek Borowski) lamentuje: „Część terminów używanych ze swadą w Baudolinie nie występuje nawet w Słowniku tradycji Kopalińskiego” („Wprost” 2001, nr 46). No tak, to mamy duży problem…



Menu miesięcznika „FA-art”