strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się - Ostaszewski

JESTEM NA NIE


      Jestem na NIE, powiedziałem, kiedy moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona objawiła mi plan gruntownej zamiany naszego starego wspaniałego świata na nowy wspaniały świat, więcej nawet – inny świat, w którym żylibyśmy w dwóch starannie oddzielnych zonach. Jestem na NIE, powtórzyłem pewny swoich racji moralnych, przekonany, że posiadam legitymację, mandat czy list żelazny upoważniający mnie do tak stanowczego i jednoznacznego postawienia sprawy. A wtedy moja odwieczna wybuchła śmiechem, który zaraz wypełnił kuchnię, potem rozszedł się po całym mieszkaniu, przez szparę pod drzwiami przesączył się na zewnątrz, zalał cały Kraków, kraj, kontynent, sięgnął brzegów oceanu, wywołując falę, która po jakimś, trudnym do precyzyjnego określenia, czasie podtopiła dwie karaibskie wysepki. Znana sprawa: gdy motyl w dżungli amazońskiej zatrzepocze skrzydełkami, sypią się kamole z gór Uralu, przechyla się wieża w Pizie, a szykownym Paryżankom lecą oczka w pończochach, czy coś w tym rodzaju. Bałem się, że śmiech mojej odwiecznej może za chwilę spowodować globalną katastrofę, więc czym prędzej wybiegłem z domu, machając jej wdzięcznie (nie ma to jak gesty magiczne, tym bardziej że to magia sympatyczna) rączką. Aby nie myśleć obsesyjnie o nowym wspaniałym świecie, rzuciłem się głową naprzód, wykonując w powietrzu dwa efektowne salta (może jednak efekciarskie, pyta moja odwieczna, acz nieoficjalna), w wir pracy, do tego – całkiem nowej pracy. Po raz pierwszy miałem spróbować sił w zawodzie szalejącego, latającego, nieskończenie wścibskiego i przebojowego reportera.
      Tak, tak, nowy wspaniały świat to nie jest wcale retoryczna figura wykombinowana ku uciesze czytelników, tylko rzeczywistość twarda jak tekturowe bilety kolejowe z czasów PRL-u. Wszystko się wokół mnie zmieniło w ogóle, a w szczególe przestałem być krytykiem krytykującym. Umarł krytyk, niech żyje reporter! Dlaczego tak się stało? Zostałem zdemaskowany, Joanna Orska wywlokła za włosy na światło dzienne moje podłe knowania i niecne sztuczki. To ona odkryła, że jestem właścicielem „intelektualnego punktu fast-food” („Odra” 2002 nr 10). Cóż mogłem w tej sytuacji zrobić!? Po pierwsze, na kolana padłem przed wywieszonymi na tablicy korkowej kserówkami co celniejszych tekstów Orskiej. Po drugie, biłem się w piersi, lamentując jak żydowska płaczka – żałuję, że do moich felietonowych hamburgerów ładowałem przeterminowane mięso cudzego stylu, chemicznie wzbogacany sos ironii i zwiędłe warzywa dowcipu. Po trzecie, ślubowałem, że już nigdy nie będę własnym nazwiskiem sygnował zgniłego zachodnioeuropejskiego konsumpcjonizmu i aby zdecydowanie odciąć się od wszelkich fast-foodów przestaję zajmować się krytyką.
      Nie mogłem jednak pogrążyć się całkowicie w błogim lenistwie, zająłem się więc dziennikarstwem. Co z tego wyszło? Taki o oto reportaż –
     
      Tekstylny Idol
      Kraków zawsze był stolicą artystów. I wciąż jest. Na wąskich uliczkach Starego Miasta poeci potykają się jeden o drugiego, knajpy pełne są krytyków wszelkiej maści, za węgłami czają się fotografowie z palcami na spustach migawek, obiecujący aktorzy zaczepiają bezbronne staruszki i niemieckich turystów, wystawiając przed jednoosobową widownią brawurowe monodramy. Ale nawet tutaj trudno jest spotkać większą grupę artystów zgromadzoną w jednym czasie i miejscu. Wiadomo, indywidualności nie lubią ścisku.
      Nic więc dziwnego, że to, co zobaczyłem przed Domem Studenckim „Żaczek”, całkowicie mnie zaskoczyło. Przed wejściem kłębił się nieprzebrany tłum. Dwa, może nawet trzy tysiące ludzi. Co tam ludzi! To byli młodzi poeci odziani w obowiązkową czerń, rozedrgane poetki w niedbałych, acz seksownych strojach, prozaicy w skórzanych kurtkach z ciuchlandów, krytycy w wysłużonych wiatrówkach i płaszczach po dziadku. A wszyscy tacy młodzi, tacy świeży, tacy obiecujący, zapowiadający się nawet, choć jednocześnie mocno sfatygowani wielogodzinnym oczekiwaniem. Raz po raz ktoś wybiegał z akademika wrzeszcząc z radości albo wściekłości. Reporterzy licznych stacji telewizyjnych na gorąco starali się robić krótkie wywiady z nowymi gwiazdami albo filmować co bardziej spektakularne załamania nerwowe.
      To wszystko działo się przed DS „Żaczek” w dniu castingu do pierwszej edycji „biblii roczników siedemdziesiątych”, roboczo zatytułowanej
Tekstylia. Przyłączyłem się do kolejnej grupy wchodzących. Wejścia strzegła wzmocniona ekipa portierów zaprawionych w wieloletnich bojach z waletami i notorycznie nadużywającą tanich alkoholi studenterią. Wpuszczali pojedynczo, długo oglądali moją legitymację dziennikarską.
      – Panie, ludzie zrobią wszystko, aby się tu jak najszybciej dostać – barczysty portier w wieku mocno średnim ocierał pot z czoła kraciastą chustką. – Najlepszego przyjaciela wdeptaliby w ziemię. Tak to, panie, sława miesza ludziskom we łbach.
      Kandydatów czekał na samym początku test na inteligencję i jednocześnie orientację w terenie. Musieli sami, bez żadnych wskazówek trafić do pokoju 467, gdzie na co dzień mieściła się redakcja pisma ”Ha!niecierpliwy!art”, a tego właśnie dnia zainstalowała się komisja rekrutacyjna. Ruszyłem za kandydatem ubranym w zieloną kurtkę stachurówkę i poszarpane dżinsy. Wyglądał na poetę, który w niejednym czasopiśmie już drukował i na niejednym spotkaniu autorskim brylował. Kandydat bez najmniejszego trudu odnalazł drogę do pokoju 467, nie wahał się ani chwili na rozwidleniach korytarzy, nie myślał ani sekundy, którą klatkę schodową wybrać. Śmiało wszedł do pokoju 467, a ja za nim. Wykorzystując znajomości z czasów, kiedy byłem jeszcze krytykiem krytykującym wkręciłem się na przesłuchania. Siadłem w kącie na stercie tomików poetyckich. Na wąskiej, akademikowej pryczy siedziało po turecku trzech jurorów: PM, IS i MW. Przyglądali się spod oka kandydatowi w stachurówce. Ten przedstawił się niezbyt wyraźnie, zabrzmiało to jak Sosenka albo Panienka, a potem zaczął czytać wiersze. IS podniósł w górę ręce, co bynajmniej nie oznaczało poddania się.
      – Wystarczy – zaczął – powiem ci tak, gdyby ściany tego skromnego pokoju redakcyjnego miały uszy, to po wysłuchaniu twoich wierszy popełniłyby samobójstwo. Jestem na NIE.
      – Wiersze, które przeczytałeś, nie pasują do twojego wyglądu. Brak w tym jakiejkolwiek spójności – podsumował produkcję kandydata MW. – Zdecydowanie jestem na NIE.
      Drzwi uchyliły się nagle, wszedł mężczyzna z dredami i wesoło oznajmił, że polska poezja ma na imię Adam. Jurorzy pokiwali z uznaniem głowami. Wreszcie odezwał się PM:
      – A czy wiesz jakim słowem zaczyna się 77 strona wielkiej powieści jeszcze większej Doroty Masłowskiej?
      – Nie – wyszeptał kandydat zesztywniałymi wargami.
      – Oblałeś więc test Masłowskiej. Ja też jestem na NIE.
      Kolejnym kandydatem był chudy, wysoki poeta wystrojony w elegancki garnitur od Bossa. Czytając wiersze, trzymał w wyciągniętej dłoni atrapę pistoletu. IS znowu podniósł w górę ręce, co – jak już wiemy – bynajmniej nie oznaczało poddania się.
      – Wystarczy – zaczął – powiem ci tak, gdyby ściany tego skromnego pokoju redakcyjnego miały kolana, to po wysłuchaniu twoich wierszy na pewno by na nie padły. Jestem na TAK.
      – Wiersze, które przeczytałeś, nie pasują do twojego wyglądu. Jest w tym intrygująca tajemnica – podsumował produkcję kandydata MW. – Zdecydowanie jestem na TAK.
      Drzwi uchyliły się nagle, wszedł mężczyzna z dredami i wesoło oznajmił, że polska poezja ma na imię Marta. Jurorzy pokiwali z uznaniem głowami. Wreszcie odezwał się PM:
      – A czy wiesz jakim słowem zaczyna się 77 strona wielkiej powieści jeszcze większej Doroty Masłowskiej?
      – Nie – wyszeptał kandydat zesztywniałymi wargami.
      – Wprawdzie oblałeś test Masłowskiej, ale mimo to ja też jestem na TAK.
      Kolejni kandydaci płynęli przez pokój 467 jak Odra w czasie powodzi. Większość słyszała twarde „jesteśmy na NIE”, a tylko nieliczni mogli ssać w ustach słodkie jak landrynka słowo „TAK”. Próbowałem odgadnąć, jakie są zasady rekrutacji, jaki jest system, dlaczego odpadł poeta w stachurówce, a przyjęty został elegant w garniturze. Nic mi się jednak nie układało w spójną całość. W czasie przerwy na kawę zagadnąłem o to jurorów. Odpowiedzieli zgodnym chórem, że nie interesuje ich spójność tylko własna wizja, że poczytali sobie Haydena White'a i wiedzą, że faktów nie ma, są tylko subiektywne narracje o faktach, że jeśli mi się nie podoba ich wizja „roczników 70.”, to mogę sobie zorganizować własny casting, proszę bardzo, droga wolna w wolnym kraju, a w ogóle to i tak o wszystkim decydują czytelnicy, a nie oni.
      – Jakie tam znowu „roczniki 70.” – wzruszyłem ramionami. – Przecież taka Masłowska, którą przed chwilą przyjęliście, urodziła się w 1983.
      – Ale ona jest naszym głosem, gwiazdą, wielkim sukcesem, niechże wszystkim nam sukces takowy dany będzie – odpowiedzieli jurorzy nieodmiennie chórem.
      – Polska proza ma na imię Dorota – dodał jeszcze MW.
      Drzwi uchyliły się nagle, wszedł mężczyzna z dredami i powiedział stanowczo, że polska proza ma na imię Piotr, ma też nazwisko – Cegiełka. Jurorzy pokiwali głowami, ale bez entuzjazmu.
      Wyszedłem przed „Żaczka”. Tłum wciąż był gęsty. Przepychając się wśród tłoczących się do wejścia prozaików, poetów i krytyków obu płci, natknąłem się na młodego krytyka, wyglądającego niczym Żebrowski, i zapytałem go, co o tym wszystkim myśli.
      – Trzeba pokazać ludziom, że istnieją pisarze młodsi od Stasiuka. Ale z drugiej strony, dlaczego jurorzy chcą jednocześnie sprzedawać towar, jakim są „roczniki 70.” i przekonywać, że taki towar nie istnieje? Wygląda to trochę, jak sztuczne pompowanie promocyjnego balonu.”

     
      Powoli otwierałem drzwi mieszkania. Nie słyszałem już śmiechu mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej. Poczułem się jak James Bond, który nie bez wysiłku, przejściowych trudności i rozlicznych komplikacji po raz kolejny ocalił świat. Tak, karaibskim wysepkom nie groził już żaden kataklizm. A co z moim światem? Wszedłem do kuchni, moja odwieczna paliła papierosa całkiem niespokojnie popijając dziesiątą pewnie tego dnia herbatę z cytryną (wstrząśniętą, nie mieszaną). Powiedziałem kolejny raz, że jestem na NIE, nie chcę nowego wspaniałego świata, więcej nawet – innego świat, i zapytałem, czego chce ona.
      – Jestem na TAK, to znaczy, jestem na NIE, a właściwie, jestem na NIE WIEM – powiedziała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona z pełnym przekonaniem.

Robert Ostaszewski


Subiektywny słownik postaci
Piotr Marecki (PM) – wodzirej; Igor Stokwiszewski (IG) – raper; Michał Witkowski (MW) – paker; Adam Wiedemann (mężczyzna z dredami) – dyrektor szkoły Wiedemanna; Jakub Momro (krytyk podobny do Żebrowskiego) – zacięty komparatysta (cokolwiek to znaczy); Dorota Masłowska – gwiazda, i wszystko jasne; Joanna Orska – promotorka kuchni polskiej.

(8 grudnia 2002)







Menu miesięcznika FA-art






• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •