strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się

CO WYLEZIE ZE STROBOSKOPU?


      Wśród wielu technik badania opinii są tak zwane badania dziennikarskie. W tej metodzie teksty i wywiady czyta się „na podszewkę”, na wspak, w lustrzanym odbiciu. Nie jest w nich interesujące to, co autor miał do powiedzenia o swoim temacie, albo też, w przypadku wywiadu, co sądzi o świecie rozmówca. Bardziej interesujące dla takiego „na wspak” czytelnika jest to, co kołace się w głowie autora, który tekst pisze lub zadaje pytania. O tyle to ważne, że ludzie mediów należą, według marketingowej terminologii, do tzw. liderów opinii. Do tego rozmówca czy przedmiot ma, jak wiadomo, szansę w wywiadzie powiedzieć tylko tyle, ile pozwoli mu osoba wywiad prowadząca, ile osoba-rozmówca chce usłyszeć, ile pozwoli też medium, od którego jest uzależniona i którego jest pracownikiem. O tyle może też przemówić przedmiot, ujawnić swą „prawdziwą” naturę, o ile stan umysłu lub woli opisującego go osobnika pozwoli mu zaistnieć, ukazać się w pełni. Jeśli umysł ten jest interesowny lub ograniczony, wtedy zredukuje przedmiot do z góry przewidywalnych frazesów i nic nie wnoszących stereotypów. Jeśli osobnik jest „mechanikiem prawdy” – będzie inaczej. Ma szansę rzecz uwolnić i stanąć z prawdą pod pachę. Jest to ważne szczególnie w epoce, w której media dawno straciły cnotę i dziewictwo, straciły wiarę w XIX-wieczną misję bycia strażnikiem opinii publicznej i zostały brudnymi nosicielami interesów ekonomicznych i politycznych. Zostały graczem na rynku. Można nad tym ubolewać, choć niektórzy potrafią to skrzętnie wykorzystać do swoich interesów. Można nad tym płakać, jak nad rozlanym mlekiem, ale można też wykorzystać do przemycenia prawdy. I się mocno przy tym napocić. Nie zawsze pot ten czysty.
      Tak czy owak, czytelnik ma wątpliwą szansę tyle dowiedzieć się z tekstu czy audycji, ile chce przemycić tam autor, i to tylko może się do jego głowy przesączyć, co jest zgodne z interesami ekonomicznymi i politycznymi redakcji głos dającej. Stąd waga etyki wśród ludzi mediów. Liczyć na niš jest raczej utopią. Pieniądz ważniejszy. Stąd też nie do przecenianie rola internetu, medium jeszcze w miarę „czystego”, gdzie nie ma interesownego zapośredniczenia i gdzie ten i ów ma szansę przemówić pełnym głosem, bez wykrzywiających gębę kagańców interesowności, towarzyskich przysług oraz koturnów. Jest raczej pewne, że „milcząca większość”, jako filozoficzna kategoria ontyczna, żeby się wieloaspektowo zobiektywizować, potrzebuje po prostu niezależnego medium, w którym się ujawni i zaprezentuje. Bez niego na zawsze zniknie w odmętach ciszy, tej pierwotnej sytuacji egzystencjalnej „myślenia milczącego”, o której pisał Dilthey i Misch. W terminologii cybernetycznej „milcząca większość” potrzebuje więc ekranu, na którym się dyfuzyjnie, bez niewczesnej kategoryzacji, osadzi. Bez niego jest skazana zawsze na posługiwanie się nabytymi aparatami pojęciowymi, atrapami przykładanymi automatycznie do świata z voyeurowskiej pozycji, zasuszonymi półprawdami powtarzanymi bezmyślnie jak mantra dla zagłuszenia – nie rozbudzenia – ciekawości i wątpliwości. Jednym słowem – szczęście, że internet istnieje.
      Spolegliwa postawa wobec przedmiotu wiele może mieć wspólnego z, często denerwująco mitologizowaną, hermeneutyczną teorią otwartości na innego. W wersji popularyzatorskiej prowadzi ona w kierunku nudnego moralizatorstwa ex cathedra. Jednak w wersji flux jest bardziej strawna. Odpowiada jej, o ile odpowiada intuicji przyjęcia przedmiotu w całości, z jego immanentnymi kategoriami, idea bierności w stylu zen, która ze względu na „bezgłowość” pozwala na przepływ świata przez środek brzucha, pozwala na najwyższe z możliwych stopienie w „jaświatową” jednostkę. Otwartość protestuje przed uruchamianiem niewczesnych kategoryzacji, protestuje przeciwko interesowności we wszelkiej jej formie. Choćby miała to być, szlachetna skądinąd, interesowność obrony starego świata.
      Dobrze czasem jest popraktykować teorię. Wedle metody „badania autora” przeczytałem więc ostatnio wywiad z Leszkiem Kołakowskim w „Tygodniku Powszechnym” nr 43/2002. Tytuł, niezwykle pouczający i do tego wzniosły, odpowiada rocznicowemu charakterowi publikacji (75 urodziny filozofa): Każdy z nas ma cały świat na głowie. Autorami rozmowy są Panowie Andrzej Franaszek i Stanisław Makowski. I to ich stan umysłu mnie zainteresował. Bardzo jest bowiem ciekawy, w tym sensie, że powtarzalny dla pewnego typu niewczesnej refleksji o świecie, która rości sobie pretensje do mądrości, a nawet wyższości. Można powiedzieć nawet, że rości sobie pretensje do wyłączności na gruncie tradycji, której jest reprezentantem. Jest nawet tej tradycji dumnym nosicielem. Typ owej niewczesnej refleksji o świecie jest dziedziczny w tym sensie, że częściowo przejmowany przez młode pokolenie do tej dumy aspirujące, wychowane na konserwatywnych wzorcach sztuki i intelektualnego posłania. W tym sensie jest przejmowany przez spadkobierców polskiej tradycji szlachecko-inteligenckiej. Kultura nasza opiera się od lat na ciągłym powielaniu tego wzorca, na ciągłym wznawianiu i powielaniu mitologicznego obrazu romantycznego konserwatysty atakowanego przez nieodpowiedzialne wymysły naszych czasów. Kastowy to ruch i ciąg w nim tylko właściwie od dołu do góry. Warstwy niższe mają w nim szansę jedynie przejąć narzucone od lat, klasyczno-konserwatywne wzorce albo zginąć zgniecione przez kulturalny salon. Ciekawe więc, jak wzorzec ten jest przejmowany dziś i czy da się z nim walczyć, a jeżeli tak, to jakimi kategoriami można to uczynić.
      Po to się nad ww. artykułem zasępiłem. Franaszek i Makowski z tej partii, oj, z tej, wyraźnie. Bardzo ich martwi w świecie nadmiar rechotu. Pytają więc z frasunkiem Kołakowskiego – czy mędrzec przypadkiem nie nauczyłby kogo trzeba porządnego myślenia. Czyli popędził kota i zapędził do kąta mianowicie. Uświadomił, że rechot przystaje po prostu tylko niewykształconym prostakom, a nie ludziom inteligentnym mianowicie i że reszta, ta mianowicie, co rechocze, z niemocy tak rechocze i braku wiedzy. Bo gdyby wiedziała, toby nie rechotała. Więc buzia w ciup i powaga. Kołakowski jakoś się z odpowiedzi na te pytania i propozycje wywinął. Ale ledwo, ledwo. W ogóle, to ma raczej nielekko. Został dyżurnym lekiem na całe zło. Choć sam się o to w końcu prosił – chrześcijaninem-mędrcem dyżurnym na własne życzenie w końcu został.
      Bo czym, wedle naszych pytających, porządne myślenie powinno owocować? Sensem bez rechotu oczywiście. Porządne myślenie powinno zaowocować przecież z góry przewidzianym wynikiem – powinno znaleźć sens w świecie pełnym chaosu, bezsensu i wierutnej bzdury. A nauczyć porządnego myślenia należy wszystkich, którzy jednak nie przyjmują z góry tej, przecież jedynej możliwej, odpowiedzi. A „sensem” w tym przypadku znaczy – Bogiem i wzięciem sobie na głowę świata całego. Na pewno nie rechotem. Ci, którzy uważają inaczej, powinni po prostu zostać poddani reedukacji logicznej. Dopiero wtedy, kiedy poznaliby prawdę, zorientowaliby się, co jest ważne i tak oczywiste, że należy to po prostu przyjąć.
      Dla wyjaśnienia – doceniam całą odwagę i potrzebę myślenia krytycznego. Dostrzegania w świecie tego, czego mu brakuje i braku tego wypełniania. Doceniam w pełni niezadowolenie z teodycei i zajmowanie się krytyką rzeczywistości. Niewmawianie sobie, jak to czyniło wielu w latach 90., że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Doceniam potrzebę eksperymentu myślowego i sprawdzenia projektu wielu światów alternatywnych jako modeli, z punktu widzenia których możemy ten świat oceniać i wartościować. Ale żeby uważać, że zbyt wiele jest rechotu? To jakieś nieporozumienie chyba. Wręcz odwrotnie przecież: rechotu na świecie jest stanowczo za mało. Należałoby mianowicie rechotu znacznie więcej wprowadzić, żeby te braki wyrównać. Dopiero bardzo staranna i wytrwała działalność wesołków jest w stanie ten brak ze świata przynajmniej wyeliminować i zatuszować. Do roboty więc rechociarze, do roboty prześmiewcy i ironiści. Skoro taką metodę sobie na kicz i grafomanię wynaleźliście, to jej używajcie i pomnażajcie populację rechotu na świecie. Będę Wam klaskał ze wszystkich sił. Nawet jeżeli niektórzy mieliby umrzeć ze śmiechu na stanowisku pracy, to uważam, że rzecz jest tego warta. Warta jest poświęcenia kilku istot ludzkich, żeby przynajmniej wesołkowatości w świecie było dostatecznie wiele. To dopiero przygotuje grunt do pracy nad innymi aspektami świata.
      Tak to dochodzimy do recepty, którą autorzy wywiadu sami sobie znaleźli w starych schematach myślowych i ufności w potęgę logiki. Nie jest to jedyne wyjście. Nie trzeba więc realizować sensu przez forsowne branie sobie świata całego na głowę. Wystarczy do tego świata z inteligenckich koturnów zejść, by przekonać się, że istnieją inne możliwości. Żeby w to uwierzyć, wystarczy przeprowadzić elementarny eksperyment z dziedziny teorii chaosu. Zagrać w tzw. grę w chaos i przekonać się, że chociaż ruchy ołówka będą pozornie przypadkowe i niezaplanowane, to dadzą niespodziewany rezultat – trójkąt Sierpińskiego. Otrzymamy pewną regularność, ale ta regularność będzie dzieckiem spontaniczności. Nie wyniknie z przyjętej tezy i wiary w stałe reguły myślenia i logiki. Nie będzie myśleniem typu góra-dół, wziętym ze źle pojętej wiedzy dedukcyjnej, wiedzy, w której posługujemy się z góry wypracowanymi narzędziami intelektualnymi do oswajania świata, nie pozwalamy mu drgać i mienić się, tylko wciskamy go w z góry przygotowane schematy, ustatyczniamy, ujednolicamy i spłaszczamy. Wobec twierdzenia Goedla i tak nie ma to sensu.
      Wiedza empiryczna, wiedza, która rzeczywiście przystaje do świata, to wiedza radosna, wiedza rechotu właśnie i Dionizosa. Da się to też zastosować antropologicznie. Skończyły się pewności. Zostało tylko prawdopodobieństwo. Co nie oznacza oczywiście afirmacji wszystkiego wokół. Co nie znaczy, że nie powinniśmy jednak zajmować się przekraczaniem niedoskonałego świata „tu i teraz”. Mamy nawet obowiązek uprawiać krytykę, a nie teodyceę. Ale ta krytyka powinna posługiwać się kategoriami z tego jednak świata, a nie z żadnego innego.
      „Z tego świata” nie znaczy oczywiście, że ma być to tylko zestaw banalnych cytatów pop-kulturowych, serwowanych przez osoby typu Kuba Wojewódzki. Bo jeżeli tak ma rechot tego nowego człowieka z pazłotka, tego człowieka urodzonego w stroboskopie, wyglądać, to rzeczywiście dziękuję i udaję się do innego, alternatywnego świata. Mam nadzieję, że znajdę klucz w szufladzie. Elektroniczny oczywiście.
     
     
Krzysztof Sołoducha
(1 listopada 2002)


Menu miesięcznika FA-art






• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •