strona główna archiwum miesięcznik
Przeglądarka

Wodo-spad. „Akcent” nr 3/2002 poświęcił się Kanadyjczykom, dokładniej polskim Kanadyjczykom. Odgrzano przy tej okazji termin „polska literatura emigracyjna”. Używa go piszący wstępniak Bogusław Wróblewski, asekurując się kokieteryjnym pytaniem „czyż nie jest to termin anachroniczny?” Ba! W rezultacie kanadyjskiej inicjatywy opublikowano m.in. kilka zestawów wierszy, kilka szkiców, dwa teksty-wspomnienia. Nie wszystkie autorstwa Kanadyjczyków, swoje miejsce w bloku znaleźli tutejsi jak najbardziej Henryk Radej, Stanisław Dłuski, Jan Wolski i Sergiusz Sterna-Wachowiak, którzy napisali o Kanadyjczykach szkice lub zadedykowali Kanadyjczykom wiersze. W bloku miejsce znalazł też dla siebie polski Amerykanin Kazimierz Braun. Udało mu się mianowicie po raz kolejny opublikować opowiadanie Wodospadanie Niagarą za Ojczyznę. W marcu 1996 roku ukazało się ono w „Opcjach” bez żadnej okazji, teraz, jako że Niagara na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim, okazja się pojawiła. Wszystko wskazuje przy tym na to, że także przed 1996 r. było Wodospadanie… gdzieś – w USA? – po polsku publikowane. Tekst jest naprawdę interesujący, więc się, miejmy nadzieję, jeszcze w jakimś czasopiśmie kulturalnym objawi. Pasowałby na przykład do numeru o wodzie, świetnie by też uzupełniał blok o powtórzeniach.

Zamoczenie. Maria Bigoszewska opublikowała w „Kresach” nr 2/2002 opowiadanie Przed sobą, za sobą o starości w pierwszym, drugim i trzecim planie, co koresponduje poniekąd z niepokojami redaktorów „Portretu” nr 14 (2002) mającego podtytuł Starość do nieskończoności. Jednak w czwartym planie, przy końcu, pojawiają się gorzkie refleksje, z których wynika, że bycie artystą równa się bezapelacyjnemu byciu skrzyżowaniem renegata z degeneratem, a ze stanu tego, opłakanego, wyzwala jedynie śmierć. Takie podejście do sprawy jest bodaj młodszemu pokoleniu artystów obce. Łudzą się? Narratorka opowiadania Bigoszewskiej jest pracującą twórczo w branży filmowej, bliską czterdziestki trzydziestką, za panieńskich czasów związaną emocjonalnie i erotycznie ze znanym malarzem, nazywanym Mistrzem. Zejście Mistrza z tego padołu rozpoczyna tekst. Jako się rzekło, Mistrz okazuje się być niewąskim, acz przecież żałosnym, szubrawcem, a w dodatku, mimo nagród i popularności, średnio utalentowanym plagiatorem. W toku narracji okazuje się też, że narratorka jest bezwzględnie obarczona konsekwencjami obcowania z Mistrzem. I nie jest to bynajmniej niechciana, a donoszona ciąża. „Dawne pieprzenie się ze skrytobójcą i zdrajcą przeniosło na mnie odprysk jego zbrodni”, a „on ma to już za sobą” – stwierdza narratorka. „To” – czyli życie, w którym pozostającym na tym świecie „nic nie zostanie nigdy (…) zapomniane, ani wybaczone. Nic nie będzie odjęte”. Narratorka konstatuje, że nie jest taki stan rzeczy sprawiedliwy i wypada się oczywiście zgodzić. Może jednak ci, którzy nie zdążyli zamoczyć z Mistrzami, będą mieli inne problemy niż użalanie się na wymiar niesprawiedliwości i po prostu zrobią co dobrego?

Madejowy zwiastun. Na przykład założą kooperatywę wedle francuskiego wzorca, na przekór fatalnym doświadczeniom ze spółdzielczością w PRL-u. W tym samym numerze „Kresów” jest bowiem druga proza, Bogdana Madeja Zwiastun. Chodzi bodaj o francuskiego socjal-kapitalistę, który w czasie trwania narracji odbija się od realiów dzikiego kapitalizmu polskiego początku lat 90. Może rzeczywiście kapitalizm polski się ucywilizuje, ale jeśli zwiastunem nowego w prozie miałby być styl opowiadania Madeja, to należy od razu stanowczo podziękować. Na przykład za lotne jak francuskie, nieheblowane deski frazy typu „Muszę się przyznać, że jeszcze rok temu, podobnie zresztą jak niemal wszyscy, byłem przepełniony entuzjazmem i nadzieją. Muszę również powiedzieć, że to pana ojciec, w odpowiedzi na moje listy i zawarty w nich mój optymizm, przestrzegł mnie, że zanim w tym kraju zaistnieje sensowny ład i zanim zrealizujemy z dobrym rezultatem plany gospodarcze i społeczne, upłynie sporo czasu, może pięć, może dziesięć lat.” Ojciec postaci z opowiadania Bogdana Madeja powinien przede wszystkim przestrzegać przed przerabianiem szkiców do przemówień działaczy partyjnych na prozę publikowaną w pismach literackich. Czterdzieści stron znormalizowanego maszynopisu w tym stylu to nie przelewki! To się może skończyć wybuchem społecznego protestu!

PS. Szanowni Czytelnicy słusznie zwracają uwagę, że autor Zwiastuna Bogdan Madej zmarł 8 października tego roku. Wydawnictwo Literackie zapowiada wydanie tomu jego opowiadań, które – jak można przypuszczać – nie wszystkie są utrzymane w stylu drętwej mowy lat 90.

KCK


Gotowiec. Z lat edukacji szkolnej (a było to jeszcze za nieboszczki Socjalistycznej Ojczyzny, co być może wiele tłumaczy) pozostała mi umiejętność sporządzania ściąg i gotowców przydatnych w chwilach próby. Zresztą, nie tylko mi. Marek Mikos, pisząc („Gazeta Wyborcza” z 25 listopada 2002 r.) o Tekstyliach wydzierganych przez Mareckiego, Stokfiszewskiego i Witkowskiego, sporządził uniwersalnego gotowca, który będzie jak znalazł w czasie wszelkich awantur pokoleniowych. O pisarzach z roczników 70. Mikos napisał właściwie tyle tylko, że stanowią „niepokolenie”, po którym w naszej pamięci pozostaną jedynie indywidualności. Jednak z tymi indywidualnościami nie jest chyba najlepiej, skoro Mikos zapamiętał i umieścił w tekście zaledwie jedno nazwisko, Rusinka (Wojciecha), który przecież jest krytykiem, a nie – pisarzem. Podsumujmy: są indywidualności, nie ma nazwisk. Ale nie ma też tego złego, co by na dobre nie wyszło. Niedługo „HA!art” rozkręci wielką dyskusję na temat roczników 80., a wtedy Mikos wyciągnie z segregatora gotowca, zmieni tytuł, dokona kilku kosmetycznych zmian i będzie spokojnie czekał na wierszówkę.

Mizianki. Kiedy krytycy studiują wydruki ze swoich kont bankowych, popadają we frustrację i myślą, że świat ma do nich stosunek mocno analny (ma ich „tam, dokładnie tam”, jak śpiewa Lech Janerka). Od czego jednak nasze nieocenione czasopisma literackie! Zapoznałem się właśnie z wynikami ankiety o krytyce i nowej poezji przeprowadzonej przez krakowskie „Studium” (2002 nr 5). Po raz kolejny odniosłem wrażenie (w końcu podobnych ankiet było w ostatnich latach sporo), że wszyscy wokoło myślą jedynie o kondycji krytyki, jej mocy, sile oddziaływania, możliwościach i powinnościach. Po raz kolejny przekonałem się, że to o krytyce chcą ludziska dyskutować, a nie o literaturze. W tej sytuacji nie pozostaje krytykom nic innego, jak cisnąć wydruki do kosza, wywalić się na plecki i pozwolić, aby Sława wypielęgnowanym paluszkiem miziała ich po pępku.

RO


Temat. „Studium” nr 5/2002 dało ciekawą prozę o – zupełna rzadkość – politycznym wydźwięku. Ciekawe, prawda? Ciekawa proza jest utrzymana w manierze powieści o przygodach cywilizowanego Polaka usiłującego przetrwać w eurazjatyckiej dziczy gospodarczej i została napisana z filmowym nerwem. Rzecz dzieje się podczas skrzyżowania napadu z poborem podatku tuż za naszą wschodnią granicą. Dzięki przytomności umysłu oraz przymiotom ducha (niezłomność, odwaga, wierność zasadom) bohater staje się głównym rozdającym w konflikcie między pasażerami autobusu, wracającymi z handlu w Polsce Rosjanami, a pobierającymi haracz „na sprawę” Czeczenami. „Sprawa” to – jak się dowiadujemy – w 50% wolność Czeczenii, zaś w pozostałej części kwoty – przetrwanie rodzin napadających. Bohater przelewa krew za swoją świeżą przyjaźń z młodym Czeczenem, które to poświęcenie – w nieco mętnym, niedopowiedzianym finale – zostaje nagrodzone dolarową gotowizną. Czyżby protagonista wziął działkę z napadu? Pewna dwuznaczność kody jest jednocześnie wkładem autora w konwencję opowieści o braterstwie broni w walce ze wspólnym wrogiem – nagroda jest za życia na ziemi, a nie po śmierci, w niebie wzniosłych ideałów. Ponieważ postaci pierwszoplanowe nie są zupełnie jednoznaczne, zaś te z drugiego planu mnogie i sprawnie zarysowane, opowiadanie skłania do przemyśleń (raczej nie należy sądzić, że skłoni do dyskusji; za bardzośmy zajęci problemami z codziennością). Autor opowiadania – Marcin Rumiński, rocznik 1972, niedebiutant, autor zbioru Krwisty befsztyk. Tytuł opowiadania w „Studium” Za sto dolarów. Ma być ono (kolejny zbiór opowiadań się szykuje?) wydane przez Wydawnictwo Czarne. Najmłodsi prozaicy jakoś dotąd nie zajmowali się współczesną polską polityką wschodnią, zasadniczo pozostawiając sprawę tłumaczom i fundacjom. Więc produkcja Rumińskiego ciekawa, ciekawa…

Brulion nowy, kryzysowy. Przynajmniej z wyglądu upodobnił się „Portret” 14 (2002) do brulionu w szerokie linie, takiego szarego, PRL-owskiego. Że w linie, to ważne, bo ostatnie numery legendarnego „bruLionu” były bodaj w krzyżyki, zaś wcześniejsze – strach nawet myśleć. Zatem portretowy brulion jest w szerokie linie, na nich zaś, czcionką Courier naśladującą maszynopis (na każdej stronie numeru grafik pracowicie stworzył charakterystyczne maszynowe skreślenia – na każdą literę błędnego wyrazu nałożony „x”), mowa o starości. Tak bardzo mowa i tak bardzo o starości, że czytelnikowi numeru przybywa po lekturze co najmniej 5 lat i gibis, to jest sztuczna szczęka w starym stylu, moczona na noc w szklance – zreprodukowano ją na okładce. Strach czytać. Ale o co idzie portretowcom łatwo zgadnąć – przechodzą kryzys trzydziestki. Najdłuższymi tekstami przechodzą kryzys trzydziestki redaktorki Bernadetta Darska (szkic Ona jest kobietą, czyli o starości w prozie roczników sześćdziesiątych i siedemdziesiątych) oraz Joanna Wilengowska (proza Zęby II). Proza Wilengowskiej to nie są może polskie Szczęki III, ale za to mówi wszystko o kryzysie portretowców: trzydziestoletniej bohaterce wypadają ostatnie mleczaki, więc dziury po nich, wolno rosnące drugie zęby i pierwsze zmarszczki sprawiają, że nie czuje się ona najlepiej na bezrobociu. Wszystko to oczywiście trzeba brać metaforycznie. Niestety nawet przy metaforycznym podejściu trudno w takiej sytuacji o skuteczne pocieszenie. Hasło „życie zaczyna się po trzydziestce” w kraju, w którym tylko produkcje literackie nastolatków i absolwentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku skupiają na sobie zainteresowanie, może wydawać się mało przekonujące. Czyż jednak konstatacja „Kryzys? To takie nudne!” nie załatwiłaby sprawy? W końcu – kto z trzydziestolatków żył w stanie innym niż kryzysowy? Można się było przyzwyczaić, prawda?

Per… co? Czego się w Przeglądarce nie dotknąć, zaraz się okazuje złośliwie skomentowane. Nie tak dawno chciało się napisać coś dobrego o bliźnich („Dekada Literacka”), napisało się, no i masz ci los! Nota dotycząca numeru 1-2/2002, po krakowsku fantastycznie naukowego, musiała błyskawicznie zostać opatrzona sprostowaniem tyczącym pisowni nazwiska Olgi Scherer. Z kolei niezawodny – zdawało się – obiekt pochwał i zachwytów, erudyta /hm/, prowadzący w „Dekadzie” kolumnę Camera obscura, po zacytowaniu przez Przeglądarkę jego dziewięciopunktowego spisu „nieusuwalnych błędów”, popełnianych przez współczesnych autorów, pokwapił się ze sprostowaniem. Można oto wyczytać w nr 9-10/2002 „Dekady”, że nieusuwalne powtarzanie się błędu nr 9, tj. pisanie „per procura”, a nie „per procuram” jednak błędem nie jest. O czym Przegladarka donosi z niejakim rozbawieniem, gdyż, w razie potrzeby, pisało się tu „per procura” oczywiście i w „błędzie” tym mimo napomnień /hm/ miała zamiar Przegladarka konsekwentnie tkwić. Ze względu na opłakane skutki chwalenia w Przegladarce dokonań bliźnich nie zostanie jednak złożona obietnica, że nic już więcej chwalone nie będzie. Rzecz jasna będzie, będzie…

Ciężkie wypracowanie. Świetny przegląd prasy przygotowała w nr 11/2002 „Odry” Joanna Orska. W dużej części dotyczy on co prawda „FA-artu” nr 2-3/2002, co stawia wyrażone tu zachwyty w nienajlepszym świetle, ale czyż nie należy przyklasnąć pomysłowi, by porządnie przeczytać z 200-stronicowego numeru jedną recenzję i, postponując nieco resztę zawartości pisma, poświęcić jej niemal połowę tekstu? Nieobcy to Przeglądarce chwyt, niechże więc Orska usłyszy gromki przyklask. Ale to jeszcze nie koniec zachwytów, w których się można popławić, autorka przegląda przecież z zadowoleniem samą „FA-artową” Przeglądarkę, nie wspominając co prawda, że to zrzut z internetowego wydania „FA-artu”, ale za to porównując ją do telewizyjnych wiadomości. Telewizyjne? Wiadomości? Porównanie, trzeba przyznać, nieco zaskakujace. Czyżby dłuższe teksty były dla telewidz Joanny Orskiej za nudne, chętnie za to czyta ona to, co zapercypować potrafi? Chyba nie, długa, przeczytana i skomentowana recenzja (z Nycza!) dowodem. Joanna Orska ma zdaje się pretensję, że mimo rozpoznawanej przez czytającą publiczność etykiety pisma postmodernistycznego „FA-art” jest w miarę normalnym pismem literackim. Stąd też jej otwierająca przegląd „FA-artu” w „Odrze” teza, że „FA-art” to „pismo systematycznie pozbywające się swego ciężko wypracowanego zdecydowanego profilu”. Że też przy każdej okazji trzeba się dowiadywać, że dobrze nie jest, ale, owszem, choć nikt tego nie dostrzegał, było.

Buty. „Czas Kultury” nr 3/2002 opublikował blok dziewięciu tekstów zatytułowany Mężczyzna. O czym blok traktuje łatwo zgadnąć po tytule pierwszego tekstu – Zbyszko Melosik pyta w nim retorycznie Mężczyzna znika z horyzontu? Następne dwa tytuły-pytania także są wymowne: Izabela Kowalczyk zastanawia się Dlaczego nie ma studiów męskich?, zaś Monika Zielińska dopytuje Czyj to pępek? To ostatnie pytanie wydaje się łatwe - nawet bez czytania każdy wytrawny omfalolog powie, że jest to pępek świata. Bardziej jednak nurtujaca jest kwestia, czy obecnie mężczyzna czymkolwiek jeszcze różni się od kobiety, bo opublikowane teksty zdają się tę różnicę tradycyjnie już zamazywać. Otóż jest różnica. Zbyszko Melosik, przywołując przykład z reklamy na androgyniczność, opisuje półnagie postaci bez owłosienia i muskulatury, ale dodaje przy tym, że są one bose, gdyż „buty męskie i kobiece różnią się zasadniczo”. No! Niby się kręci, a jednak humanistyka trzyma się ziemi!

KCK




Menu miesięcznika „FA-art”



• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:28 •