Tak zwane głosy krytyki układają się, jak wiadomo, w coś na kształt trampoliny, z której odbija się i leci w górę (by za chwilę spaść w dół ale to osobna historia) akademicki literaturoznawca, zwany badaczem. Istnieje też miejsce wspólne wielu prac napisanych przez tychże badaczy, greps, który ilekroć nań się natknę zawsze mnie bawi, rozśmiesza niemal do łez. Jego imię pretensja. Od razu powiem: dziwaczna to pretensja, tak zaskakująca jak ta, że fraszka nie jest eposem, flaszka całym barem, a fiszka biblioteką. Domyślacie się, o czym mówię? Tak, właśnie o tym, o jednym z tych efektownych sformułowań w rodzaju: Powieść X nie doczekała się poza kilkoma recenzjami bliższego omówienia. Dodajmy, że idzie o powieść X, która ukazała się ze dwa sezony wcześniej, bezpośrednio po jej ogłoszeniu pojawiły się jakieś recenzje, wszyscy o powieści X coś tam usłyszeli albo i nie, sprawa ucichła. I w tym momencie wchodzi na scenę ów badacz, i mówi, to co mówi, a na ogół nie jest delikatny. Powiada dajmy na to krytycy nie zauważyli bądź krytycy odczytali rzecz powierzchownie. Wiadomo krytyka jest nierzetelna i innej niż nierzetelna, zdaniem badacza, nie ma. Szczerze mówiąc, nie spotkałem badacza, który sądziłby inaczej. Takie określenia, jak powierzchowność czy niesolidność to raptem eufemizmy. Badacz myśli o krytyce, iż ta w najlepszym razie jest ślepa na jedno oko, głucha na jedno ucho i ma zapchaną jedną dziurkę w nosie.
Co robi nasz badacz? Najpierw kwerendę. Gromadzi rozproszone głosy na temat powieści X, otacza się więc stertą kserokopii (komplet recenzji), ma do dyspozycji załóżmy arkusz wydawniczy (circa 21 stron znormalizowanego maszynopisu) i pół roku czasu, no może kwartał, bo idą Święta, a konferencja naukowa, na której ma wygłosić referat traktujący o powieści X dopiero na wiosnę. Jakże łatwo w tych warunkach formułować pretensje czy mnożyć uszczypliwości, prawda?
Powie ktoś: sztuczny problem. Takie już rytuały, takie prerogatywy w ręku badacza czy obyczaje w obrębie dyscypliny. Zgoda. Ale też po co to całe udawanie? Skąd by nawiązać do tego, o czym powiedziałem przed chwilą wyobrażenie, że świeżo wydana powieść miała czy mogła się doczekać bliższych mówień? A nawet gdyby się doczekała, to gdzież one, te omówienia bliższe, miałby się znaleźć? W dodatku książkowym do ogólnopolskiego dziennika? W Nowych Książkach, gdzie zamieszcza się recenzję nie większe niż czterostronicowe? Nawet w specjalistycznych czasopismach literackich nie drukuje się omówień nowości wydawniczych większych niż 8-9-stronicowe rozprawki (a robi to bodaj tylko ekscentryczny FA-art, papierowy, rzecz jasna, i to nie zawsze). I choć omówienie bliższe nie jest możliwe (a jeśli już pojawia się od wielkiego dzwonu), to jednak upierał się będę jest możliwa i pożądana rzetelność.
Bardzo lubią słowo na er-zet w Lublinie, konkretnie w kręgu kwartalnika literackiego Kresy. By daleko nie szukać w jubileuszowym numerze Kresów (50 edycji kwartalnika, przy okazji gratulacje!) Andrzej Niewiadomski pisze o tarapatach, w jakie popadła dzisiejsza krytyka. Daje tam pewną ogólną instrukcję, jak trudności przezwyciężyć, po czym podsuwa instrukcję bardziej już szczegółową: styl uważnej lektury i rzetelność namysłu zamiast pogoni za hasłem i wydarzeniem. Święte słowa. Tym bardziej, że uważna lektura i rzetelność (nie tylko namysłu) są ze sobą ściśle powiązane, wzajemnie się warunkują.
No dobra, ale co to znaczy lektura uważna? Jak wychwycić rzetelność lub jej zaprzeczyć? W krytyce dzisiejszej, a osobliwie w dzisiejszym recenzenctwie. Pamiętajmy przy tym, że omówienie bliższe odpada. Na próżno lamentować, działamy (działam) w takich a nie innych okolicznościach, mamy (mam) do zapełnienia taką a nie inną przestrzeń (np. moduł przewidziany na recenzję: 3, 4 lub 5 stron maszynopisu). Odpowiem wprost: lektura uważna może się zdarzyć i niektórym z nas, kilku moim wyśmienitym koleżankom i kolegom z branży, zdarza się prawie zawsze. Gorzej ze świadectwem owej lektury (uważnej a jakże!), z poświadczeniem na papierze, z materialnym dowodem na to, iż taki fakt miał miejsce. Uchwytna jest tylko, na papierze właśnie, lektura błyskotliwa. I jej warto się trzymać, ją hołubić. Uważny niechaj sobie będzie badacz, za to mu płacą, zwłaszcza że na popisanie się uważnością ma pół roku bądź kwartał i ogrom papieru do zaczernienia.
Z wypełnieniem kryterium rzetelności (już nie namysłu, lecz samej lektury) prosta sprawa. Wystarczy solidnie przeczytać książkę. Bez dodatkowych określeń i rygorów po prostu przeczytać. Oczywistość? I tak, i nie. Otóż rzecz nie jest aż tak oczywista, jeśli weźmiemy pod uwagę dominujące dyskursy krytyczne. Kiedy na przykład spór dotyczy tzw. wartości lub kiedy ścierają się stanowiska ideowe, kiedy gadamy o polityce i historii, a udajemy, że o literaturze, lektura przestaje się liczyć. To, czy ktoś wszczynający spory zastępcze (niby o książki, a tak naprawdę o PRL na przykład), czytał, nie czytał lub nie doczytał nie ma większego znaczenia. Dowody? Proszę bardzo! Po sąsiedzku, w felietonie Konrada Kędera, mamy nawiązanie do sporu o debiutancką powieść Cezarego Miachlskiego, któremu to dziełu na łamach Polityki spuścił łomot Adam Krzemiński, a w obronie
Siły odpychania stanął parę numerów później Bronisław Wildstein. Domyślam się, że ci dwaj wybitni publicyści mimo wszystko średnio zapoznali się z rzeczoną powieścią. Może czytali, ale raczej nie doczytali. Poznać to po tym, że w recenzji Krzemińskiego dwukrotnie pojawia się poważny błąd rzeczowy (przekłamanie fabuły), a u Wildsteina zero reakcji. Nie wierzę w wielkoduszność tego ostatniego. Jako rasowy polemista nie mógł nie wykorzystać wpadki adwersarza; z takich prezentów nikt nie rezygnuje. Konkretnie Krzemiński pisze o bohaterze powieści Na jednym z sympozjów znów spotka Martę, trzy akapity dalej pojawia się sformułowanie w czasie drugiego romansu Marka z Martą. Cóż,
Siłę odpychania czytałem ładnych parę tygodni temu, więc głowy nie dam, ale nie przypominam sobie, żeby gdzieś na kartach tej powieści pojawiła się informacja, jakoby tych dwoje, Marek i Marta, znało się wcześniej czy też wcześniej z sobą romansowało. Powtórzę jakież to ma znaczenie (czytał nie czytał), skoro nie o powieść Michalskiego chodzi, tylko o racje polityczne. Swoją drogą, ciekawe, czy wtedy, gdy omawia się rzecz zastępczo, mamy do czynienia z omówieniem bliższym czy dalszym?
Dariusz Nowacki
(25 listopada 2002)