WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Nr 58, luty 2003FLUX-JAZDY

MIARA I WAGA

Nocnym koszmarem osób z instytucji, które zdecydowały się wypromować jakiś podmiot na tak zwanym szerszym polu, jest, że podmiot okaże się gwiazdą jednego sezonu. Że porobi trochę, porobi, rozgrzebie, pomędrkuje, a następnie spocznie na laurach, nic więcej w innych sezonach nie wyprodukuje i zamilknie na wieki. I łyso będzie tym, co się za nim wstawili. Męczy ta zmora aktywistów promujących bardzo. Jak wynika z lektury prasy – męczy także promotorów Doroty Masłowskiej. Śpią niespokojnie i reagują nerwowo na każdy objaw zwątpienia czy niepewności, co do ich promocyjnego motta – młoda, zdolna, blisko ziemi. Napinają się i czujnie rozglądają dookoła, żeby ktoś broń boże nie pomyślał, że może niepotrzebnie wyszli przed szereg. Stawiają przy tym pod presją dalszej produkcji sam podmiot promowany, a póki co, póki podmiot nie napnie się dobrze na nowo i nie wypuści z siebie tego, co ma wypuścić na zamówienie, orędownicy reagują i bronią zajętych pozycji. Można się zestresować nie na żarty takim chórem, który stoi za plecami i powtarza „więcej, no więcej, więcej proszę”. Szczęście, gdy w porę podmiot zrozumie, że przecież człowiek wcale się nie prosił, a więc nie powinien czuć się w obowiązku. Że nie ma się co przejmować pomrukami starych ciotek i robić należy to, co podmiot uważa za słuszne. Gorzej, jak się przejmie. Wtedy nie ma wyjścia – musi na poczekaniu znaleźć coś, co go ochroni.

Weźmy to na ząb i się zastanówmy, co też leży u podstaw tak ostro wywieranej na podmiot presji. Może na przykład wyżej wspomniane naciski redaktorów wziąć po prostu za czarne na białym albo białe na czarnym dowody na narzucanie kulturze czysto ilościowych, drobnomieszczańskich kryteriów? A nawet więcej – uznać może można, że pojawianie się takich opinii świadczy o tym, że autorzy dokonują przypisania kulturze pewnego „naturalnego” stanu, opisanego już dawno przez klasyka Engelsa w dziele Dialektyka przyrody? Autor ten uważał mianowicie, że w przyrodzie dokonuje się naturalny proces przejścia ilości w jakość. Dzięki temu woda na przykład zamienia się w lód. Nie trzeba więc, idąc za tym rozumowaniem, wiele, by woda zamieniała się w wino, papier w dźwięczący mosiądz posągów, a ilość wyrzucanych z siebie słów dawała się przekładać na doniosłość.

Argumentem za tym stanowiskiem dodatkowo może być fakt, że podpiera ten pogląd swoim autorytetem na przykład sam Jerzy Pilch. Jako laureat nagród bez liku, jako autor nieprzebranej ilości komentarzy, felietonów, publikacji i książek uważa, ba – wie po prostu – że wyprodukowanie 10 książek w sensie jakości jest czymś więcej niż jednej. Ma na ten temat po prostu gorąca wiedzę i jest to argument trudny do zbicia. Odruchowo też kręci i wierci się mówiąc np. Masłowskiej – swojej faworytce znaczy – więcej, więcej, więcej proszę, proszę pokazać długi oddech, bo krótki to za mało i nie mamy argumentów, za mało mamy faktów, którymi pognębimy malkontentów. I nie jest Jerzy Pilch w tym poglądzie odosobniony. Jest wielu mianowicie, którzy takie przyrodnicze kryteria przykładają do kultury, wielu jest w świecie humanistyki matematyków i mierniczych, co latają z suwmiarką i ciągłych pomiarów dokonują. Pogląd ten przybrał nawet miarę instytucjonalną i marmurową. Sprawdzanie centymetrem długości zaczernionego papieru ma na przykład od dawna dobrze ugruntowane miejsce w murach akademii. Ilość publikacji jest tam po prostu kryterium nadawania zasług. W sztuce też taki proces liczenia zdarza się, szczególnie kiedy jakieś gremium musi dać coś za tzw. całokształt. Wtedy mierzalność okazuje się zbawieniem. Jakoś w końcu trzeba to robić w obszarach tak nieprzeliczalnych. I na tej podstawie jakoś jednak nadawać wagę. Zanim Bóg i historia. Wtedy ilość publikacji i cytatów jest obiektywizującą maszynką.

Są jednak i tacy, którzy pytają wprost i naiwnie. Czy rzeczywiście kultura pod tym względem da się porównać ze sportem i kartoflami? Czy można więc powiedzieć, że jedna na przykład książka Masłowskiej jest tyle samo, mniej albo więcej warta niż wszystkie dajmy na to 220 powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego? Czy więcej, mniej lub tyle samo jest warta niż na przykład wszystkie – 1293 – wypocone felietony jakiegoś felietonisty? Jak widać natrafiamy w tych rozważaniach wciąż na nowo na niezwykle doniosłą, śliską i nieprzeniknioną kategorię wartości. Natrafiamy na stawianą przez sceptyków kwestię wagi.

Jest to trudny problem i ciężko go rozważać. Ale od czego chwyty logiczne i zapał dialektyka. Można zastosować na przykład myślenie przez zaprzeczenie. Zróbmy zatem eksperyment myślowy i odwróćmy kota ogonem – sprawdźmy, co by było, gdyby ilość była najważniejsza. Wedle tego kryterium Józef Ignacy Kraszewski z dorobkiem 220 pozycji o 220 długości przewyższałby wagą takiego Giuseppe Tomasi di Lampedusa – autora 1 książki, a co najmniej o 100 długości Homera, autora 2 poematów wydanych po śmierci oraz kilku przypowieści. Jeżeli przykładać takie hurtowo-ilościowe kryteria, to oczywiście nie mają szans ani Joyce, jedną książkę pisał średnio 10 lat, ani nikt taki jak, dajmy na to, Jerofiejew, nie mówiąc nawet o Emilu Cioranie. Bo przecież liczy się ilość i konsekwencja. Skutki myślenia przez zaprzeczenie są raczej więc niejasne i niewiele niestety nam pomagają. W związku z tym niektórzy uważają, że nic innego nie pozostaje poza ilościowym mierzeniem, bo w ten sposób mierzy się po prostu zaangażowanie i pilność, a sprawę wagi należy jednak pozostawić Bogu. Jednocześnie zaś podnoszą się co i rusz głosy tych, którzy sądzą, że od czasów Odrodzenia wiedza o świecie wtłoczona jest wprawdzie w miarę i cyfrę, ale nie ma powodu, żeby obowiązywała w rejonach nauk o człowieku, gdzie tak naprawdę nic nie wiadomo i gdzie ważniejsza jest waga.

No, ale do meritum, czyli obrońców cnoty Masłowskiej. Jerzy Pilch bierze ją w obronę przed redaktorem Zielińskim z „Rzeczpospolitej”, który zarzuca jej, że zrzyna z Przybyszewskiego. Pilch na to nadaje jej prawo do oryginalności i opowiada się za prawem pisarza do autonomicznego języka. Opowiada się za uznaniem prawa pisarza do stworzenia sobie językowego imperium, w którym poziom językowej homogeniczności oraz warsztatowej sprawności będzie świadczył o klasie autora. I nie jest w tym sam chyba. Podobne w duchu manifesty słyszy się ostatnio z warszawskiej kawiarni czyli klubu, żeby nie powiedzieć zaraz modnie – domu kultury. Aurora jednym słowem. Głoszone przez poetów „Mebli” poglądy są podobne w duchu do poglądów Pilcha. Czyżbyśmy mieli do czynienia z nagłym, nieświadomym zresztą, zrywem niedobitków postmodernizmu, z nagłym przypływem energii piewców autonomicznych, językowych światów, co to zachwycają swoją urojoną kompletnością? Nie da się tego wykluczyć – patrząc z metapoziomu oczywiście. Wiadomo przy tym skądinąd, że trup – postmodernizm mam rzecz jasna na myśli – najbardziej wierzga tuż przed zejściem, na katafalku mianowicie, z gromnicą w ledwo, ledwo ciepłej dłoni. Nasi argumentujący zapomnieli jednak zdaje się o Gombrowiczu, który śmiał się z autonomistów języka, że dotąd mogą groźne miny stroić, dopóki nie rozboli ich ząb. Potem zgroza i łydek drżenie. Wszystko wali się w gruzy i trzeba jednak zaczynać od nowa. Prawdziwi postmoderniści weterani to już rozumieją. Inni, jak widać, dopiero do tego dochodzą.

Bowiem czym jest zjawisko Masłowskiej w istocie? Jest po prostu potwierdzeniem tezy na temat estetyzacji i rafinowania się pewnych oddolnych, naturalnych tendencji w sztuce. Tak, jak kiedyś murzyński blues – wyraziciel frustracji i muzyka duszy slamsów, przerodził się w równie gorący jazz, a potem został zaanekteowany przez białych, wykształconych muzyków, którzy zrobili na nim kasę. Tak jak spontaniczny rythm and blues został przez białych przekształcony w komercyjnego rocka, tak i dzisiaj naturalna nowomowa blokowa wyrażająca się na przykład w hip hopie – została przez Masłowską podestetyzowana i przedstawiona jako autentyczna, choć jest raczej utworem zrobionym na motywach, jej własnym, szczeniackim językiem. Jest tworem kultury drugiej zrobionym na motywach kultury pierwszej. Jako twór świadczy więc tak naprawdę o sile kultury pierwszej – autentycznego wyrazu czegoś, co jest po za językiem, co jest oporem, bólem i krzywdą, krzywą gębą i telegrafem w lewej kończynie, co daje prawdziwą potrzebą ekspresji. I drogę do ekspresji znajduje. Dopiero na tym języku, na tym bólu, na tym krzyku zbudowała zręcznie Masłowska jako podpatrywacz swój gmach, który się tak spodobał naszemu mistrzowi z Wisły. Podobny proces odbywa się nie tylko w literaturze. Na przykład w hip hopie. Prawdziwa, autentyczna muzyka jest estetyzowana przez Fisza i tak dopiero, dzięki temu, odnosi sukcesy wśród nadających ton inteligentów w białych koszulkach. No jasne – w modnych barach po pracy przyjemniej posłuchać autotematycznego monologu niż prawdziwej krzywdy i schizy blokowisk. Rozprasza to dobry nastrój odpoczynku i pogarsza samopoczucie. W tym sensie i Fisz i Masłowska są tylko – tak jak podobni im chłopcy i dziewczęta – przechadzającymi się po zoo voyerami, popatrującymi na życie w klatkach.

Jerzy Pilch, jako ekspedient kultury drugiej, oczywiście chwali jak może towar swój. I kolegów, co również na składzie mają produkty, żeby broń Boże nie wyjść na producenta, co to obce metki przyszywa do swojego asortymentu. A co więcej twierdzi – bo wszelki towar z metkami jest przecież trudny w obsłudze i w ogóle za dużo kosztuje zachodu w sprzedaży, poza tym skomplikowany technicznie, zatrąca o psychodelię i łatwo się psuje – że lepiej odpuścić sobie i zająć się klepaniem po plecach, bo jest to rzecz rynkowa i w ogóle łatwo znaleźć dla niej usprawiedliwienie. Tylko ci się liczą, co dobrze towar potrafią podać, liczą się więc kelnerzy, a nie ci, co zapierdalają w kuchni. Tych nie widać, ci zostają tam, na ławce przed klatką, na trzepaku, przy śmietniku albo zsypie.

Tak, tak – wszystko jest więc po staremu. Świat dzieli się wedle starych zasad. Gdzie woda była, tam woda będzie, znaczy. Ta handlowa nomenklaturka wyżej, to nie był przypadek. O rynek tu bowiem chodzi. Droga kultury komercyjnej prowadzi bowiem w kierunku pozycji na liście bestselerów, w kierunku box office i rankingów nakładów oraz sprzedaży. W tym sensie są i Fisz, i Masłowska, i Pilch tylko przedstawicielami kultury box office, choć w najszlachetniejszej formie i odmianie. I to dobrze. Nie widzę w tym nic złego. Tylko po prostu dobrze o tym wiedzieć zawczasu, żeby właściwą wagę przyłożyć i nie dać się zwieść pozorom. Wagę sukcesu mierzy się liczbą sprzedanych egzemplarzy i zręcznością właśnie. Zdrowy to pogląd na pewno i łatwy do weryfikacji.

Jak wiadomo w sztuce z pieczątką teorii flux bardziej liczy się prawda niż zręczność, bardziej liczy się autentyczność niż poza. Niestety ta prawda z logiką rynkową nie ma wiele wspólnego. Co za szczęście więc, że jeszcze istnieje hip hop i bęc i stop i hip hip hura i hap i trip i co tam jeszcze więcej na „h” lub „ch”. Eminem, który nie jest politycznie poprawny, chce rżnąć nożem matkę i babkę i nie odwołuje się do pis i lowe oraz bierze tabletki na nerwy. I nikt go podobno nie lubi, co jest dobre, bo może jednak czyste, nie wynikające z wzajemnego poklepywania się po plecach. Choć i tu podobno więcej sprytnej ściemy niż prawdy z murzyńskich suburbiów.

To już nie wiem. Człowiek głupieje i naprawdę zaczyna tylko w alternatywę wierzyć. Póki co, jako zwolennik kultury pierwszej udaję się po zakup spodni z krokiem do ziemi. I złoty łańcuch. Będę ponadto używał słów na „h” a może „ch”. Z gramatyki jestem na szczęście słaby, więc przyjdzie mi to zupełnie spontanicznie.


(28 stycznia 2003)


data ostatniej aktualizacji: