Wydawnictwo FA-art Miłka O. Malzahn: TORBA
 tu jesteś: strony autorówMiłka Malzahn

TORBA

Miałam też kolejny przedziwny sen. Pierwszy z tych, których jak najszybciej pragnęłam się pozbyć. Zapomniałam go i nie pamiętałam bardzo długo, co było działaniem profilaktycznym. Śniło mi się bowiem, że zanim umarłam, po zażyciu pomarańczowej kapsułki z witaminą A+E, wbrew logice, a zgodnie ze zdrowym rozsądkiem — opuściłam kraj. I nie tak normalnie, z paszportem w ręku i pieniędzmi dobrze ukrytymi w pasku, lecz nagle, jak wytrawny uciekinier. Uciekałam! Nie pamiętam teraz, dlaczego i przed kim, cóż, śmierć ma swoje prawa…

Wówczas bardzo się bałam, a ten strach dobrze pamiętam do dziś.

W prawdziwej panice sprzedawałam wszystko, co dało się szybko spieniężyć, zresztą z ogromną dla mnie stratą. Dom, udziały w firmie, samochód i takie tam pomniejsze sprawy przestały być moje. Moja była za to kosmiczna, jak na ówczesne wyobrażenie, suma pieniędzy, w gotówce. Wystarczyła akurat na to, by opłacić przemytników i przemycić się gdzieś daleko. Incognito, rzecz jasna.

Skontaktowano mnie z kim trzeba i wkrótce otrzymałam dokładne instrukcje. Najpierw odbyłam podróż do Rzeki Granicznej. Właśnie kończyła się wiosna i było raczej ciepło, nie przeraziło mnie więc, że rzekę trzeba pokonać wpław, wraz z kilkorgiem podobnych do mnie uciekinierów. Precyzyjnie wyznaczono nam miejsce oraz czas akcji i zapewniono o absolutnym bezpieczeństwie. Przy okazji przemytnicy ostatecznie określili warunki finansowe, w wyniku czego z większej grupki mających pławić się w rzece pozostała mniejsza. Nawet nie zdążyliśmy się poznać, bo takie są twarde prawa tego rynku. Zwyczajnie spotkaliśmy się w umówionym miejscu, jak dobrzy znajomi, nie witając się, nie podając imion, porozumieliśmy się przez ponure, zmęczone spojrzenia i popłynęliśmy. Gęsiego.

Mieliśmy instrukcje, by w milczeniu wysłuchać tego, który będzie mówił, i nie kombinować. „Obowiązuje was cisza” — napisano tłustym drukiem na małych ulotkach. I tak żadne pogadanki nie były potrzebne. W owym czasie w ogóle nie byłam gadatliwa.

Ach, tak, zapomniałabym, przeprawiał się ze mną ktoś, kogo znałam, przyjaciel. Konkretnie — mąż. Już nie jest moim przyjacielem, mężem tym bardziej, jest w miarę przyjaznym wspomnieniem, ale to nie ma znaczenia. Tak jak fakt, że on wciąż żyje. Gdzieś daleko. Wtedy byliśmy już osobni, choć jeszcze razem. No dobrze, przeprawiałam się z nim przez rzekę także po to, by ostatecznie pozbyć się wspomnień i nie pozwolić się niszczyć krajowi, wspólnocie, która rości sobie do mnie prawa. Brzmi dziwnie, prawda? Wiem, wiem. Trudno, a dalej było tak:

Przez rzekę przepłynęliśmy bez przeszkód, zresztą była płytka, więc raczej przebrnęliśmy przez nią, chlupocząc cichutko. Na drugim brzegu czekał młody chłopak, posługujący się językiem migowym. Byłam ciekawa, czy jest niemową. Nie był, ale to wyszło na jaw dopiero rano. Język migowy był prosty, zresztą chłopak nie miał zbyt wiele do migania, rozumieliśmy go doskonale. Trzeba było za nim iść i udawać, że się nie ma języka. Myk, myk.

Nad ranem dotarliśmy do wąskiej polany, na której stał długi, niski barak. Wytyczony był też pas startowy, na którym czekał niewielki samolot. Bynajmniej nie turystyczny. Wyglądał, jakby przyleciał tu z filmu przygodowego o pierwszej wojnie światowej. Był świeżo malowany, w nieregularne zielono–brązowe plamy. Pas startowy kończył się urwiskiem, chwilowo nie było tego widać. I dobrze, bo ten fakt nie zrobiłby na mnie przyjemnego wrażenia. Nie przepadam za urwiskami.

Zanim jakiekolwiek wrażenie zdążyło się ukonstytuować, podszedł do nas niski, gruby mężczyzna, podejrzanie serdeczny i nagannie wylewny. Przyniósł nam herbatę, po czym zainkasował pieniądze. Za całość usługi. Była to najdroższa herbata w moim życiu. I po śmierci też. Okazało się przy okazji, że mamy przed sobą cały dzień czekania. Odlot zaplanowano o zmierzchu. Usiedliśmy przy samolocie, żeby mieć wszystko na oku. Z maszyny po godzinie wyszedł pilot, był bardzo przystojny, bardzo nonszalancki, bardzo brudny i równie zaspany. Przyjrzałam mu się z zaciekawieniem. Nie lubię latać, boję się nieba jak nie wiem, ale czasami fizjonomia pilota potrafi mnie uspokoić. Lub wręcz przeciwnie. Ten pilot był neutralny, co przyjęłam jako dobrą wróżbę, z ulgą.

Potem przyszedł mały–gruby z baraku, zapraszając do środka, ale pogoda była ładna i za nic nie chciałam się pozwolić zamknąć w szopie. Mały–gruby powiedział nam również, że gdy się wzniesiemy, straż graniczna z pewnością będzie strzelać do samolotu, żebyśmy się nie przestraszyli. Dobre sobie, nie, nie, oczywiście nie przestraszymy się!

— Często trafiają?— zapytałam.

— Się zdarza — oznajmił, mrugając nerwowo zaczerwienionymi oczami — że zabijają podróżnych lub samolot wybucha, spokojnie, najczęściej nie trafiają. Nie ma się co martwić, ale można się wycofać. Za pół ceny.

Nikt tego nie zrobił, może ze względu na pół ceny. Mały–gruby bez zbędnych komentarzy doniósł nam kamizelki kuloodporne.

— Jak podczas wojny — mruknęłam do męża, a on spiorunował mnie wzrokiem. Im mniej się tu mówiło, tym lepiej. I tak się okazałam gadatliwa. No to wyciągnęłam nogi do wiosennego słońca, jeśli mam spaść wraz z samolotem, to przynajmniej zadowolona z koloru nóg. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam tego o spadaniu, co wiem teraz.

Pilot, który nudził się tak samo jak my, długo z wysokości otwartej kabiny przyglądał się moim nogom, po czym zniknął w baraku.

Zanim słońce zaczęło zachodzić, mały–gruby zagonił nas do maszyny. Każdy chciał usiąść możliwie w centrum grupy. W gruncie rzeczy, jak o tym teraz myślę, okoliczności wyprawy wydają mi się dość okropne, ale wtedy nie istniały dla mnie kategorie okropności. Teraz zresztą też nie, lecz z diametralnie innych przyczyn.

Wzięłam ze sobą moją małą torbę z dobytkiem, było w niej tylko trochę dokumentów, ulubiona bielizna i szczoteczka do zębów. Rozsiadłam się tuż za fotelem pilota, oparłam o ścianę samolotu, niech strzelają, jak muszą. Niech się okaże, czy przede mną jest przyszłość! Na końcu do samolotu wsiadł pilot, tylko rzucił okiem na pasażerów i westchnął, jakby z rezygnacją. Albo tylko mi się tak zdawało. Jego zachowanie podziałało na mnie jak środek na uspokojenie. Odetchnęłam głęboko, pilot zapuścił silniki, zrobiło się głośno. Koniec świata — pomyślałam, podejrzewając, że nie mam racji. Koniec świata nadszedł dużo później i nie miał nic wspólnego z samolotem.

Niewiele więcej pamiętam z samego lotu. Tylko to, że wznosiliśmy się i że kiedy zaczęli strzelać, dwoje ze środka tego nie przeżyło, i że zachodziło słońce. Jeden pasażer zginął od kuli, a druga pani umarła na zawał. Nie zestrzelono nas. I teraz najpiękniejsze, uwaga:

Pas startowy wytyczono prosto w zachód słońca. Wlatywaliśmy zatem w czerwoną kulę, pod nami lśniło pomarańczowo urwisko, w oddali majaczyły jakieś szczyty (nigdy nie byłam dobra z geografii). Byłam przekonana, że skrzydła samolotu wydłużają się, maszyna staje się lżejsza i ładniejsza, zgrabna jak jastrząb w locie. Cudowna. W zachwycie trwałam przez wiele czarnych godzin.

O świcie przylecieliśmy na lotnisko miasta B. A raczej na podlotnisko pod miastem B. Tu był inny klimat, inne powietrze, inny poranek, inne państwo. Było jakby bardziej jasno, jakby niebo usytuowano wyżej, i ludzie okazywali się przez to mniejsi.

— Gorąco — powiedziałam zadowolona i zdjęłam sweter. W nocnym niebie było wyjątkowo zimno. Mąż skrzywił się, udając uśmiech. Już mu coś nie pasowało, ale chciał okazać mi, jaki jest dzielny i oddany naszej wspólnej sprawie. Pomyślałam, że będzie miał mnóstwo okazji do ćwiczenia swojej dzielności, absolutnie nie dla mnie, bo za takie oddanie — dziękuję bardzo.

Lotnisko okazało się pustym i nieprzyjaznym miejscem, co mnie wcale nie zraziło. Wręcz przeciwnie. Miałam pewność, że nikt mnie nie oczekuje i żadnych oczekiwań w związku z tym nie miałam. W moim kraju wszystko wydawało mi się takie swojskie, zrozumiałe i bezpieczne, a nie było. O, jak nie było! Ten kraj miał być mój, ale nie po to, bym znowu miała wszystko zrozumieć i sobie zabezpieczyć.

Wyskoczyłam na płytę lotniska pierwsza i już chciałam pędzić przed siebie ku nowemu, gdy przypomniało mi się, że mam jeszcze torbę, a w niej dokumenty, jakąś przeszłość, duperele. Zastanowiłam się, czy jest mi to potrzebne, i wtedy mąż rzucił za mną sucho i od niechcenia:

— Torba.

Krótko, dokładnie tak, jak miał w zwyczaju.

Obiecałam sobie solennie, że to ostatnia taka uwaga, jaką słyszę. I dotrzymałam słowa. Ale wtedy odwróciłam się na pięcie i posłusznie stanęłam przy samolocie. Pilot właśnie schodził ze schodków. Pochylił się nade mną, pogłaskał policzek, który nerwowo drgał z powodu emocjonalnych zaszłości. Pilot przyjrzał się mojemu nosowi, jak mi się zdawało, i nagle namiętnie mnie pocałował. Odwzajemniłam pocałunek, ku absolutnemu zdziwieniu męża. W najmniejszym stopniu nie obchodziło mnie, jak to wygląda i czy można z tej sytuacji wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Wolność, pocałunek oznaczał — wolność. Jeszcze popatrzyliśmy sobie w oczy, krótko, czule i z bardzo bliska, wzięłam torbę i odeszłam. Tym razem na zawsze. Poczułam, że pokochałam przystojnego pilota i że go wkrótce strącą. Szkoda. Powinien żyć tak długo jak ja. Nie myliłam się, tyle właśnie żył.

Szłam po tym lotnisku głęboko przekonana, że mogę zacząć życie od nowa tyle razy, ile mi się spodoba, w taki sposób, w jaki będę chciała (a, tu się myliłam). Nie było odpraw paszportowych, nikogo, kto śmiałby przeszkodzić mi w marszu do przyszłości.


Fragment przygotowywanej do druku powieści Królowa Rabarbaru.

Królowa Rabarbaru Miłki Malzahn - wydawać czy nie wydawać?
natychmiast wydać!
wydać za miesiąc - dwa...
najwcześniej za rok