Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: Clausewitz nie miał racji
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

Clausewitz nie miał racji

Naszemu wspaniałemu narodowi przydałaby się wojna. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem zwolennikiem agresji w stosunkach międzyludzkich. Kieruję się wyłącznie interesem patriotycznym. Mój wspaniały, mój wyjątkowy naród – bo każdy naród jest wspaniały i każdy, bez wyjątku, wyjątkowy – powinien dostać jakąś wojnę. Na urodziny. Kiedy są urodziny narodu? Zawsze? Niech będzie, że zawsze. Zawsze i na zawsze. Przydałaby się wojna.

Komu? Oczywiście, że narodowi. Jemu. Temu. Oczyściłby się z brudów. Otrząsnął ze wszystkich cuchnących przedsięwzięć czasu pokoju. Odzyskał utraconą niewinność.

Naród to ludzie, którzy walczą po tej samej stronie, wojna zaś to najwyższy wyraz narodowej woli istnienia. Te oto słowa zanotował niegdyś Roger Caillois w jednym z esejów zebranych w tomie Le mythe et le homme.

Żyjemy w czasach skandalicznego upadku obyczajów. Weźmy choćby jeden przykład. Dramatycznie wzrasta w naszym kraju liczba rozwodów. Można byłoby znakomicie ograniczyć ów przyrost poprzez zwiększenie pogłowia wdów. Najlepszy dla zrealizowania tego celu byłby konflikt zbrojny.

Czasem chodzę sobie ulicą i chciałbym krzyczeć do ludzi: Kochani, wy nie wiecie, jacy jesteście piękni! Ale przecież nikt się nie dowie o tym, że jest piękny, jeśli nie zostanie postawiony w sytuacji ostatecznej.

Nie musiałaby to być jakaś specjalnie krwawa wojna. Mogłaby być całkiem pacyfistyczna. Bez alarmów lotniczych, bez trupów. Wystarczyłby jeden ranny ptaszek.

Wcale przy tym nie musi być słuszna. Wystarczy, żebyśmy byli przekonani o jej niezbędności. Słuszność na ogół bywa skutkiem wojny, nigdy natomiast jej przyczyną.

Nie jest to przypadkiem, że z wojennych opresji wychodzimy jak gdyby moralnie wykąpani. Nietzsche, wielki piewca transgresyjnych uniesień, pisał o wojnach, iż prowadzą one za sobą barbarzyństwo i przez to powrót do stanu natury. Człowiek, który poznał smak wojny, jest silniejszy do dobrego i złego. Aż dziw bierze, że nie mogą tych spraw pojąć trybunały zajmujące się karaniem zbrodni wojennych. Wojny wyostrzają moralną aparaturę człowieka i właściwie należałoby wykorzystać talent zbrodniarzy wojennych na jakiejś niwie społecznej wymagającej wysokiego poczucia sprawiedliwości. Nie ma w tym nic niezwykłego. Z koszmaru wojny budzimy się po prostu z wypoczętym sumieniem. Po zakończeniu wojny stajemy do życia jak gdyby moralnie ostrzyżeni, z przyciętymi – jak gdyby – moralnymi paznokciami. Z zaostrzonymi – już bez „jak gdyby” – moralnymi zębami. Wojna jest łaźnią dla ludzkich serc. Wychodzimy z niej ze złuszczonym osierdziem.

A więc Karpokrates, libertyński gnostyk z II wieku, miał rację. Zasoby zła na świecie nie są nieskończone. Wystarczy jeden poważniejszy zatarg zbrojny, żeby je nadwerężyć. Banalność zła? Wcale nie. Raczej zmęczenie materiału.

Ostatecznie nie wolno zapominać o korzyściach politycznych z wojny. Po wojnie każdy nowy rząd może ze spokojnym sumieniem oświadczyć społeczeństwu: przecież przed nami mieliście gorzej. Tymczasem to subiektywne poczucie komfortu, jakiego doświadczamy po podpisaniu traktatów pokojowych, może być jedną wielką złudą!

Po zakończeniu wojny cały naród przechodzi na tyły. Przemienia się w bezładną ciżbę dekowników. Rozejm czyni z nas wszystkich dezerterów. W tym położeniu zanika pewność podstawowych kryteriów i wartości służących do oswajania świata. Niepewność to po prostu brak uzbrojenia. W warunkach bojowych skrupuły przyoblekają się w materialną postać: stają się amunicją.

Nieważne, czy mój wróg zionie siarką i kusi rozkoszami ziemskich kobiet, czy też jest ubrany w mundur wrogiej armii i szwargocze w nieznanym mi języku. Nie chodzi również o to, że pod nieobecność konkretnego wroga tracę jasno określoną miarę rozpoznawania obcości i wrogości. Chodzi o to, że w obliczu braku wroga sam dla siebie staję się wrogiem. Oznacza to nie tyle wyrównanie szans przeciwników, ile raczej utożsamienie zwycięstwa z klęską. Sam szwargoczę w języku dla mnie niezrozumiałym, sam wydaję się sobie przebrany w mundur obcej armii.

Pozytywnych kryteriów, pozwalających odróżnić nasze własne „ja” od rzeczywistości zewnętrznej, jest przerażająco niewiele. Mistycy używają pojęcia miłości jako sztuki bycia tożsamym. Gdyby nie wojny, wszyscy pozostalibyśmy Duszą Świata. Nie bez powodu Heraklit nazwał wojnę matką wszystkich rzeczy. Na potwierdzenie jego tezy pozwolę sobie postawić argument estetyczno-statystyczny: obrazy batalistyczne mają najwięcej szczegółów.

Powód do wojny znalazłby się bez problemu. Moglibyśmy przypomnieć sobie, że jesteśmy przedmurzem katolicyzmu, i zaatakować naszych zamorskich sąsiadów-heretyków. Choćby ze względu na to, że jeśli mnie pamięć nie myli, nie został do tej pory podpisany rozejm po ostatniej wojnie polsko-szwedzkiej, tej z XVII wieku. Nie została pomszczona Częstochowa, nie odebrano wszystkich zbiorów bibliotecznych i dzieł sztuki zagrabionych przez luterańskie wojska Karola Gustawa. Moglibyśmy przedłużyć sobie granicę morską, zdobyć nowe łowiska i co jeszcze? Bagatela…! Produkować w kraju komórki! A ile Nobli można by przyznać polskim naukowcom i pisarzom, po prostu anektując Komitet Noblowski!

Jednakże nie będę nalegał w sprawie Szwecji, bo przecież zawsze możemy wystąpić w roli przedmurza gospodarki rynkowej i podbić Białoruś. Albo na przykład przedmurza… Nie, to zły pomysł. Ukrainę jednak proponowałbym zostawić w spokoju. Ze względów strategicznych tudzież historycznych.

Natomiast z powodów terapeutycznych wypada poniechać Litwy.

Ale moglibyśmy być przedmurzem gorzelnictwa i poniepokoić trochę naszych przemiłych sąsiadów z dołu mapy. Tych zaprzysięgłych piwożłopów.

A czemu by się nie rzucić na Zachód? I zwyciężyć, jasne, że zwyciężyć. Bylibyśmy wówczas przedmurzem Drugiej Zasady Termodynamiki Maxwella.

Nie ma wznioślejszego widoku nad pejzaż pola bitwy. Oto więc czołgi suną przodem, spowite dymami eksplozji, w ślad za czołgami ciągnie poczciwa infanteria, tu i ówdzie zostawiając za sobą kałuże krwi, potu i spermy, i wyzbywając się po drodze kolejnych elementów osobistego wyposażenia na rzecz zegarków, komórek, odtwarzaczy mp3 i innych pożytecznych przedmiotów. Myśl o chwale naszego oręża reguluje mi puls.

A przecież na wojnie dzieje się coś jeszcze: oto historia rusza do ofensywy. Wpierw, rzecz jasna, przygotowanie artyleryjskie, przedtem jeszcze bombardowania lotnicze, jeszcze wcześniej zwiad, ale po tym wszystkim już sama historia naciera na pozycje wroga, zostawiając za sobą kałuże krwi, potu i spermy, i wyzbywając się osobistego wyposażenia na rzecz zdobycznych parafernaliów. Ten szybki postęp historii, jej zdobycze, trofea, łupy – to kolejna niewątpliwa korzyść z wojny.

Na wojence, wiadomo, pięknie. Ułani werbują, strzelcy maszerują, chłopcy malowani, ostra szabelka do jednego boku, do drugiego bukłaczek z gorzałczyną; chirurdzy mają okazję do podniesienia kwalifikacji; w zdobywanych wioskach nieprzebrane zasoby panienek, które aż piszczą z ochoty na gwałt. A jeszcze wokół sypią się medale, awanse i sława. Bardzo dużo sławy. Zaś po zakończeniu wojny, które oby nigdy nie nastąpiło, jest się do końca życia kombatantem. Przysługują dodatki do emerytury i zaproszenia na nudne uroczystości w rocznice poważniejszych bitew. O wspaniałości!

Bez przesady. Żadnych wspaniałości. Zdaje się, że wojna staje się koniecznością naszych czasów. Mijają 63 lata od zakończenia ostatniej. Za parę lat wymrze ze szczętem wspaniały gatunek weteranów, owych wąsatych, gadatliwych wiarusów, co z niejednego pieca chleb jedli i z niejednej haubicy strzelali.

Spoczywa na nas obowiązek dostarczenia krajowi nowej rzeszy tych zajadłych wyjadaczy menażek i zapitych wypijaczy manierek. W przeciwnym wypadku związki kombatantów będą musiały ogłosić bankructwo. Najwyższa pora wystarać się o nową wojnę. Jeszcze rok, dwa, i nie będzie kogo zaprosić do szkoły, by dać dzieciakom piękny przykład patriotycznej postawy. Cóż poczniemy, nie mając bohaterów? Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

Koniecznie trzeba temu zapobiec. Dajmy młodym ludziom jakieś mniej wirtualne RPG.

Choćbyśmy nawet mieli przegrać, nic nie szkodzi. Nawet lepiej. Przecież lubimy się powoływać na przykłady martyrologii narodowej. Clausewitz nie miał racji. Tu nie chodzi o kontynuację polityki za pomocą innych środków. Tu chodzi o kontynuację życia za pomocą innych środków.