WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 72, kwiecień 2004KOWALSKI

INSECCI

Uczucie obrzydzenia towarzyszyło Mojir’rze dokąd tylko sięgała pamięcią. Nie miała szczęścia do samców, jej ojciec, stary Ghita, cwaniak, handlarz używanymi częściami, ćwierćlegalnie parający się regeneracją botów i droidów był ch’ujem, jakich mało. Nienawidził matki, część obrzydzenia należała mu się więc niejako z urzędu. To, co czuł do córki, z kolei pełne było ambiwalentnych chęci i dryfujących chuci… Na dłuższą metę było to nie do wytrzymania.

Kiedy podrosła na tyle, że mogła unieść swój kufer, i kiedy wreszcie Najwyższa przyznała jej Zapis, spakowała się, po prostu rozprężyła nagromadzone w niej gazy i bez do widzenia zniknęła, wypadła z ich życia zupełnie.

Ulżyło jej. Nareszcie była sama i mogła odetchnąć, decydować o sobie. Uwolniła się od tego odbierającego zmysły uczucia umysłowej ciasnoty, jakie towarzyszyło jej, gdy była jeszcze małym wyskrobkiem w kokłonie. Skazana była na życie. Wolność nie była tak straszna, chociaż musiała szukać roboty. Tułała się po bagniskach, szukając jakiejś posady, jednak bez wykształcenia, jakiegoś posagu, protegi skazana była na ciągłe nagabywanie samców, myślących wciąż tylko o jednym. Tańczyła nawet w takiej jednej budzie dla bandy mytników i innych niedefiniowalnych typów bez pochodzenia i prawa do życia. Całe to ścierwo wszechświata ocierało się o nią, a ona musiała cierpliwie to znosić. Tam nauczyła się gardzić takimi parchami i śmierdzieć jak oni.

Mimo to pierwsza ruja dopadła ją zupełnie nieprzygotowaną. Nikt jej nic nie powiedział. Wtedy rzucili się na nią i nie schodzili z niej przez wiele dni, dzieląc się nią między sobą nawzajem. Nie mogła nic zrobić, zupełnie odebrało jej zmysły i siły. Czekała cierpliwie, żeby się zemścić i zrobiła to… O tego momentu parę kolców z blach, niepokojąco przypominających Zapisy, zdobiło jej receptory. Przerobiła je i zawsze trzymała pod przywrą. Kiedy tylko naszła ją chandra, albo chciała się trochę rozerwać, aktywowała typa i — w jednej chwili — rozrywała przerażonego na strzępy, dopisując jeszcze jedno cierpienie do całego ciągu mąk. Właśnie wtedy nauczyła się panować nad włokami samców. Rzuciła budę i ruszyła przed siebie. Faceci byli u niej skreśleni na zawsze. Te parę istnień, które wtedy nie miały blach, w ogóle się nie liczyło. Dawno już o nich zapomniała… Nikt przecież nie myśli o mięsie, zwłaszcza o tym, które wczoraj było na obiad.

Na Astro zawsze panowały surowe stosunki. Ciężkie warunki zaostrzał jeszcze układ społeczny. W związku z przegęszczeniem ograniczono ruje, wprowadzono liczne restrykcje i masowe publiczne kastracje dla nieprzestrzegających przepisów. Sztucznie wprowadzone zakazy odbiły się na męskiej części populacji, ale ta druga część nareszcie odetchnęła z ulgą.

Potem Mojir’ra wstąpiła do armii. Zwerbował ją jakiś borg, który wyoczył ją, tkwiącą samotnie w depresji, w tle jakiejś dzikiej breji poza aglomeracją.

— Dlaczego tak siedzisz? — zapytał.

— Bo mi się żyć nie chce — odpowiedziała zgodnie z prawdą.

— Przecież właściwie dopiero zaczęłaś — powiedział.

— Ale już mam ochotę skończyć… — odparła.

— Naprawdę — zdziwił się.

Zastanowiła się.

— Naprawdę to chciałabym być gdzieś sama, daleko stąd, przecież tu nie idzie wytrzymać… — chlapnęła otaczającym ją błotem. — Zas’rane to wszystko.

Bot zabrzęczał, sprawdzając rejestry i po chwili znienacka zaproponował:

— W takim razie mam chyba coś, specjalnie dla ciebie, dziecko.

I podpisała kontrakt na stację penetrującą. Po długim szkoleniu wysłali ją samą w kosmos. Można powiedzieć, że osiągnęła to, czego chciała.

Teraz siedząc na powierzchni Orbital, pochłaniając odżywkę z tubki, wysysając substancje, zastanawiała się, o co tu, w tym wszystkim, chodzi? Surogat był matowy w smaku, trochę chropowaty i ścierny, ale nie za bardzo, i tak był najlepszy z całego zapasu, jakim uraczono ją, wysyłając w drogę. Chemical Brothers mieli najlepszą markę. Chociaż lubiła również produkty Doktora Albana. Zwłaszcza płyny. Ale te ostatnio zniknęły z rynku. Podobno Alban został stomatologiem. Wciągnęła zawartość i wyrzuciła pustą tutkę za siebie. Plasnęła metalicznie. Poczekała aż skończy się metaboliczna wymiana zamykająca cykl pokarmowy, beknęła, by w chwilę potem, dalej siedząc w tym samym miejscu, zrzucić nagromadzone toksyny. Plasnęły w postaci galaretowatego placka. Rozbryzły się w atmosferze i opadając, wbiły się w grunt. Zawsze miała ciężką przemianę materii, choć mógł to być również efekt zmiany ciążenia.

Podniosła się i ruszyła przed siebie. Właściwie to nawet nie miała nic do roboty. Wszystkim zajęły się urządzenia, brzęcząc i popiskując cichutko, czasem tylko świerszcząc i świergoląc znienacka.

Analizery zajęły się strukturą chodnika. Stanowił gąbczastą strukturę pełną wlotów i wylotów, niknących w głębi kanałów i rur. Wyglądał jak dmuchana czekolada. Nie był tworem naturalnym. Musiał być sztucznie przetworzony. Wewnątrz mogło kryć się coś więcej niż było to widać na powierzchni. Posłała tam płaszczki, zjery i oblaty. Czekała właśnie aż wrócą i z nudy zajęła się samymi Insecci.

Pierwsze wrażenie strachu minęło zupełnie. Trochę czuła się jeszcze nieswojo, ale już jej odeszło… Teraz czuła się jak w muzeum Galerii Centrum. Wznoszące się ponad nią terasy i zabudowania doków pełne były zastygłych, zamarłych w bezruchu postaci. Widok był imponujący i bardzo dziwaczny. Opodal stał stary, dawno nieużywany frachtowiec, rdzewiało kilka mniejszych, patrolowych jednostek — jak na tak duży port wiało tu straszną pustką. Była to przecież kosmiczna prowincja, daleki trzeci świat, przysłowiowa dziura, w której wiatry wieją dupiami. Ale żeby aż tak? Zdziwiła się…

Podeszła do jednego z Insecci. Dotknęła go.

Nie wiedziała, czy to on, czy ona, a może… nie była tego w stanie rozpoznać.

Był twardy i sztywny — wciąż stał tak samo i nie poruszył się nawet milslagiem. Pchnęła go mocniej. Przewrócił się… po prostu. I nic się nie stało. Nie spał. Nie obudził się. Leżał, chociaż jakby zastrzygł wąsami i wykonywał minimalne ruchy przyoczek, stroszył chitynę na plecach, obracał małymi receptorami wzroku osadzonymi wysoko na poruszających się we wszystkie strony słupkach. Oddychał i żył. Ale ona nie istniała dla niego. Zupełnie.

Wisiała na nim uprząż i wciąż kurczowo zaciskał jakieś nieznane jej urządzenie; nic się nie zmieniło — tylko jego pozycja.

Rozejrzała się dookoła. Tysiące postaci trwały w poprzednich pozycjach. Nie było efektu domina. Jeden wytrącony element nie powodował reakcji łańcuchowej.

Może to jakaś hipnoza, letarg? — pomyślała. W końcu każdy gatunek ma swoje mniej lub bardziej zrozumiałe cykle… — zastanowiła się. Interesująca była wielka liczba portów firmy 3 NASTY, ale te spotykało się wszędzie, tak że nawet ich liczba nie zrobiła na niej większego wrażenia.

Podeszła do następnego Insecci i nie zastanawiając się, wykręciła mu kończynę. Milczał. Nie było innej możliwości. Znała swój chwyt. Pociągnęła mocniej. Musiało go zaboleć. Poczuła jak chrupią mu stawy, ale nie przestawała. Wydało jej się, że tamten tylko się lekko uśmiecha. Musiał to być jednak jego poprzedni uśmiech. W tej chwili to nie byłoby już możliwe. A jednak…

Puściła go, gdyby wykręcała tak jeszcze chwilę, z pewnością urwałaby mu rękę. Nawiasem mówiąc, nie była pewna, czy tak się nie stało…

Tak, ten uśmiech z pewnością nie był tym, czym się wydawał.

Splunęła pod nogi.

Zerknęła na zet-garek. Była trzecia po południu czasu układowego. Wszystkie planety stowarzyszone, korzystające z usług 3 NASTY, skorygowały ze sobą swój czas i obracały się w ten sam sposób, dozując sobie rozmiar dnia i nocy. Nawet na Orbital słońce pozbawionej imienia gwiazdy skłaniało już swe promienie ku zachodowi. Wszystkie cienie nieporuszonych kładły się w jedną stronę, wydłużając się sylwetki powoli zlewały się w jedną wielką masę.

Ile tego może być? Zastanowiła się. Milon? Miliad w samym porcie? A ile w innych miejscach? Ile pod spodem? Pod powłoką? Wewnątrz zmetamorfizowanej planetoidy? Jak głęboko sięga ich władza? Czy aż do samego dna?

Planetka była bardziej przeciążona niż Astro, nie zauważyła jednak żadnych oznak cywilizacyjnego krachu, panował jakiś ład. Pomimo tylu istnień zgromadzonych na tak małej powierzchni widać było, że jednak sobie z tym radzą. Pewno dlatego zainteresowała się nimi Najwyższa — pomyślała. Astro balansowało przecież na krawędzi załamania i tak kruchej już równowagi. Właściwie mknęło ku upadkowi, ale o tym Ghita nie mogła wiedzieć. O tym się nie mówiło, tylko myślało się o tym znacząco.

Ale jej myśli zaprzątnięte były inną sprawa. Dziwaczne zatrzymanie się całej cywilizacji nie zdarzało się znowu tak często. Rozesłane przez nią boty przynosiły podobne obrazy z innych obszarów. Działo się tak nie tylko w tym miejscu. Wielkie miasta, jak i małe chutory, zatopione w zapadłych kanionach wężowych splotów, tuneli, wlotów i kanałów, wszystkie aglomeracje, tereny zamieszkałe czy nie, przedstawiały ten sam widok. To nie mogło być naturalne.

Taki stan, który objąłby jedną czy kilka jednostek, mogłaby jeszcze zrozumieć, jednak skala zjawiska była ogromna. Była przerażająca. Jako całość wymykała się interpretacji. Przyczyny należało chyba szukać gdzie indziej.

Było cicho. Atmosfera Orbital, rozrzedzona i mało skomplikowana chemicznie, była spokojna. Podniosła receptory światła ku niebu, jakby stamtąd spodziewała się otrzymać odpowiedź. Wiał delikatny wietrzyk, nie widać było żadnych chmur. Było raczej sucho, co męczyło organizm asteriańskiej samicy. Klimat nie oferował wielu niespodzianek, pogoda była raczej stabilna i stała.

Przeszył ją dreszcz.

Strząsnęła go z siebie.

Cisza denerwowała Mojir’rę, a widok falujących w powiewach ciał był nie do zniesienia. Nie mogła na to patrzeć. Nieruchome kadłuby, lśniące w słońcu niczym posągi, stanowiły irytujący i nienaturalny pejzaż. Poczuła się nieswojo, miała tu jeszcze spędzić noc, dzień, pozostać jeszcze nie wiadomo jak długo.

Piętnaście po trzeciej zaczęła składać glebogryzarki, spektrografy, urządzenia do analizy materii, zajęła się transmisją i obróbką danych. Skorupa pokrywająca powłokę planety była jakąś wydzieliną. Komputer właśnie generował jej skład chemiczny, a Mojir’ra goniła ostatnią niesforną sondę, kiedy zaczęło się…

Przeraziła się śmiertelnie i teraz z kolei ona sama zamieniła się w słup soli.

Świat ruszył, bez żadnego widocznego powodu, bez żadnej wyraźnej racjonalnej przyczyny świat Insecci ogarnął żywioł znienacka przyłożonej energii. Milony miliadów ciał ruszyły i jęły podążać sobie tylko znaną drogą, w sobie tylko znanym kierunku.

*

Orbital ożył. W jednej chwili z ponurej dziury przekształcił się w tętniący życiem jarmark próżności. Mojir’ra Ghita, wystraszona i w pierwszej chwili niemal stratowana na smierć przez pędzące bez ładu i składu jednostki, wycofała się do próbnika i zwarła za sobą luk.

— O q’śka! — jęknęła. — Aż mi się spociła q’ciapka!

Wgramoliła się z trudem i starała się szybko oceniać sytuację, gdy tymczasem milony Insecci taranowały statek. Słyszała jęk nacierajacej masy, trzeszczące pod naporem nity i szwy z ru’la’kev z domieszką lajkry. Statek był elastyczny, ale jego wytrzymałość miała jakąś granicę. Wolała nie sprawdzać jaką.

Nie było nad czym się zastanawiać. Zdecydowała się podnieść zagrożony lądlot kilka slagów do góry. Trąciła wolant, a zwolnione miejsce natychmiast wypełniło się wrzącym i krążącym bez celu, jak rtęć, tłumem. Ale tarcie i zgrzytanie zębów o blachę ustało. A już się bała, że w końcu przegryzą tę jej tandetną konstrukcję…

— Co tu się dzieje? — wrzasnęła. — P’ojebało ich? Wszystkich?

Zachowanie Insecci, jakkolwiek nagłe i spontaniczne, pozbawione było wyraźnego celu. Brak logiki z punktu widzenia Ghity wcale nie musiał oznaczać braku logiki ze strony Insecci, jednak asteriańska supersamica nie potrafiła tego na razie rozgryźć. Spociła się, tracąc cenne krople wilgoci, rozsiadła się w furtelu z plepitem i zgrzytała ze złości członami. Jej ciało pulsowało, a wściekłość malowała się kolorami na całej powierzchni powłoki. Miała tego dość. Myślenie męczyło tkanki jej ustroju, co miało swoje odzwierciedlenie w psychice… — musiała zachodzić ciągła wymiana chemiczna, która odpowiedzialna była za regenerację rdzenia. Potrzebowała wsparcia. Podpięła się do pokładowego putera i zaczęła sensować, próbując zrozumieć dziwaczną sytuację bądź tylko okiełznać ruchy Insecci.

Kiedy stwierdziła, że tubylcy nie tylko jej nie zauważają, ale że ignorują jej pobyt w ich strefie i wręcz negują istnienie próbnika, chaos w jej głowie spętlił się jeszcze bardziej. Ten niekończący się taniec ruchomych, wpadających na siebie i zderzających się ze sobą ciał trwał dopiero kilka minet, ale nic nie zapowiadało, żeby miał szybko się skończyć.

Nie było więc żadnego niebezpieczeństwa, a stwór, który zderzając się z nią na powierzchni planetki, wprawił ją w popłoch, nie działał celowo. Atak, jak się jej z początku zdawało, na nią samą, na statek, nie był agresją, lecz próbą pokonania przeszkody. Rozśmieszyło ją to. Więc gdyby usunęła się, nie doszłoby do przepychanki. Sięgnęła macką do sterów. Lądownik zawisł, krążąc wolno nad portem. Zrobiła parę kółek, w każdym miejscu obserwując podobny sposób zidiocenia tłumu. Przelewająca się masa była widokiem nie mniej zdumiewającym niż ich zastygła, jeszcze przecież niedawno, pozycja. Wszędzie było podobnie, jeżeli nie tak samo. Insecci poruszali wąsami, przebierali kończynami i pędzili po powierzchni, kreśląc niezrozumiałe figury, ślepe tory, drogi nieprowadzące do nikąd.

— To zupełnie bez sensu — burknęła pod żwaczką.

Wyciągnęła batona ze skrytki na broń, odwinęła go i zjadła. Przez chwilę zastanawiała się jeszcze, czy nie wziąć drugiego, fruktoza wspaniale koiła jej rozkołatane nerwy, ale gdy ponownie otworzyła szufladę, wzięła tylko miotacz cząstek i zabrzęczała do siebie:

— No, mała. W drogę. Zobaczymy, co to za jedni, przecież nie będę się cały czas… — nie dokończyła. Puściła bąka i zeszła po trapie na ląd. Postanowiła przyssać się po swojemu do sprawy.

Włączyła skaner, ale nie usłyszała żadnego języka. Z głośnika wydobywał się tylko ciąg trzasków tła. Pomyślała, że chyba się zepsuł, chociaż nie tak dawno sprawdzała go na mkofiańskich Mopihhmach. Sprawował się bez zarzutu. Ale nie teraz… Wstrząsnęła puzdełkiem. Ustawiła ponownie zakres, ale znów nic nie odebrała. Sprawdziła językiem baterię, działała. Przyjemnie łechtała ja w język. Diodek wskazywał pobór mocy i wszystko wyglądało, jak trzeba. Chyba się zaciął — pomyślała. Gówniany tłumacz mikro z Oftu, szmelc, nie lator, prawdziwe dupia gejtsa…

Pokręciła gałką, wzmocniła sygnał, ustawiając gejny na granicy przesteru i usłyszała inne trzaski, ale to też nie był żaden język, tylko szum kosmicznego promieniowania, echo jakiejś odległej supernowej. Niemal poparzyła się w człon.

Radiator zadymił, sczerniał. Zmniejszyła moc. Co chwilę musiała usuwać się z drogi jakiemuś sunącemu nieprzewidywalnie zawrotnie Insecci. Starała się przewidzieć te chaotyczne trasy, ale nie zawsze to było możliwe i już parę razy leżała na spoinie niemal znokautowana.

Nie była atakowana, kiedy tylko tubylec znajdował drogę, ruszał dalej, z równym oddaniem krążąc, tykając się czułkami i stygając na moment, by dalej ciągnąć ten niedokończony manewr w innym miejscu, z innymi partnerami. Początkowo myślała, że to taniec godowy, seks zawsze odbiera rozum, ale po chwili odrzuciła i tę hipotezę. Nie dochodziło do żadnej fellacji. Musiał jednak istnieć jakiś sposób porozumiewania się z tą hałastrą. Trzymała w ręku tłumacz i zdesperowana powiedziała na głos w czystym Hateemelu.

— img src="!"

— …Ja p’ierdolę… — zabrzęczał emulator, dokładnie akcentując zgłoski.

— Co? — wydźwięk zaskoczył ją. Otrzepała się z wrażenia, emitując powtórnie.

Translator posłusznie przetłumaczył słowa. Tym razem w drugą stronę.

— No, to ja p’ierdolę — skwitował uwagę w kawałkach czystego kodu.

Jeszcze raz przyjrzała się urządzeniu.

A więc działało! Dlaczego jednak detektor nie wykrył żadnych oznak słowienia się, obecności żadnego sensu? Spróbowała w innym narzeczu, a translator znów bezbłędnie przetłumaczył formułkę.

— …I o co ci q’rna chodzi?… — zapytał.

Pomyślała, że może język Insecci nie figuruje w podstawowym indeksie słowników. Jego brak nie byłby taki dotkliwy. Tłumacz miał wbudowany moduł uczący, który zapamiętywał, sortował i segregował nagromadzony materiał językowy. W praktyce wystarczyło już parę strzępów rozmowy, zdań, żeby móc się zrozumieć. Ale nie było również takiego tworzywa. Sprawdziła listę i odbiornik. Język Insecci nie figurował na niej. Detektor wciąż nie odebrał wystarczających sygnałów. W zasadzie żadnych. Przestawiała go na wszystkie zakresy [istniały przecież odmienne sposoby artykulacji]. Niektóre specii wykształciły bardziej kody mimiczne, inne sygnały oparte na wydobywaniu gam barw i dźwięków, od ultra po infra w całej szerokości pasma, jak choćby w przypadku Astro Manów. Istniały również języki oparte na sygnalizacji i modulacji. X-TRA MANI z Kippossz Gara-u na przykład oparli swój język na bazie promieniowania, telekinezy czy telepatii… Jakakolwiek by to nie była forma, polegała zawsze na powtarzaniu pewnych sekwencji. Tymczasem detektor czegoś takiego nie wykrył.

Spojrzała w stronę pląsających Insecci. Wciąż nie rozumiała niczego. Przecież byli rasą rozumną, tymczasem nic na to nie wskazywało, żeby ta masa wędrującego białka była czymś innym niż tylko kupą pełzającego robactwa…

Fragment przygotowywanej do druku powieści Abrezja.

Abrezja Krzysztofa Kowalskiego - wydawać czy nie wydawać?
natychmiast wydać!
wydać za miesiąc - dwa...
najwcześniej za rok


data ostatniej aktualizacji: