Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: Gorce Pana Marcepana
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

Gorce Pana Marcepana

Kusiło mnie i korciło od dawna, by napisać Wam tekst o rzeczach, które kocham ponad wszystko. Uwielbiam galaktyki i galaretki, stare piosenki i nowe panienki. Kocham świat i nie pytam o wzajemność. Byłbym przerażony, gdyby mi objaśniono, na ile przyczyniam się do wzrostu emisji substancji smolistych. Albo że przez całe życie trudziłem się nad majstrowaniem karmy dla robali. My, miłośnicy świata, nie zadajemy sobie takich pytań.

Jest coś uwłaczającego nicości w tajemniczym rynsztunku najbardziej pochmurnych wieczorów – być może to, że wiatr przygaduje szybom i każda kropla z nieba, strzepnięta nerwowym ruchem, wystukuje na parapecie swoje carpe diem. Carpe, w tym akurat przypadku, noctem. Zmysłowość, acz dochodzimy do tego wniosku na ogół zbyt późno i drogą okrężną, warta jest pochwalenia również w wierszach. Choć trzeba w tym miejscu troskliwie zaznaczyć, że są utwory wrażające się w mechanizm sensualny niejako wprost, zestrajające się z naturalnymi rytmami organizmu.

Sposób na taki wiersz jest podejrzanie prosty: trochę trocheja, jabłuszko jambu, anabaza anapestu. Najrozmaitsze rytmy przepajają wszelkie sfery świata: mikro, makro i mokro. Bóg mi świadkiem: czasem w obrębie najbardziej nawet prozaicznego żywota coś niecoś się zrymuje. Specem od wykrywania takich koincydencji był, zdaje się, Nabokov.

Ale co z rymowanymi wierszami? Zapewne i takie teksty należy pochwalić. Sam osobiście napisałem ze cztery takie utwory i chwalę się tym, gdzie tylko mogę, to znaczy tu.

Rymowanie wymusza na autorze rygor zwięzłości, rzekłbym: ascezy. Przykłady można byłoby mnożyć w nieskończoność. Proza, ze szczególnym naciskiem na powieść, wydaje się próbą uniknięcia takiej optymalizacji. Jak wyglądałyby wielkie dzieła powieściopisarskie, gdyby ich autorzy postanowili skonsumować pomysły literackie za pomocą środków i metod właściwych dla sztuki poetyckiej? Sądzę, że blado. Blado i niekompetentnie. Pozwolę sobie dać dwie własne próby transkrypcji:

Idę
Zaciukać gnidę.
(Zbrodnia i kara).

Padam
I się na strzępy rozpadam.
(Anna Karenina).

Czy wiersz z rymem byłby zatem lepszy niż wiersz bez rymu? Pozwólcie, że odroczę odpowiedź na to pytanie i włożę ją w cudze usta. Uważam, że wiersz z rymem jest naturalną postacią wiersza – i jeśli we współczesnej prozodii przeważa arytmia, to ów fakt – stan ułomności – należy brać pod uwagę przy interpretacji każdego z osobna utworu. W każdym odosobnionym przypadku odrzucenie rytmiczności będzie miało swoją indywidualną przyczynę. Skąd ów przytłaczający znak czasu: nadmiar wierszy bez rymu? Mniemam, że taki stan rzeczy nie zawsze daje się skojarzyć z pójściem na Golgotę łatwizny. Ale do rzeczy.

Z wielką radością zapoznałem się z esejem prof. Wojciecha Kudyby Muzyka mowy. Tekst ten został pomieszczony w almanachu będącym podsumowaniem zeszłorocznej (2010) edycji jednego z prężnie rozwijających się festiwali literackich – Złoty Środek Poezji w Kutnie. Publiczna prezentacja tekstu, wnoszę z lektury almanachu, była jedną z atrakcji festiwalu.

Wiemy, że dar poezji spływa ze sfer niebieskich, a te wirują w ustalonym rytmie. Sam to wirowanie sfer niebieskich pamiętam, mianowicie z czasów osobistych kontaktów z Milicją Obywatelską. Jakżebym mógł polemizować z tezą, której działanie sprawdziłem empirycznie?

Dotykamy tu piekielnie hermetycznej subtelności: to, co na górze, zgadza się co do joty z tym, co na dole. Przynajmniej w kwestii interwału tudzież amplitudy. Wyłuszczył ten pogląd, w dyskursywnej formie, filozof Platon. Ten wątek z Platona wymaga komentarza, bowiem przez 2300 lat studiów nie dopracowano się jednobrzmiącej teorii i niektórzy uczeni skłonni byliby nawet wyjmować pewne dzieła z masy spadkowej Platona i obdarzać nimi jakichś innych członków Akademii. Otóż w Timajosie pojawia się wątek poezji jako boskiego natchnienia i przesłania sfer niebieskich. W Republice natomiast (tego samego Platona!) mamy już poetów skazanych na banicję. Na domiar nieszczęścia w Kritonie czy Fedonie (excusez-moi, lecteur; nie chce mi się dyrdać do półki z książkami) objawia się czytelnikowi portret Sokratesa w pierdlu – biedzącego się nad debiutem poetyckim.

Cóż mogłoby to znaczyć? Poeci mają być to posłańcami bogów, to znowuż pasożytami, bez żadnego pożytku dla tkanki społecznej. Jest w tym, przyznacie sami, kawałek paradoksu. Albo należy tu widzieć efekt uboczny rozgadania poczciwego filozofa, albo też, jak mówią spece od filologicznej lektury tekstu, jest to interpolacja.

Otóż przy pewnej dozie natężenia umysłowego znalazłoby się rozwiązanie tej nurtującej kwestii. Sokrates bierze się za tomik poetycki, oczekując na egzekucję. Kim zaś jest skazany na śmierć? Jest poniekąd wygnańcem – jeśliby uznać Hades za egzotyczną krainę. Widzimy więc, że Platon ustanawia podwójną figurę – poety i wygnańca. Lirycy będą wypędzeni poza granice polis; wygnaniec będzie pisał wiersze. Otóż hipoteza ta podejrzanie często okazuje się prawidłem. Zachowujemy na swój użytek parę gratisowych sentencji: (1) co przychodzi z nieba, prędzej albo później ulega przepędzeniu; (2) na emigracji bliżej do nieba.

Platon uczy więc, że poezja oraz wygnanie stanowią system naczyń połączonych i o tym fakcie nie powinien zapominać ustawodawca. Po kiego wała wznosić kazamaty i łożyć na pensje poruczników Służby Więziennej? Kiedy można zapędzić podpadziochów do twórczości poetyckiej?

Ale zagalopowałem się niemiłosiernie; wracam do tekstu Kudyby. Ten znakomity filolog, profesor Uniwersytetu im. kard. Wyszyńskiego, podejmuje wątek rozmaitych prób i modeli definiowania muzyki i rytmu w sztuce poetyckiej. By zilustrować bogactwo znaczeniowe i wielką tajemnicę materii rytmicznej w poezji, pozwolę sobie sięgnąć po dłuższy cytat ze Sztuki słowa Krzyżanowskiego:

„Na pytanie, czym jest rytm nawet fachowi badacze odpowiedzi stanowczej udzielić nie potrafią. Należy się ograniczać do ujęć podstawowych i bezspornych; rytm jest pewną postacią ruchu regularnego, rozczłonowanego, tj. przerywanego w pewnych równych lub przynajmniej podobnych odstępach. Rytm postrzegamy słuchowo, motorycznie lub nawet wzrokowo jako regularną powtarzalność członów ruchu. Rytmem są skurcze serca, kroki w marszu i tańcu, uderzenia młota lub cepa, rytmiczne są wybuchy motoru, stuk tłoków lokomotywy, stuk kół wagonu na prymitywnie spojonych szynach. Występuje on zarówno w ruchach jednostki ludzkiej, jak pewnych zwierząt, np. koni, jak – i to przede wszystkim – w zbiorowych ruchach zespołu ludzkiego, któremu umożliwia czy choćby ułatwia pracę. Stanowi on nieodłączny czynnik muzyki i poezji. Takie rozumienie rytmu nie pozwala zgodzić się z poglądem, że rytm to «wszelka regularna powtarzalność w czasie lub przestrzeni», bo rytmem nie są codzienne rozkazy wojskowe ani comiesięczne ataki reumatyzmu, ani też rytmem nie są zjawiska w starożytności określane wyrazem eurytmia, takie jak symetria powtarzających się statycznych składników danego zjawiska, a więc równomierne rozmieszczenie latarni wzdłuż ulicy czy słupów w ogrodzeniu siatkowym, rytm bowiem wymaga ruchu. Za słusznością takiego rozumienia sprawy przemawia w sztuce słowa już sama etymologia terminów w niej stosowanych, a więc grecki rhytmos wywodzimy od rheo (płynę), „wiersz” (łac. Versus) pochodzi od czasownika verto (zwracam, nawracam) i znaczy tyle co: zwrot, nawrót, podobnie jak regularny układ paru wierszy zwany po grecku strofé po polsku „zwrotka”. Wszędzie tu chodzi o nawrotność członów, i to nawrotność słuchową, której odpowiednikiem słuchowym jest zwyczaj pisania części nawrotnych nie in continuo, sposobem ciągłym stosowanym w prozie, lecz a linea [...]”.

Nawrotność członów, nawrotność słuchowa. Moja czkawka nie jest rytmem dla mnie. Ale dla ciebie, który jej słuchasz – już tak.

Rytm wiąże utwór poetycki z czymś archaicznym. Pozaintelektualnym. TO nie może być wyartykułowane, bo gdyby zostało, przestałoby być TYM. Niech nawet ta diagnoza wskazuje na fizjologiczną genezę sztuki poetyckiej, jej wegetatywny korzeń. Lepszy taki pragmatyzm niż żaden.

Kudyba podnosi problem szczególnego namaszczenia adeptów poetyckich misteriów. Ci ludzie po prostu zostali wybrani do tłumaczenia intencji bogów – i pogląd ten najprościej objaśnia zakres intencjonalny owego prądu ideowego w liryce, który nazywany jest orfizmem. Ta metafizyczna hermeneutyka pozostaje w ścisłym związku z muzycznością mowy. Nienaganny aparat erudycyjny historyka literatury pozwala autorowi szkicu przeprowadzić wątek orfizmu od czasów antycznych aż po współczesność, wskazując w niezwykle jasny sposób na to, co w obrębie estetyki lirycznej odwieczne i niezbędne. Co wydaje się szczególnie fascynujące w tekście Wojciecha Kudyby, to to, że nawet przy dzisiejszym poziomie sił wytwórczych dyskusja o metafizycznych źródłach mowy wiązanej okazuje się równie zajmująca i pożyteczna, jak była trzydzieści miliardów lat temu.

Czy jednak orficka struna – śpiewność frazy, szamańska ekstaza powtarzających się schematów prozodycznych – jest dziś trendy? Wydaje się, że nie. Winą za taki stan rzeczy autor Muzyki mowy obarcza awangardę, a konkretnie – jej uporczywe obstawanie przy intelektualnym rygorze i formalnej przezroczystości konstrukcji lirycznej. Nomina non sunt odiosa, sunt nomina. Kudyba wymienia personalia jednego z wrogów muzyczności poezji. To Julian Przyboś.

I tu pojawia się kluczowe pytanie dla omawianego szkicu. Czy wobec tego orficką tradycję należy uznać za podupadłą? Sczezłą do imentu? Ależ nie! Autor Muzyki mowy pisze: „...i dziś poeta może zostać szamanem”. Kudyba uważa tylko, że tradycja ta jest niedowartościowana. Atoli zdarzają się chwalebne wyjątki od reguły zaprzęgania prostackiego wołu mowy potocznej do karety wiersza. Przywołujemy jeszcze jedno zdanie z naszego eseju: „Książki takie jak »41« czy »Gorce Pana« w istotny sposób wzmacniają tę część współczesnej liryki, która na nowo sięga do pierwotnych, oralnych źródeł wiersza”. I tu następuje kilka dalszych komplementów, których zaoszczędzę czytelnikowi. Sądzę, że winienem w tym miejscu ujawnić sekret autorstwa wymienionych dzieł poetyckich. Autorem 41 jest Wojciech Kass. Autorem Gorców Pana – sam Wojciech Kudyba. Otóż zaryzykowałbym tezę, że w tym punkcie tekst przekracza subtelną granicę między esejem Wojciecha Kudyby a esejem poświęconym twórczości Wojciecha Kudyby. W istocie to takie dwa w jednym: szampon i odżywka.