Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: CZARNY REALIZM, SZARY REALIZM

CZARNY REALIZM, SZARY REALIZM

Snułem się po mieszkaniu z kąta w kąt, z pokoju do kuchni, z kuchni na balkon, a tam spoglądałem w rozmazaną smogiem przestrzeń.

- I co robimy? – pytała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona. – Trzeba wreszcie coś postanowić.

Lato, czas odwiecznych – jak moja narzeczona – dylematów: gdzie pojechać na zasłużony i atrakcyjny zarazem wypoczyn, w którą stronę świata ruszyć? Wróciłem do pracowni, rozłożyłem się na ascetycznej leżance i bez większych nadziei przeglądałem foldery biur turystycznych. Po jakimś czasie spojrzałem na półkę z polską prozą lat ostatnich i... doznałem olśnienia. Szukałem daleko, a przecież rozwiązanie miałem na wyciągnięcie ręki, no, dobra, przesada, w odległości kilku godzin jazdy pociągiem.

– Mam! – wykrzyknąłem i pobiegłem do mojej odwiecznej. - Pojedziemy na wieś. Tak właśnie! Wystarczy poczytać trochę tzw. prozy zaangażowanej, aby mieć pewność, że wyprawa tam będzie czymś więcej niż podróżą przez amazońską dżunglę czy piaski Sahary. Zafundujemy sobie prawdziwą szkołę przetrwania. Zrobimy wycieczkę „z kamerą wśród zwierząt”, znajdziemy tam „pieprz i wanilię”, o jakich Tony Halik nawet nie marzył. Zobaczymy egzotyczne wspólnoty lokalne, które zrobiły niesamowity skok cywilizacyjny wstecz i jak na razie zatrzymały się na etapie zbieractwa i handlu wymiennego.

– Twój entuzjazm jest nieco podejrzany – zauważyła moja odwieczna, ale nie wykrzywiała się na mój pomysł, tylko od razu sięgnęła po plecak.

Trzy dni później wysiedliśmy z rzężącego dychawicznie pekaesu na przystanku, zagubionym pośród bezkresnych pól chwastów.

– Hej, Mazowsze! – wykrzyknąłem.

– Jakie cudne! – zawtórowała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona.

Szliśmy pylną-polną drogą, z lewej zaciągało upojnym zapachem hodowanych w sposób jak najbardziej ekologiczny świń, z góry dolatywał śpiew skowronków. Po prostu sielanka. Czarna sielanka, dodałem w myślach i w krótkich, krytycznoliterackich słowach nakreśliłem mojej odwiecznej socjo-etnograficzny background naszej wyprawy: młodzi prozaicy (dobra, nie tacy już młodzi, to fakt, ale teraz, w upalne wakacje, nie czas na rewizję krytycznoliterackiego słownika; młodych prozaików przerobimy na prozaików wieku średniego w czas melancholijnych jesiennych mżawek) wzięli się za realistyczne opisywanie wstydliwych marginesów naszego raju konsumpcyjnego; piszą o prowincjonalnych pipidówach i wygwizdowach, w których ilość bezrobotnych, pozbawionych nadziei, zagrożonych rozlicznymi patologiami społecznymi ludzi na metr kwadratowy przekracza wszelkie unijne normy o setki procent, o syfie i nędzy postpegeerowskich wiosek, o ludziach, którzy z pokolenia na pokolenie powtarzają ten sam ponury wzorzec beznadziei i biedy. Młodzi prozaicy nie żałują czarnej farby. W ich opisach nie ma zmiłuj i nie ma nadziei. A młodsi koledzy z drugiego rzutu prozaików urodzonych w tłustych latach Gierkowskich już próbują ich przebić i zakasować. W jaki sposób? Kreśląc jeszcze bardziej przerażające wizje prowincjonalno-wiejskiego piekiełka, lejąc czarną farbę kubłami.

– Realizm czarny jak węgiel? – upewniła się moja odwieczna.

– Tak właśnie. A my ten Czarny Ląd polskiej prowincji zeksplorujemy, zrobimy foty i opiszemy w serii błyskotliwych reportaży.

– A ja myślałam, że jedziemy na wakacje.

– Wiesz, że w mojej pracy granica między pracą a odpoczynkiem praktycznie nie istnieje.

Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona westchnęła ciężko. Do zagrody mojego wuja było już niedaleko. Szliśmy powoli, popatrując w czerwoną gulę zachodzącego słońca i wyśpiewując na cały głos Szli na zachód osadnicy…

Wuj przyjął nas czym chata bogata. Na stół wjechał zaraz ogromny talerz kotletów, drugi gołąbków i obowiązkowa siwucha pędzona od dziesiątków lat wedle tej samej, dziadkowej receptury. Wuj powoli streszczał wydarzenia ostatnich lat, opowiadał, że właśnie kupił dziesięć hektarów ziemi i teraz ma już prawie pięćdziesiąt, ale właściwie nie wie po co, przecież nic się nie opłaca uprawiać, bo ceny skupu złodziejskie, utyskiwał, że samochód ma stary, bo już trzyletni, narzekał na Unię, Żydów, Amerykanów, Ruskich, klechów, komunistów, polityków i polską reprezentację futbolową. W okolicy drugiej butelki siwuchy wuj próbował przekonać nas, że tylko ludzie na wsi wiedzą, co to ciężka praca, bo miastowi to tylko siedzą po biurach, pierdzą w stołki i biorą za to grube pieniądze. A po trzeciej już tylko narzekał na nędzę, która nieodmiennie trzyma go w swoich kościstych łapach od czasu śmierci nieboszczki Ludowej.

Przez kilka następnych dni trochę leniuchowaliśmy, trochę pomagaliśmy wujowi w gospodarstwie, który heroicznie, mimo nieopłacalności jakiejkolwiek produkcji rolnej, obsiał jednak całe swoje pięćdziesiąt hektarów, a głównie eksplorowaliśmy wieś i okolice. Życie towarzyskie skupiało się tam wokół stojącego przy popegeerowskich blokach sklepu. Spotkałem tam kolesi, z którymi w dzieciństwie kopałem piłkę, kłócąc się zawzięcie, który z nas ma być Bońkiem. Między jednym a drugim łykiem taniego piwa narzekali na życie, ogólną nędzę i notoryczny brak kaski. Ale zaraz potem mówili, że od czasu, kiedy zlikwidowali PGR, przynajmniej nie muszą tam wysiadywać po osiem godzin, mają więcej luzu, zawsze gdzieś dorobią na boku, skombinują jakąś rentę i na wino albo piwko zawsze im starczy.

– Faktycznie, wyglądają na mocno wyluzowanych – zaszeptała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, kiedy jeden z nich zsunął się miękko z murku w kępę pokrzyw i zachrapał rozkosznie.

Spotkałem znajomą w moim wieku, która wyglądała jak schyłkowa czterdziestka. Zaczęła od narzekań na życie i ogólną nędzę, a potem mówiła o swoich lękach, że tę czwórkę dzieci, które jej chłop zmajstrował, na pewno wyżywi i odzieje, ale nie wie, czy da radę je wykształcić, a chciałaby, żeby jej dzieci miały w życiu lepiej niż ona. Dowiedziałem się, że gość, z którym kiedyś w ponure, jesienne dni piekliśmy ziemniaki w ognisku, popijał za dużo i koniec końców spłonął w pożarze swojej drewnianej chałupy.

Po tygodniu wiejskiej szkoły przetrwania moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona zagadnęła mnie:

– Miały być atrakcje, a tu jest jakoś tak… zwyczajnie.

– I szaro, to fakt.

– Czas wracać.

W noc przed wyjazdem poszedłem na pastwisko i położyłem się w stogu siana. Myślałem o kolejny raz reaktywowanym realizmie. Czy w prozie młodych autorów znaleźć można „prawdę” o świecie czy tylko „literaturę”? Czy próbują oni złapać za gardło rzeczywistość, czy to może konwencja literacka trzyma ich mocno za grdyki? Wiele razy, czytając ich książki, miałem poczucie, że nazbyt ponure obrazki z rzeczywistości podpowiada pisarzom konwencja, że tak wiele w tych książkach jest czarnej farby głównie dlatego, że kolor czarny jest bardziej sexy, że łatwiej nim odmalować sugestywny obraz, który wzruszy i poruszy [dobra mądralo, wtrąciła moja odwieczna, przecież tego kolesia, który niby spłonął w drewnianej chałupie, wymyśliłeś tylko dlatego, że ci się dobrze komponował w tekście, czy to aby etyczne?]. Czy w takim razie te książki to humbug i manipulacja? Myślę, że nie. Trzeba tylko pamiętać, że zazwyczaj kto o rzeczywistość wojuje, ten od literatury ginie. Przede wszystkim powinni o tym pamiętać ci, którzy nadużywają czarnej farby.

Przewróciłem się na plecy i spojrzałem w usiane gwiazdami niebo, ani czarne, ani szare, raczej – granatowe.

(2 września 2004)