Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: CZTERY DNI ŚWIĘTA. FAJNIE?

CZTERY DNI ŚWIĘTA. FAJNIE?

Reklamy są mądrością narodu, więc by krzewić mądrość w narodzie, czego nigdy dosyć, zacznę od opisu jednej z nich. W spocie pewnej sieci telefonii komórkowej lokaty ziomal przebywa w miłych okolicznościach przyrody i kombinuje jak zrobić, żeby było jeszcze milej. Rozwiązanie jest tak proste, że nie musi nawet przesadnie ruszać lokatą główką, chwyta za komórę i wysyła smsy do ziomalek, których numery ma akurat pod ręką. Wysłać musi sporo, bo czasy dla ziomali coraz gorsze i ziomalki nie są wcale skore, by przybiegać po pierwszym lepszym smsie. Wysyłać może sporo, bo ma prawdziwie fajną taryfę i nie szarpnie go to po kieszeni. Lokaty ziomal ma szczęście, bo już po chwili (chwili w perspektywie czasu antenowego oczywiście) nadchodzą z wszystkich stron zacne ziomalki, wołając go po imieniu. Ale okazuje się, że w ferworze smsowania lokaty ziomal posłał wieść także kobiecie, która wygląda na mocno przechodzoną czterdziestkę po licznych przejściach. Kobieta napiera na niego pokaźnym biustem, wylewającym się z przyciasnej bluzeczki, a on, wyraźnie zdezorientowany, mówi niewyraźne: Fajnie!?

Właśnie, czy jest fajnie? No tak, pytanie niczym z quizu urządzanego przez ciotki i babki podczas rodzinnych spotkań. Jak tam w życiu osobistym i zawodowym, fajnie? Święta i czas odwiedzin rodzinki blisko, więc może warto poćwiczyć. W życiu osobistym jest mocno tak sobie – moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona poznaje uroki pracy najemnej w systemie kulejącej gospodarki wschodzącego kapitalizmu. Podstawowa zasada tego systemu to: dużo pracy za małą płacę. W efekcie aktywność życiowa mojej odwiecznej ograniczona została do dwóch funkcji: pracy i spania, co – przyznam od razu – bywa frustrujące. Jak tak dalej pójdzie, to zgadam się ze Shutym i założymy antykapitalistyczną partyzantkę. Chyba że po ewentualnym sukcesie Zwału Shuty przejdzie na pozycje wroga i zamiast biczować się parówkami za konsumpcyjne grzechy nas wszystkich, zacznie pływać w basenie wypełnionym szampanem dla swojej własnej przyjemności. Trudno, wtedy założę jednoosobowe komando bezlitośnie tępiące system.

Aby odreagować frustracje z życia osobistego, postanowiłem zrobić sobie fajnie w życiu zawodowym. Właśnie nadarzyła się okazja, bo zaczęło się czterodniowe święto, czyli kolejne Targi Książki w Krakowie. Impreza to już sławna w kraju i okolicach, z roku na rok większa i wspanialsza, prawdziwe Boże Narodzenie i Wielkanoc w jednym dla braci wydawniczo-hurtowniczej. Wybrałem się na targi razem ze znanym specjalistą od meteorologii i wywijania słowem Sieniewiczem Mariuszem. Stanęliśmy przed mizernym baraczkiem hali targowej, patrząc z lekkim przerażeniem na gęsty tłum kłębiący się przed jedynym, wąskim wejściem. Westchnęliśmy i, ignorując nowe, ponoć bardziej przerażające ostrzeżenia na paczkach fajek, zapaliliśmy. Przypomniała mi się anegdotka i chociaż anegdotki w potocznym mniemaniu nie są mądrością narodu, to jednak przytoczę ją w skrócie. Swego czasu do Krakowa zjechał znany zespół futbolowy z Włoch, aby rozegrać mecz z najlepszą w naszym kraju drużyną ligową, Wisłą. Gospodarze zaprowadzili włoskich kopaczy na stadion, który wygląda jak skrzyżowanie antycznych ruin z pozostałościami po pierwszomajowych trybunach z czasów PRL-u. Włosi rozglądali się niepewnie, aż w końcu jeden z nich spytał: „Boisko treningowe macie fajne, ale gdzie jest wasz główny stadion?”. Wydawało mi się, że Sieniewicz też chce spytać, gdzie jest główna hala targowa, ale, ponieważ człek to taktowny, zmilczał.

Z problemami, ale jednak udało nam się wepchnąć do sali targowej, zaraz obskoczyli nas ochroniarze, a także wróżki w różach i błękitach, reklamujące książki dla dzieci. I te zapory zgrabnie wyminęliśmy, bo, co tu kryć, spieszyło nam się trochę na spotkanie z bibliotekarzami, gdzie razem z Olszewskim Michałem mieliśmy mówić, że młoda proza nadzieją naszej literatury jest i basta. Koniec końców mówiliśmy nie tylko o tym [a o czym jeszcze, na pewno spytałaby moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, ale nie spyta, bo właśnie śpi, a ponieważ nie spyta, to ja nie powiem, kto nie był na spotkaniu, niech żałuje]. Potem poszliśmy spenetrować salę wystawową. Wessał nas rwący nurt zwiedzających, pełen rozwrzeszczanych dzieciaków z wycieczek szkolnych i biznesmenów z branży wydawniczej, na prawo i lewo rozsypujących foldery i ulotki.

I co? I co zobaczyłem? Fajnie było? Zobaczyłem dziesiątki wydawnictw, o istnieniu których nie miałem wcześniej pojęcia, publikujących setki, tysiące książek, po które zapewne mało kto sięgnie. Zobaczyłem długą aleję wydawnictw katolickich, prezentujących setki, tysiące książek Jana Pawła II, o Janie Pawle II, przyjaciół i znajomych Jana Pawła II. Zobaczyłem setki, tysiące czytelników stojących w kolejkach po autograf ulubionego pisarza. Zobaczyłem, setki, tysiące ludzi, którzy książki oglądali, ale nie kupowali ich, bo za drogie.

Z trudem przepchałem się do wyjścia, a potem poszedłem spacerkiem do domu. Upał był niemiłosierny. Pomyślałem, że nic tu do niczego nie pasuje, ani pogoda do kalendarza, ani targowe święto do ponurej codzienności świata książki. Bo jakże to, powszechnie narzeka się, że ludzie coraz mnie czytają, nakłady książek są skandalicznie niskie, polityka wydawniczo-reklamowa sprzyja publikowaniu książek nijakich, ale sprzedawalnych, a na targach, proszę, tysiące zwiedzających, setki wydawnictw, spotkania z autorami, rozmowy, autografy i zachwyty, radość, wielka radość. Wszystko jest postawione na głowie – w mieście, w którym nie ma porządnej sali wystawienniczej, organizuje się największe targi książki, w kraju, w którym być może już niedługo mało kto będzie czytał coś oprócz podręczników i przewodników, impreza targowa kończy się sukcesem. Więc może targi to tylko świeżo odmalowana, kolorowa fasada, ukrywająca walącą się kamienicę, albo kwiatek przypięty do przeżartego przez mole kożucha? Może im bardziej ponura rzeczywistość, tym bardziej radosne święto? Ot, spotykamy się, rozmawiamy, udzielamy wywiadów, wszyscy przez cztery dni interesują się nami, wydajemy się sobie tacy ważni i wspaniali, po prostu kwiat polskiej kultury, nic dodać, nic ująć. A potem święto się kończy i zaczynają się zwyczajowe narzekania [faktycznie, dawno nie narzekałeś, dodałaby z przekąsem moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, ale nie doda, bo właśnie jest w pracy]. Poza tym, targi w Krakowie może i są świętem książki, ale nie polskiej literatury, która odgrywa na nich rolę raczej drugoplanową.

Wieczorem wraz ze znanym specjalistą od meteorologii i wywijania słowem Sieniewiczem Mariuszem poszliśmy na Kazimierz, żeby zobaczyć jedną z imprez towarzyszących targom. W knajpie o jakże literackiej nazwie „Ósmy dzień tygodnia” produkowali się warszawscy neolingwiści. Produkowali się… to chyba za dużo powiedziane. Gwiazdą wieczoru był zespół Los Trabantos, którego atrakcyjność zasadza się na tym, że grają w nim głównie dosyć malownicze kobiety. Po knajpie szwendali się nawalony Świetlicki z jeszcze bardziej nawalonym Maleńczukiem, opracowując plan, jak poderwać basistkę. Neolingwiści bez powodzenia próbowali skupić na sobie uwagę knajpowiczów. Los Trabantos na zakończenie wykonał brawurowo piosenkę Ta ostatnia niedziela. Powoli kończyło się święto. Fajnie?

(9 listopada 2004)