WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA

Jarosław Moździoch: Maska Luny

Jarosław Moździoch: Maska Luny. Wydawnictwo Zysk i S-ka. Poznań 2005.

Niby nie było źle, ale przestraszyć to się jakoś nie umiałem. A zważywszy, że powieść Moździocha to horror, problem wcale nie wydaje się błahy. Autor złożył intrygę z klocków znanych skądinąd: grupa archeologów, „wiekopomne” odkrycie („wiekopomne” to ulubione słowo dojeżdżającego z Warszawy zwierzchnika grupy, typowego profesora-idioty), dziwne przypadki, które stają się udziałem bohaterów… Wszystko dlatego, że na leśnej polance przed wiekami odprawiano krwawe rytuały, zaś ona sama była – ni mniej, ni więcej – bramą Piekła. Nadal zresztą pozostaje miejscem, które łączy ze sobą dwa światy: nas-żywicieli oraz karmiących się naszymi lękami nadludzi czy raczej nadkobiet, bo to właśnie One kręcą całym tym interesem. Wśród owych supersamic rywalizują ze sobą dwa stronnictwa, a Starym Kapłankom marzy się powrót do dawnych czasów, kiedy to nadzór nad nami był dużo bardziej bezpośredni, smakowano zaś nie tylko nasze lęki, bo również krew. Konflikt rozstrzyga główny bohater, kierownik prac wykopaliskowych (nie chodzi oczywiście o wspomnianego wyżej profesora-idiotę, lecz sympatycznego samodzielnego pracownika nauki w sile męskich lat). Czarek Kostrzewski musi się zmierzyć ze swoim Cieniem, upostaciowieniem własnej podświadomości, powołanym do fizycznego istnienia przez Stare Kapłanki. Jak się zresztą pokaże, zwycięstwa nie zapewnia wcale pokonanie przeciwnika, ale rozpoznanie w nim samego siebie i pogodzenie się ze sobą. Ot, terapia skończona.

Powieść Moździocha została znośnie napisana i nie ma co czepiać się stylu. Zarzut dotyczyłby raczej tego, że sam Kostrzewski w gruncie rzeczy niewiele odkrywa na własną rękę, najwięcej dowiaduje się od rozmaitych pomagierów, którzy objaśniają jemu i nam kluczowe tajemnice. W rezultacie dramaturgia utworu ma się dość kiepsko. Powtórzę, ponieważ chodzi o horror, grzech to poważny. Przy czytaniu najbardziej doskwierało mi jednak coś zupełnie innego. Rzecz w tym, że wysunięta na pierwszy plan grupa archeologów, pracujących pod kierownictwem Kostrzewskiego, przedstawia się zupełnie jak zastęp bohaterów pozytywnych z powieści o harcerzach. Wszyscy są dla siebie mili, wzajemnie pozdrawiają i uśmiechają, lubią, cenią, szanują i troszczą, tedy sceny przedstawiające wizyty w szpitalu przypominają rodzinny piknik. Studentki piątego roku (rzecz jasna, śliczne, bystre i mądre) nie marzą tu o niczym innym jak tylko o pełnym porozumieniu duchowym oraz ostrym seksie ze swoimi mentorami (tj. sympatycznymi samodzielnymi pracownikami nauki w sile męskich lat). Nawet profesor-idiota nie zakłóca tej sielanki, więc od nadmiaru słodyczy zęby muszą rozboleć czytelnika najdalej w okolicach setnej strony. A przed nami jeszcze trzysta i jest prawdą, że wszystko to na koniec znajduje wyjaśnienie. Pokazuje się, że do chwili spotkania Kostrzewskiego z jego alter ego świat był niejako rozłamany na stronę jasną i ciemną, „anielską” i zwierzęcą. Już po rozstrzygnięciu pojedynku, w ostatnim rozdziale, rzeczywistość staje się jednorodna, „szara”, ci sami zaś bohaterowie, zamiast się uśmiechać, żartować, podtrzymywać na duchu, okazują się zniechęceni, złośliwi, interesowni. Powtórzę, wszystko się logicznie i ładnie tłumaczy. Nie należałoby więc czynić autorowi zarzutów, gdyby nie ten drobiazg, że wcześniej, przez prawie czterysta stron czytałem powieść o harcerzach. I co z tego, że z motywami horroru? To ja już wolę Wakacje z duchami.


data ostatniej aktualizacji: