WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 91, listopad 2005Kęder

NAPIŁBYM SIĘ

Ze wszystkich zajęć zastępczych w moim przypadku najmniej zastępcza jest lektura prasy kulturalnej. Znikomonakładowej prasy kulturalnej. Kto wie, na czym strawiłem przynajmniej ostatnie pięć lat życia, ten bez zdziwienia przyjmie informację, że niedawno oddałem się lekturze wywiadu opublikowanego w periodyku „Tekstualia”. Nawet jeśli nie słyszał nigdy o takim periodyku. Kto nie wie, niech zajrzy na Witrynę Czasopism.pl i wróci do lektury. Teraz i jemu brew nawet nie drgnie, gdy przeczyta, że wywiad ów przeprowadziły panie Żaneta Nalewajk i Krzysztofa Krowiranda. Brew być może podniósłby w tym miejscu znany z rozmieszczonych ostatnio w aglomeracji śląskiej billboardów socjolog Krzysztof Łęcki, onomasta-amator, adept antroponimiki, nauki o nazwiskach. Długo by jednak mówić, i inne znikomonakładowe pisma przywoływać, aby dokładnie wyjaśnić dlaczego Krzysztofowi „Billboard” Łęckiemu brew zwykle w takich przypadkach drga. Nie o nim tu zresztą będzie mowa, ani o redaktorkach pisma „Tekstualia”, które przeczytany przeze mnie wywiad przeprowadziły i opublikowały w drugim numerze swego nowo powstałego periodyku. Nawet nie będzie tu mowy o Jerzym Jarzębskim, który wywiad dał, czy może raczej, by być w zgodzie ze spisem treści „Tekstualiów”, w rozmowę z redaktorkami się wdał. Choć bez owej rozmowy zatytułowanej O niemożliwym obrazie całości w literaturze polskiej po 1989 roku, przytomnej i na temat literatury, co rzadkie, a przez to już ciekawe, bez niej więc, pisać bym nie miał o czym. Mowa natomiast będzie o czarnej dziurze, a także o tym, co z niej wychynęło.

Nota bene żadna tam mowa, bo ze mnie taki orator jak z rękojmi rękojeść. Zostaną zaprezentowane na piśmie dywagacje i wycieczki, luźne rozważania, cytaty i obserwacje socjologiczno-tekstologiczne. Krótko mówiąc – felietonowe literaturoznawstwo.

Otóż Jerzy Jarzębski wśród wielu innych interesujących rzeczy, mówi o okolicznościach nadania tytułu pewnej rozmowie, w której piętnaście lat temu udział wzięli on sam, Jan Błoński, Tadeusz Nyczek, Marian Stala oraz - ze strony redakcji „Tygodnika Powszechnego” - Jerzy Pilch. Rozmowa została opublikowana pod tytułem Czarna dziura lat osiemdziesiątych, a ów tytuł (bo już raczej nie tezy prezentowane przez biorących udział w rozmowie) szerokim się odbił echem w naszym lesie, tradycyjnie ciemnym jak tabaka w rogu, acz pełnym dobrych chęci wyglądających zza każdego drzewa. Jarzębski wspomina i komentuje to tak: „cały ten zgiełk wynikał w dużej mierze z nieporozumienia. Tytuł rozmowy Czarna dziura lat osiemdziesiątych został dopisany przez redakcję, a ściślej przez jednego z jej członków – Jerzego Pilcha. Sformułowanie to padło en passant. Podczas wymiany zdań Tadeusz Nyczek powiedział, że kiedy myśli o literaturze lat osiemdziesiątych, to widzi czarną dziurę. To nie było zdanie wszystkich rozmówców, ale jeden z głosów w dyskusji, natomiast redakcja zrobiła z tej formuły główny motyw naszych rozważań.”

„Dopisany przez redakcję”? „A ściślej przez jednego z jej członków?” Ach, więc to Pilch! Jerzy Pilch miał ten pomysł! Pomysł na nagłośnienie wypowiedzi Nyczka. W tym kontekście można zrozumieć wreszcie dobre samopoczucie Jerzego Pilcha, gdy przedstawiał się także jako krytyk, i to krytyk, co się zowie. Nawet bowiem gdy się powtarza po kimś, trzeba wiedzieć po kim, co, kiedy, gdzie i w czyim imieniu powtórzyć. Powtórzyć wołowymi literami w „Tygodniku Powszechnym” po Nyczku o czarnej dziurze lat osiemdziesiątych i uczynić to w imieniu Błońskiego, Jarzębskiego i Stali w dwa lata po swoim debiucie książkowym i rok po otrzymaniu nagrody Kościelskich, to jest naprawdę nie byle co. Jeśli zaś mierzyć wielkość krytyka gwałtownością reakcji na jego sądy oraz dalekosiężnością skutków jego wypowiedzi, był to wręcz krytyczny majstersztyk. Powyższe wziąwszy pod uwagę, wypada uznać felietonowe przechwałki Jerzego Pilcha, poczynione jakiś czas temu przy okazji promowania Doroty Masłowskiej, za prawdę. Tak zwaną szczerą. Szczera prawda tym się różni od innych, wcześniej skatalogowanych prawd, że nie tylko oddaje istotę rzeczy, ale też przybliża ambicje i emocje ludzi towarzyszących owej istocie.

Łatwo jest, gdy się już wie, co nowego w ostatnich piętnastu latach literaturze polskiej się przydarzyło, a przydarzył jej się, co oczywiste, Jerzy Pilch, łatwo zatem doszukiwać się w całej tej historii żelaznej logiki i takiejż woli, diabelskiego zamysłu wręcz. Bez przesady. Jak wolno wnosić z pewnych niechybnych oznak, także popularyzator opowieści o czarnej dziurze lat osiemdziesiątych miał podczas wypowiadania swych zaklęć więcej szczęścia niż rozumu. Bez wątpienia jednocześnie, tylko jemu udało się osiągnąć wszystko to, co na początku lat dziewięćdziesiątych mogło się początkującemu pisarzowi wydawać synonimami sukcesu. Ba, Jerzy Pilch osiągnął i sam sukces! Załóżmy więc, cóż to szkodzi, że gra była ustawiona. Zgodnie z Uniwersalnymi Zasadami Prowadzenia Śledztwa sprawcą jest ten, kto na manipulacji skorzystał. Czy prawdą jest, że na rozmowie o czarnej dziurze zyskał tylko Pilch?

Owszem, gdy się ową rozmowę czyta (dziś jest bez trudu dostępna na internetowych stronach „Tygodnika Powszechnego”), to rzuca się w oczy, że jak przychodzi do nowych nazwisk, Jan Błoński mówi dużo o startującym wraz z Pilchem, a młodszym od niego – Pawle Huelle, a Jarzębski wspomina o Piotrze Szewcu i Eustachym Rylskim, raz zaś tylko wymienione zostaje nazwisko Pilch. Błoński rozdawał karty – Pilch miał być polskim Škvoreckým (wraz z Andermanem). Ale równie ważny jak ten, kto karty rozdaje, jest ten, kto je przekłada. Pilchowa czarna dziura w tytule skutecznie wciągnęła wszystko, co dyskutanci próbowali stwierdzić. Scena młodoliteracka wyglądała na pustą, a to nie najgorsza sytuacja, dla kogoś, kto chciałby na niej zaistnieć.

Dajmy jednak spokój poglądom krytyków. Popatrzmy szerzej, zastanówmy się, co by komu (poza, jak się później okazało, Pilchem) miało przyjść z czarnej jak gruba kreska Mazowieckiego dziury lat osiemdziesiątych? Na pewno nie miał w jej istnieniu interesu nikt z oficjalnego obiegu, kto próbował uprawiać półciężką prozę środka na długo przed zdominowaniem tej niszy przez Pilcha. A pewnie byli tacy. Lecz słuch po nich zaginął.

Nie miał też interesu w czarnej dziurze nikt debiutujący i publikujący w drugim obiegu, gdyż odpalenie programu Czarna dziura 80 skazywało na ostateczny lamus użytkowników anachronicznego skądinąd programu Romantyzm. Reaktywacja wciąż używanego wtedy jako edytor tekstów literackich. Jakże słodko brzmi w tym kontekście troska redaktora Pilcha, który podczas dyskusji o czarnej dziurze upomina się o ducha poezji Zbigniewa Herberta (o Miłoszu nie mogli dyskutanci zapomnieć). Lamus oczywiście się zapełnił.

Nie miał również wiadomo czego wiadomo gdzie nikt z debiutantów ówczesnego trzeciego obiegu, bowiem pozbawienie ludzi wchodzących w latach dziewięćdziesiątych do literatury naturalnego zaplecza w postaci kultury masowej lat 60., 70. i 80. skazało ich na samobójcze, jak się szybko okazało, autoidentyfikacje w rodzaju „urodzeni pięć minut temu barbarzyńcy”. Barbarzyńcy otóż, zgodnie z toposem, z góry byli skazani na rozpłynięcie się w kulturze ludzi cywilizowanych. Co niebawem nastąpiło.

Jako się rzekło zatem – Pilchowy w tej czarnej dziurze był interes, Pilchowy jako żywo.

Można by pewnie pociągnąć wątek – zastanowić się, czy skoro już działa Jerzy Pilch na scenie literackiej jak rasowy krytyk, to czy czasem nie zapragnął on wreszcie, po wielu latach samotnego ustawiania po kątach kogo popadło, mieć w zgodzie z tradycją uczniów. Ale jak mieć uczniów i jednocześnie nie dać się im przesłonić? Jak być razem z kimś na scenie i pozostać pierwszoplanową postacią na scenie? Trudne, acz możliwe. Najprostszym sposobem rozwiązania tego dylematu jest znalezienie kogoś sporo niższego i już na pierwszy rzut oka mocno się różniącego. Żadnych kopii, żadnych luster. Niewielkiego wzrostu nastolatka z drugiego końca Polski, posługująca się równie wyrafinowanym jak polszczyzna Pilcha slangiem, była kandydatką aaaabsolutnie idealną. I jest. Nic mniej niebezpiecznego dla pozycji Pilcha nie dałoby się chyba znaleźć.

Wystarczy jednak tego felietonowego literaturoznawstwa. Jeśliby kto pomyślał, że mam co Jerzemu Pilchowi za złe, niech nie myśli. Nie mam i mieć nie będę, a przynajmniej mieć nie mam zamiaru. Ja szanuję w Jerzym Pilchu krytyka i bym się nawet chętnie z nim napił. Napiłbym się, gdyby nie to, że ja od zawsze nie piję.

(12 listopada 2005)


data ostatniej aktualizacji: