WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 94, marzec 2006Baczewski

Pozdrowienia z trumny albo noc głodnych trupów

Odbieram telefon w środku nocy. Dzwoni wujek/ciotka/przyjaciel. Niby nic takiego, ale... Czy ci bliscy czasem nie naprzykrzają się nam ponad miarę? Niestety, jest to prawdą. Znam nawet na ten temat śliczne powiedzonko: rodzina to dobro konieczne. Ale teraz jest jakby ociupinkę inaczej. Niedużo, ale zawsze. Najpierw doprecyzujmy godzinę: właśnie wybrzmiał ostatni, dwunasty gong prastarego zegara. Mamy więc północ, godzinę duchów. Trudno – czasem trzeba znosić najbliższych i o takiej porze. Na czym więc polega inność sytuacji, poza tym, że oto najbezwzględniej w świecie przerwano nam świeżutki i (nie śmiem przypuszczać, by mogło być inaczej) zasłużony sen? Ano problem w tym, że – o czym przypominamy sobie po chwili – nie dalej jak przedwczoraj uczestniczyliśmy w pogrzebie dzwoniącego. Coś tu nie w porządku? Jakie coś, do licha, jakie coś?! Wszystko w nieporządku: zapadnięte policzki w kostnicy, grudka piasku na trumnę, łzy. Jakiś pieprzony wirus w systemie operacyjnym świata, czy co?

I tu się zaczyna pięć minut zimnych potów, metafizycznych dreszczy i wszelkich innych idiotyzmów, jakie tylko mogą ogarnąć przysłowiową duszę ludzką w obliczu nie mniej przysłowiowych spraw wyższych.

A więc telefon z zaświatów?

Nasza wiedza o trupach (nazwijmy ją uczenie komparatystyką kadawerologiczną) składa się bodaj wyłącznie z negatywnych ustaleń: gdybyśmy przestudiowali ten problem dogłębnie, okazałoby się, że trupowi niczego nie wolno robić, że życie trupa – obojętne, czym jest: postżyciem czy antyżyciem – składa się z samych zakazów. Zdaje się więc, że telefon od zmarłego przeraża nie dlatego, że miałby on budzić jakieś parapsychologiczne skojarzenia, lecz z tej przyczyny, iż jest on po prostu zupełnie nieuzasadniony.

Stworzenie ze mnie, z grubsza biorąc, bogobojne. Uważam, że rzeczy niemożliwe zdarzają się od czasu do czasu, nie zakłócając przy tym wcale powagi i spokoju tych zjawisk oraz sytuacji, które z zaciekłym konformizmem praworządnych obywateli przestrzegają wszystkiego, co głosi podręcznik fizyki.

Jasne, że domniemany telefon z zaświatów postawiłby moje biedne sumienie w stan niejakiej gotowości. Perspektywa bliskiego Sądu Ostatecznego odjęłaby mi głos na tyle, że trudno byłoby pozwolić sobie na zgryźliwą uwagę pod adresem Epikura.

Jeden z nich musiał mieć rację: albo Jezus Chrystus, albo Epikur. Nie ma innego wyjścia. Że w moim podręczniku historii filozofii obydwaj mają poświęcone sobie rozdziały – to akurat niczego nie dowodzi. Któryś z nich musi być w błędzie. Który? Trudno się kierować tym, że rozdział Epikura jest z dziesięć razy dłuższy. To tylko rozdział. Póki wuj z trumny nie dzwoni – rację wydaje się mieć Epikur. A jeśli jednak zadzwoni? Wtedy może się okazać, że rację miał... Pascal. Wiara w życie pozagrobowe to najmniej kosztowny ze wszystkich luksusów, jakie jesteśmy w stanie sobie sprawić.

Ale zaraz, zaraz, coś tu nie gra... A od czegóż to światowa literatura? Czyżby w mądrych księgach nie było przygotowanej na tę ewentualność prefiguracji? Łazarz odpada – w jego czasach KosherTel nie miał zasięgu w Betanii. Ale mamy w zapasię pewną nowelkę Stefana Grabińskiego: dwaj przyjaciele umawiają się na telefon po śmierci. To znaczy jeden z nich umiera, a drugi oczekuje na wiadomość o życiu pozagrobowym. Oczekuje i doczekuje się. Po namyśle jednak odrzucamy wątek przywołany przez Grabińskiego: w naszym wypadku nie chodzi o zaspokojenie niczyjej próżnej ciekawości.

Rzecz, o której chcę opowiedzieć, niewiele ma wspólnego z zaświatami. Telefon od zmarłego wuja wcale nie musi należeć do porządku nadnaturalnego. Ostatnimi czasy pojawiła się moda na pochówki ze sprzętem telekomunikacyjnym. Preferowane są komórki z wytrzymałą baterią albo silne krótkofalówki. Lub też po prostu elektroniczne nianie. Dostępne są na rynku trumny wyposażone w system alarmowy, na życzenie klienta ostatni apartament (oczywiście na wypadek, gdyby nie miał się on okazać ostatnim) można wyposażyć w wentylację. Albo w barek.

Chodzi tu o zabezpieczenie przed pogrzebaniem żywcem – w stanie zwanym katalepsją. Ta okropna przypadłość, jak wiemy, przytrafiła się Julii Capuletti, co doprowadziło do spiętrzenia dramatycznych okoliczności w ostatnim akcie tragedii Szekspira. Pogłosy historii o pochowanych kataleptykach pobrzmiewają w baśniach o królewnie Śnieżce i śpiącej królewnie.

Można więc sądzić, że zjawisko to na tyle częste, by napędzić trwogę takiemu, co się zbiera na tamten świat. Wiadomo, że Edgar Allan Poe miał obsesję pogrzebania żywcem. Przebudzić się w trumnie, dwa i pół metra pod ziemią, w najbardziej opłakanym ze wszystkich stanów... Gdyby rozpisano plebiscyt na najpaskudniejszy poranek, ten nie miałby konkurencji. Wuj-pechowiec został więc pogrzebany żywcem.

Louis-Vincent Thomas w jednym ze współczesnych Przygotowań na śmierć (Trup; Le cadavre) sugeruje, że ze względów choćby antropologicznych, należałoby zerwać z tradycyjną dychotomią: życie-śmierć. Istnieje bowiem między tymi dwoma stanami szczególne terytorium, które można nazwać obszarem dojścia: Bar-do czy Styksem. Byłby zatem ów obszar przejścia (czy dojścia) – mostem Czinwat, jaki wyobrażali sobie czciciele Zaratustry, ostrym jak brzytwa dla grzesznika, szerokim i wygodnym dla poczciwca? Czy też mglistą zapowiedzią, i to raczej czegoś niż niczego? Umrzemy, zobaczymy. Cóż pewnego można rzec o krainie Nigdzie? Ano właśnie: coś można.

Zastanówmy się. Oto byt pokonuje niebezpieczną, jak twierdzą liczne Księgi Umarłych, przestrzeń dzielącą osobę i rzecz. Zmarły staje się trupem. Epikur powiedział: Nic śmierci do nas, albowiem dopóki my jesteśmy, nie ma śmierci, a jak jest śmierć, to nie ma nas. Jeśli uznajemy za fakt istnienie pośredniego stanu między śmiercią a życiem – no man's land; souls only – obietnica Epikura staje się nie do przyjęcia. Istnieje taki obszar, w którym jesteśmy my i jest też śmierć. Z tego stanu, z tego obszaru, powracają do życia katapletycy, a także osoby przeżywające tunelowe doświadczenia życia po życiu.

Wydaje się zrozumiałe, że proces taki musi się charakteryzować wyjątkową dynamiką i jeszcze tym, że w początkowym stadium nie jest on nieodwracalny; jak gdyby był to obszar podlegający jeszcze jakiemuś rodzajowi biologicznej decyzji, obszar, skąd życie mogłoby się wycofać. W przywołanej książce Thomasa znajdujemy liczne opisy sytuacji pogrzebanych żywcem. Oto przy ekshumacji zwłok znajdowano w trumnach niektórych nieboszczyków poruszonych, przekręconych na bok lub nawet leżących na brzuchu.

Badania przeprowadzone w 1963 roku na pewnym amerykańskim cmentarzu wykazały, że około 4% zmarłych udusiło się w trumnach po pogrzebaniu. Podobnie było z transportami ciał amerykańskich żołnierzy poległych w Wietnamie. 4% żołnierzy zostało zapakowanych do ołowianych trumien w stanie katalepsji.

Ile to jest 4%? Dużo? Mało? Statystyka to coś, co nas dotyka, czy chcemy tego, czy nie chcemy. Ostatnio wpadła mi w ręce grupowa fotografia mojej klasy z liceum. Zgodnie z wyrokiem statystyki ktoś z mojej licealnej dwudziestki piątki zostanie pogrzebany za życia.

Ile to jest 4%? Jeden z uganiających się po stadionie piłkarzy. Pięciuset z trybun. Ilu z obecnej populacji świata? 250 milionów pogrzebanych żywcem. Całe USA. 1,5 miliona ze współcześnie żyjących Polaków. Warszawa.

Z jakiej to przyczyny katalepsja okazuje się tak powszechnym zjawiskiem? Być może przyczyn należy szukać w ułomnościach medycyny. Problem z diagnostyką śmierci jest stary jak sama śmierć. Wiadomo, że jeden z najbardziej konserwatywnych rytuałów zachodniego świata nakazuje, by w chwili, gdy lekarze wydają decyzję o odłączeniu zmarłego papieża od EEG, odbyła się jeszcze jedna próba. Kardynał kamerling uderza trzykrotnie drewnianym młotkiem w czoło zmarłego, wymawiając przy tym jego chrzestne imię. A może przedwczesne pochówki wynikają z wishful thinking przyszłych spadkobierców?

Tak więc podczas zbiorowych ekshumacji, po otwarciu trumien okazywało się, że niektórzy ze zmarłych mieli poobgryzane nadgarstki, pokąsane ramiona, zżute całuny... Któryś z kronikarzy notuje z trwogą, że przebudzony letargik pożarł palce obydwu dłoni, zanim oddał ducha na dobre. Inny próbował nasycić głód ubraniem... A trzeba sobie uświadomić, że tragedie pogrzebanych za życia rozgrywają się w całkowitej samotności, dwa i pół metra pod ziemią, w najciemniejszej z możliwych i niemożliwych ciemności, w najcichszej ze wszystkich cisz... Śmierć w trumnie, najbardziej nieludzka ze wszystkich śmierci. Czy można sobie wyobrazić coś gorszego aniżeli śmierć po własnym pogrzebie?

Ale właśnie, a propos wyobraźni: skąd to przekonanie o wilczym (a właściwie trupim!) głodzie trupów? Skąd legenda o żarłocznych trupach? Socjologowie do spółki z kaznodziejami ostrzegają: stajemy się społeczeństwem zorientowanym na prymitywną konsumpcję. Czy istotnie jednak „stajemy się” tylko? A może po prostu jesteśmy niewolnikami konsumpcji – i to tak dalece, że nawet śmierć nie wyzwala nas z okowów wilczego głodu?

Jak to więc naprawdę z nim jest: trupioblady czy trupiogłodny? Wydaje się, że popularna wyobraźnia przypisuje zmarłym – tym wędrującym, wstającym z grobu, poruszającym się – cechy wyłącznie prymitywne. Żywe trupy cechują się tym, co w praktyce życiowej zwykliśmy nazywać zaspokajaniem najwulgarniejszych potrzeb. Film Romero Noc żywych trupów – to opowieść o ruchomych ciałach, kierowanych żądzą mordu. Literaturoznawcy podnoszą problem erotycznego tła w licznych opowieściach o wampirach. Tutaj pojawia się trzeci element: głód.

A zatem, jeśli już trafia się, że wraz z duszą nie odchodzi od ciała zdolność do poruszania się, przemieszczania – to na pewno dzieje się tak z hamulcami moralnymi. Co z nas zostaje? Tylko seks, mord i głód, te trzy. Ale zdaje się, że głód na pierwszym miejscu. Wiedzieli o tym nasi przodkowie – składali do grobów żarcie. Stary obyczaj zlewania z kieliszka kropelki za tych, co na morzu; opisany przez Mickiewicza białoruski rytuał Dziadów – te zachowania świadczą, że zmarłym przypisuje się pewną postać apetytu. Dodajmy: bardzo niewyrafinowaną postać. Jeszcze do niedawna potomność troszczyła się o zaspokajanie głodu przodków – dziś wszyscy dbają jedynie o własne tyłki.

A wypada zaznaczyć, że obiaty i grobowe zapasy wałówki – dotyczyły tylko zmarłych biedaków. Możni tamtego świata mogli post mortem liczyć na zaspokojenie wszystkich trupich perwersji. Ot, takiemu na przykład faraonowi, albo Wielkiemu Ince, dodawano do pochówku zestaw cudzołożnic; cnotliwemu maharadży – ślubną żonę. Sposób, w jaki to czyniono – zaspokajał jednocześnie trupią żądzę mordu. Cysorz to ma klawe życie – śpiewał Tadeusz Chyła. Niby to prawda, ale co tam cysorz! Faraon w miejscu pochówku może sobie urządzić swingers party. No tak. Problem jednak w tym, że trupie zachowania należy zaliczyć do takich, które w świecie żywych uznajemy za żenujące, nieodpowiedzialne, by nie rzec: karalne. Zmarły okazuje się uosobieniem najciemniejszych popędów. Oto, co z nas zostaje... Trupy są źle wychowane. Żrą, mordują, a jeszcze... Wstyd pomyśleć, co jeszcze!

Na przykład mogą zadzwonić do nas z trumny. Kto powiedział, że nie mogą? Pewnej północy przerywają nam świeżutki i (nie śmiem przypuszczać, by mogło być inaczej) zasłużony sen... Policzmy: mam dwudziestu pięciu wujów, każdemu z nich daję do trumny telefon. Nie ma wątpliwości. To musi się zdarzyć.


data ostatniej aktualizacji: