WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA

Literatura/piłka niemiecka jako polska (przede wszystkim)

W mieszkaniu panowała atmosfera dotkliwej i pozbawionej złudzeń rezygnacji. Zasiedliśmy z krytykiem w stanie upadłości przed telewizorem, przekonani, że po klęsce z Ekwadorem możemy liczyć jedynie na – jakże dobrze nam znane! – moralne zwycięstwo: zwycięstwo z Niemcami, z którymi nigdy dotąd nie wygraliśmy. Tym razem zrezygnowaliśmy z rytualnej kibicowskiej alkoholizacji, chcąc na trzeźwo przełknąć gorzką pigułkę (byliśmy pewni, że goryczka Pilznera na nic nam się zda). I przygotowywaliśmy się teoretycznie do spotkania – taka skaza – czytając foldery. Z lektury tychże wynikało, że czy przegramy, czy wygramy, to i tak wygramy. Cienki paradoks? Niekoniecznie, zważywszy, że w reprezentacji Niemiec napastnikami są Podolski i Klose, obaj urodzeni i wychowani w Polsce.

Z każdą kolejną minutą meczu atmosfera dotkliwej i pozbawionej złudzeń rezygnacji stawała się coraz bardziej dojmująca. Bez zdziwienia, ale jednak z rozpaczą, przyglądaliśmy się jak Klose i Podolski ostrzeliwują naszą bramkę, a my stosujemy klasyczną w naszym futbolu strategię zwaną „obroną Częstochowy”. Bramka dla Niemców i niemieckich Polaków jednak nie padała.

– Może jednak oni nie chcą nam strzelić bramki? – spytałem z nadzieją w głosie.

Krytyk w stanie upadłości nie odpowiedział, w skupieniu wpatrywał się w ekran, raz po raz łapiąc się za głowę po paradach Artura Boruca, Polaka grającego w polskiej drużynie. Jednak jego skupienie, jego jakże aktywne kibicowanie, objawiające się jękami, okrzykami i głośnym lżeniem sędziego, gdy ten wyrzucał z boiska naszego zawodnika (podwójnie naszego, bo w dodatku z Wisły Kraków), jego wiara – nic to, że podszyta rezygnacją – nie przydały się na nic. Niemcy, tradycyjnie grając do końca, strzelili nam gola w ostatniej minucie, zaraz potem był ostatni gwizdek, polscy kopacze padli na boisko, my padliśmy na kanapę.

– Zdrajcy – wysyczałem.

– Jacy zdrajcy? – krytyk w stanie upadłości zapytał nieco nieprzytomnie, jakby jeszcze nie doszedł do siebie po kolejnej tragedii futbolowej.

– Podolski i Klose przecież. Zdradzili nasz kraj, połasili się na niemieckie pieniądze.

– Nie oni jedyni – powiedział z rezygnacją.

– Pewnie, jest jeszcze Lukas Sinkiewicz, Michał Delura…

– Nie chodziło mi o piłkarzy. Pamiętasz wiosenne III Krakowskie Dni Literatury?

Pamiętałem, a jakże. Przesiadywaliśmy wtedy w uroczych krakowskich knajpkach z pisarzem polskim Mariuszem Sieniewiczem, raz po raz pojawiał się i znikał znany lewak Sławomir Sierakowski, tu i tam pokazywali się uczestniczący w festiwalu pisarze niemieccy, których nie kojarzyłem wcale, pisarze ukraińscy, których kojarzyłem o tyle, o ile, oraz będący w zdecydowanej mniejszości pisarze polscy, których kojarzyłem najlepiej.

– Dni jak Dni, żaden szał.

– A pamiętasz – krytyk w stanie upadłości dalej testował moją pamięć, która, przyznam, z wiekiem stawała się coraz bardziej dziurawa – inne tegoroczne imprezy: spory festiwal o złowieszczej nazwie Znikająca Europa i inny o nazwie optymistycznej poniekąd Mały Festiwal Literatury Krajów Ościennych „Sąsiedzi” ?

– Pamiętam, ale jaki to ma związek z naszą tradycyjną, acz bolesną klęską mundialową?

Krytyk w stanie upadłości stwierdził, że ma i to spory. Klarował mi, że to oczywiście dobrze, że organizuje się spotkania z zagranicznymi pisarzami, pokazując im piękną naszą Polskę całą, a przy okazji dyskutując o sprawach ważkich i podniosłych, choćby o problemach z Europą (i nic to, że podobnych dyskusji pod rozmaitymi nazwami były już setki), że na takie spotkania międzynarodowe pewnie łatwiej jest zdobyć fundusze, choćby mityczne fundusze niemieckie, ale czy nie dziwi mnie – tu prawie krzyczał – że tak mało na tych spotkaniach jest naszych pisarzy, że w ogóle festiwale literatury polskiej odbywają się coraz rzadziej, że jeszcze trochę, a łatwiej będzie spotkać u nas pisarzy niemieckich, ukraińskich, litewskich czy węgierskich niż polskich… Tu krytyk w stanie upadłości zasapał, rozkaszlał się, więc mogłem wreszcie wrzucić swoje trzy grosze polskie.

– Proszę, proszę, nie spodziewałem się, że kolega, zawsze zdystansowany wobec produkcji naszych pisarzy, okaże się takim zaangażowanym obrońcą literatury naszej polskiej, jedynej w swoim rodzaju.

Krytyk w stanie upadłości jakby oklapł, skurczył, przez co jego upadłość, wzmocniona dodatkowo wciąż wiszącą w mieszkaniu atmosferą dotkliwej i pozbawionej złudzeń rezygnacji, zdawała się głębsza. To już nawet nie była zwyczajna upadłość, ale ostateczny krach systemu. Zaczął cichym i słabym głosem wywodzić, że przecież sprawa nie jest wcale nowa, bo już nie raz, nie dwa pytano, czy jest nam do szczęścia koniecznie potrzebna literatura polska w Polsce, nie raz, nie dwa dowodzono, że nie należy otaczać opieką literatury polskiej w Polsce tylko dlatego że ona nasza, polsko-swojska. Pewnie, mówił z goryczą, wydawajmy jak najwięcej tłumaczeń książek zagranicznych, organizujmy zagranicznym pisarzom spektakularne trasy promocyjne po kraju, a naszych pisarzy wyślijmy na mityczne niemieckie czy równie mityczne amerykańskie stypendia, niech uczą się bidoki języków, a potem skrobią pracowicie prózki i wiersze po niemiecku czy angielsku, tylko nie narzekajmy później, że nasza literatura jest taka słabowita, mikra, tak mikra, że prawie jej już nie ma.

– Nie mogę wyjść z podziwu – zaśmiałem się nieco szyderczo, zadowolony, że po tygodniach oczekiwania mogę wreszcie krytykowi wbić szpilę w tkliwe miejsce – kolega chyba do PIS-u się zapisał, bo trudno mi inaczej wytłumaczyć to propolskie nastawienie.

Krytyk w stanie upadłości prychnął i zamachał rękami, obiema, co oznaczała w jego mowie gestów ostateczną irytację, a potem rzekł:

– Kolega jak zwykle nic nie rozumie. Jeśli zniknie nasza polsko-swojska literatura, to o czym będziemy pisać, skoro na niczym innym się nie znamy?


data ostatniej aktualizacji: