Wydawnictwo FA-art Grzegorz Tomicki: Miłość, Literatura i niegodziwa prywacja
 tu jesteś: strony autorówGrzegorz Tomicki

Miłość, Literatura i niegodziwa prywacja

Jako pisarz ambitny oraz wrażliwy i subtelny często zastanawiam się, czy ja, jako pisarz nie tylko ambitny, wrażliwy i subtelny, ale i wyrafinowany, tudzież odznaczający się niejakim polotem, potrafiłbym napisać tekst nadający się do publikacji w prasie kolorowej, to jest jak każdy pisarz borykam się z galopującym brakiem funduszy pozwalających mi na uprawianie mojej zaprawdę godnej roztrząsania działalności literackiej i kombinuję, gdzie i na czym by tu można zarobić. Wiecie, ileż to płacą czasopisma literackie. Albo i nie wiecie.

Zwykli ludzie albowiem, którzy posiadają bardzo skąpą wiedzę o fortyfikacjach, mylą często rawelin z półszyjkiem, chociaż są to rzeczy zgoła odmienne, przeto tychże ubogich w nikomu niepotrzebną wiedzę niniejszym pragnę powiadomić: trunki są rozwodnione, szatniarka jest chora na syfilis, orkiestra składa się z samych byłych SS-manów, a czasopisma literackie płacą tyle, co nic. A i tak pisarz się cieszy jak murzyn z trąbki, że w ogóle jeszcze płacą. Bo wiadomo, ile to potrwa? Takie money for nothing?

Taki napisał mi się kiedyś goniący za marchewką tekst, posłuchajcie:


MIŁOŚĆ, LITERATURA I ŚPIĄCY RYCERZE

Czym jest miłość – któż z nas nie zadawał sobie tego pytania? I ileż otrzymaliśmy już na nie odpowiedzi? Filozofia, psychologia, socjologia, literatura, film, sztuka – w ramach tych dziedzin dokonuje się analizy fenomenu miłości według innej metody, rozpatrując ją każdorazowo na innej płaszczyźnie, zatem każde z tych ujęć z konieczności jest specyficzne, a nawet odmienne. Czy da się je wszystkie uzgodnić, pogodzić, zespolić tak, aby uzyskać obraz miłości aspirujący choćby do jakiejś zadowalającej nas pełni? Trudno wyrokować. Co jednych zadowoli, to innym nie da nawet namiastki. Co nam się w jednej chwili wyda „prawdziwe” i „głębokie”, w następnej nie jest już nawet płytkie, bo w ogóle przestaje się liczyć, jako że nie sprawdziło się w zderzeniu z rzeczywistością.

Czy zatem koniecznie musimy wobec miłości przyznawać się do poznawczej klęski? A może powinniśmy? Czy drobiazgowo analizowana miłość w istocie jej nie niszczy? Czy miłość nie jest ułudą, która rozpoznana jako ułuda właśnie przestaje być ułudą, a tym samym miłością? Być może tak jest. Być może jednak prawdziwej miłości nie są w stanie zagrozić jakiekolwiek intelektualne roztrząsania, natomiast brak wiedzy na temat mechanizmów działania tego najpiękniejszego i najbardziej pożądanego z uczuć może doprowadzić i w istocie doprowadził już do niejednej tragedii. Dlatego nie bójmy się przystawiać do uczuć miary rozumu, miejmy tylko przy tym na względzie pewną niezbywalną nieadekwatność, nieprzystawalność obu tych sfer naszego życia.

Czasami słyszymy, a nawet sami mówimy: „Ta miłość przyszła do mnie nieoczekiwanie”. Albo: „Nie chciałam się zakochać, ja teraz przecież nie mam czasu na miłość”. Innym razem znów: „W życiu się nie spodziewałam, że coś takiego jeszcze mnie spotka”.

Mówimy i słyszymy, jak inni mówią o miłości w taki sposób, jakby ona do nas skądś przychodziła, jakby nam się przydarzała tak, jak nam się przydarzają spotkania z innymi ludźmi, jak się zdarzają rozmaite życiowe przypadki, choroby, wygrane na loterii, jak nam się przydarzy zmoknąć, bo akurat padało, albo przeciwnie: udał nam się urlop, bo trafiliśmy na świetną pogodę.

Mówimy o miłości jak o czymś wobec nas zewnętrznym, co przychodzi od nas ze strony świata, co jest od nas niezależne, na co idąc przez życie niejako się natykamy, tak jak natykamy się na innych ludzi właśnie albo na pogodę, która jest taka lub inna bez względu na to, czego byśmy sobie akurat życzyli.

Tymczasem miłość jeśli „przychodzi” do nas – to od nas samych. Miłość rodzi się z potrzeby miłości. Miłość „wychodzi” z nas w świat jako potrzeba miłości i „wraca” do nas ucieleśniona w postaci tego ukochanego czy tej ukochanej. Dlatego słuszniej jest mówić: „Miłość się we mnie zrodziła”, „Miłość budzi się we mnie”, „Miłość się we mnie odezwała, zrodziła się w moim sercu”.

Jeśli ktoś mówi: „Nie chciałam się zakochać, to na mnie spadło jak grom z jasnego nieba”, świadczy to tylko o tym, że ten ktoś był nieświadomy swojej potrzeby miłości. Był nieświadomy, ponieważ potrzeba ta uległa wyparciu przez inną potrzebę, np. potrzebę zdobywania pozycji społecznej, robienia kariery zawodowej etc. To jednak, co wyparte, nie przestaje po prostu istnieć, lecz egzystuje w ukryciu, w nieświadomości, żyje życiem ukrytym, aż się w pewnej chwili ujawnia w postaci „gromu z jasnego nieba”, jak to jest właśnie często odbierane.

Nasza miłość – jako zrodzona z naszej potrzeby miłości – nie jest taka jak obiekt naszej miłości, lecz odwrotnie: obiekt naszej miłości jest taki, jaka jest nasza miłość. Kochamy kochać, więc obiekt tego kochania siłą rzeczy jest jak miłość naszej miłości, nie jest więc taki, jaki jest, jaki „powinien” być obiektywnie. Ten, kogo kochamy, nie jest już sobą, ponieważ jest naszą miłością. Nasza miłość go odmieniła, zaprojektowała, narzuciła mu swój sposób istnienia i sens bycia tym, czym go stworzyła.

Wybitna znawczyni literatury Zofia Mitosek stwierdziła, iż „nabywanie wiedzy o obiekcie [miłości] grozi miłości samej”. I dalej, analizując głównego bohatera Lalki, napisała: „Wokulski, człowiek pojętny, jest tego świadom od początku powieści, jednak punkt obserwacji ustawia tak, aby nie degradować swego ideału. Zamyka i otwiera oczy, ale zdecydowanie lepiej czuje się w roli śpiącego rycerza. Otwierając oczy – nieraz jest to zabieg bolesny – ‘kupiec i uczony’ szuka tylko tych faktów, które pozwoliły mu wrócić do stanu pierwotnego oszołomienia. Jest ślepy i chce być ślepy, mimo że umysł i zmysły nieustannie go z tego stanu wyprowadzają.”

Wie Pani Profesor, co pisze, kiedy pisze te słowa.

Dlaczego bowiem „nabywanie wiedzy o obiekcie miłości grozi miłości samej”? Bo obiekt miłości często okazuje się zupełnie kimś innym, jeśli tylko spojrzeć na niego przez „szkiełko i oko” czy „zdrowy rozsądek”, a nie przez różowe okulary miłości.

Dlaczego Wokulski – człowiek przecież „pojętny” – „punkt obserwacji ustawia tak, aby nie degradować swego ideału”? Bo jako „pojętny” właśnie zdaje sobie sprawę z tego, że „jego ideał” jest „jego ideałem” tylko z jednego punktu widzenia. Z punktu widzenia tego, który kocha. Wyłącznie dzięki temu punktowi widzenia obiekt miłości może być tym, czym w istocie nie jest – ideałem.

Dlaczego zakochany, chociaż „otwiera i zamyka oczy”, to „zdecydowanie lepiej czuje się w roli śpiącego rycerza”? Ponieważ przy zamkniętych oczach obiekt miłości może się najdoskonalej zrealizować jako ideał. Dlatego z punktu widzenia kochającego najlepszym punktem „widzenia” jest punkt widzenia „śpiącego rycerza”. Dlatego też otwieranie oczu to „zabieg bolesny”. Nikt nie lubi oglądać „swego ideału” jako „zdegradowanego” przez rzeczywistość obiektywną, faktyczny stan rzeczy czy jakkolwiek to byśmy nazwali.

Dlatego kochający „szuka tylko tych faktów, które pozwoliłyby mu wrócić do stanu pierwotnego oszołomienia”, a jeśli ich nie znajduje, potrafi sam je stworzyć. Ponieważ „jest ślepy i chce być ślepy”. Bowiem istota miłości polega na tym, aby pewne rzeczy widzieć inaczej, a jeszcze innych w ogóle nie zauważać.

Jako zakochani – byli, obecni lub przyszli – sami wiemy o tym najlepiej. Kochamy kochać, kochamy być „oszołomieni”, miłość jest zawsze naszą miłością miłości. „Przeto miejmy na siebie baczenie”, jak powiada Poeta. Kiedy kochamy, pamiętajmy, że to my jesteśmy faktycznymi twórcami miłości – i że to w istocie nie nam, lecz obiektowi naszej miłości „przydarza się” nasza miłość.

Natomiast, gdy to my jesteśmy kochani, miejmy świadomość ogromnej odpowiedzialności, jaka na nas spoczywa. Wszak „przydarza” nam się wtedy, czy tego chcemy, czy nie, rola ideału, do której nikt z nas przecież nie dorósł. Ale możemy się starać.

Jesteśmy to winni tym, którzy (nas) kochają.


Grzegorz Tomickiewicz


I co powiecie?

Gdyby nie to, że przy pisaniu takich tekstów trzeba się niewolniczo, wiernopoddańczo, a nawet czołobitnie trzymać raz obranej konwencji, co oznacza, iż w sposób niewiarygodnie wprost haniebny, a także z niepowetowaną szkodą dla literatury jako takiej, a nawet Literatury w ogóle, trzeba się wyrzec inkrustowania tychże tekstów ożywiającymi zawołaniami typu: „A bodajby jedli psie gówno” albo „A niech mi się stolec wypsnie!”, gdyby nie ta niegodziwa prywacja zatem, mógłbym teksty takie pisać na co dzień, a nawet z tego żyć, jak to niejeden już przecież robi i żyje.

Ale z drugiej strony, każdy się przecież jakiejś konwencji trzyma, więc i ja się jakiejś tam trzymam niczym zbawiennej poręczy, bo czymże bym bez swojej konwencji był? Pisarzem nie tylko bez własnej, ale i bez żadnej konwencji! Żadnym byłbym pisarzem, a nie Pisarzem!

A niech mi się stolec wypsnie! Toż wychodzi na to, że ten „stolec” to cały ja!