Wydawnictwo FA-art Adam Ubertowski: TA OKROPNA DEMOKRACJA
 tu jesteś: strony autorówAdam Ubertowski

TA OKROPNA DEMOKRACJA

Alergia na demokrację rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie. Brzmi jak refren w wypowiedziach widzów dzwoniących do Szkła kontaktowego, ulubionego programu wszystkich wykształciuchów, wyziera z każdego szanującego się felietonu i bloga, jest tematem rozmów w tramwajach, autobusach i samolotach, wyparła tradycyjną problematykę wszelkich pijackich bełkotów. Generalnie: nie tak miało być.

W tym miejscu muszę się pochwalić, że literatura – zgodnie ze swoją immanentną naturą – przewidziała to zjawisko z odpowiednim wyprzedzeniem. By nie być gołosłownym, w mojej powieści Rezydenci, pisanej w samym środku III RP, autor zapisał taką oto refleksję: „Sądziliśmy, że oba światy różnią się jak czerń i biel. Jednak nowa rzeczywistość szybko poszarzała, a w dawnej dostrzegliśmy po latach tylko ciemniejszy odcień szarości”. Z perspektywy ludu uciśnionego wydawało się nam, że ustrój panujący na Dalekim Zachodzie jest pozbawiony wypaczeń, a nasz siermiężny niby-socjalizm nie ma żadnych dodatnich plusów. Więc kiedy wreszcie mogliśmy zasmakować demokracji, zakrztusiliśmy się. Poczuliśmy, że zamiast lukrowanego ciasteczka podsunięto nam jakiś zakalec.

I tu dochodzimy do sedna, czyli tak zwanej istoty rzeczy. Otóż my wciąż patrzymy na świat oczami człowieka socjalizowanego w komunistycznym obozie, utożsamiamy demokrację z relacją góra-dół. Nie podoba się nam buźka Miłościwie Nam Panującego? A to straszne! Jaka ta demokracja nieudana! Okropność! Trzeba wysupłać drobniaki na najbliższy tani samolot i uciekać tam, gdzie rządzący mają bardziej sympatyczne oblicza. Jednak przedtem zachęcam Państwa do cofnięcia się o kilka kroków i szerszego spojrzenia na naszą kulawą demokrację. Może z takiej poszerzonej perspektywy uda nam się dostrzec, że ten system jest dużo bardziej pojemny, bo oprócz kija o końcówkach „rządzący” i „podwładni” mieści w sobie jeszcze niepoliczalną liczbę innych, czasem dużo bardziej skomplikowanych narzędzi.

Do jakiegoś stopnia – czy to się podoba wszystkim, czy nie – demokracja oznacza wolną gospodarkę. A ta ma w głębokim poważaniu polityczne idiotyzmy, żyje swoim życiem, przypomina słonia, który idzie w wybranym przez siebie kierunku, w wybranym tempie, siada gdzie chce i nie ma takiego drapieżnika, który mógłby mu podskoczyć. Taki polityczny tygrys, lampart lub – nie przymierzając – lis, może gospodarczego słonia co najwyżej podrapać po plecach albo połaskotać w stopę, ale lepiej niech nie próbuje mu stawać na drodze, bo niechybnie zostanie zadreptany.

By nie mówić tylko o pieniądzach, spójrzmy na inny wykwit demokracji – wolne media. Wydawać by się mogło, że teza o czwartej władzy jako strażniku praw obywatelskich to truizm doskonały. A jednak wciąż wielu politykom wydaje się, że media można spacyfikować, udobruchać lub zwyczajnie kupić. Jasne, można – tylko że uczynienie tego raz na zawsze oznaczałoby koniec demokracji. Wolne media i demokracja warunkują się nawzajem. Może nam się czasem nie podobać gorączkowa bieganina młodocianych reporterów, podtykanie mikrofonów pod nosy intelektualnych troglodytów, szukanie afer ze świeczką i szperanie po śmietnikach, ale w efekcie wszystkie te czasem mało higieniczne działania tworzą siłę, która potrafi zmieść ze stołka każdego polityka.

I rozejrzyjmy się jeszcze po demokracji. Ile w tym systemie jest pułapek, tuneli, murów wyrastających przed nosem, bagienek niezaznaczonych na mapie. Państwowa Komisja Wyborcza może znienacka zamknąć dopływ pieniędzy do partyjnej kasy, Trybunał Konstytucyjny utrącić niedorzeczne uchwały, pielęgniarki w strojach służbowych otaczają nagle ministerialne gmachy, lekarze przestają leczyć, górnicy górować czy może fedrować... Wszechpotężny, wydawałoby, się polityk robi się zupełnie malutki.

A jeszcze, kolejne trudne słowo, decentralizacja. Oczywiście, podobnie jak zatykać gębę mediom, tak samo można decentralizację centralizować, tylko że skuteczne tego przeprowadzenie likwiduje demokrację. Nie byłoby na co narzekać! Demokracja oznacza zgodę na istnienie lekko zanarchizowanych samorządów, których zwyczaje podobne są do zwyczajów słonia gospodarki. I to jest właściwie rzecz w demokracji najprzyjemniejsza, bo w zdecydowanej większości mieszkamy w swoich małych ojczyznach: osadach, miasteczkach i metropoliach zarządzanych przez lokalnych ważniaków. I to oni, wybrani przez nas i znani nam z imienia i nazwiska, dbają nie tylko o to, by nie zwichnęła się nam noga na krzywym chodniku, ale też chronią przed wymierzanymi na oślep ciosami państwowego robocopa. Ucieleśnieniem tej niepokonanej, samorządowej, anarchicznej siły stał się słynny mazurski wójt, który rozpoznał swój podpis podrobiony przez dobrze płatnych amatorów z CBA i tym samym zniweczył misterną spec-akcję.

Ten drobny incydent, to nic innego, jak demokracja w działaniu. Wyobrażacie sobie Państwo coś takiego w poprzednim systemie? W wersji najbardziej prawdopodobnej wójt wyszedłby po cukier do herbaty (pitej ze szklanki, z łyżeczką w środku) i ślad by po nim zaginął. W wersji hardcorowej jego szczątki zostałyby rozrzucone od Szczecina po Ustrzyki Dolne. W wersji najbardziej przerażającej wójt… niczego by nie zauważył. Spojrzałby na podrobiony podpis, popatrzyłby na niego drugi i trzeci raz, po czym ze spokojem nadałby dokumentowi urzędowy bieg i z ulgą zanurzył usta w gorzkiej herbacie.

Więc bardzo was proszę – nie narzekajcie.


03.08.2007