Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: NIEBEZPIECZNE MARZENIA

NIEBEZPIECZNE MARZENIA

Życie emocjonalne i artystyczne (4)

Zdarza się, że gdy nagle spełniają się nasze marzenia, zaczyna robić się strasznie i nieprzyjemnie, a już bardzo często robi się strasznie i nieprzyjemnie, gdy spełniają się marzenia krytyka literackiego. Nic dziwnego, człowiek, aby zabawić się miłą myślą, odgonić stresy, zafundować sobie pięć minut wakacji od rzeczywistości, marzy o byle czym, snuje najdziksze wizje, wspina się bez trudu na Mont Everesty optymizmu, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. A to wszystko ma jednak zwykle swoje konsekwencje, jak proroczo wyśpiewywał, czy raczej melorecytował, Marcin „Posiwiały, Opuchły, Postarzały” Świetlicki.

Swego czasu, nie tak znowu dawno, ledwie kilka lat temu, zamarzyłem sobie, aby pisarze młodszego pokolenia pokusili się o opisanie, z własnej perspektywy, czasów PRL-u. Co więcej, zwierzyłem się z tych marzeń w tekście. Właściwie nie wiem nawet, co mnie podkusiło, skoro ani wcześniej, ani później nie miałem zbytniej ochoty na projektowanie literatury, podpowiadanie pisarzom tematów czy prostowanie ich pokręconych ścieżek. Chociaż, już wiem, odgrzebałem w pamięci, że zanim zamarzyłem sobie, co zamarzyłem, pracowałem nad szkicem o pisarzach w wieku średnim i senioralnym oraz ich wizjach PRL-u, pracowałem w znoju i trudzie. Nie, że pisało mi się ciężko, że z kombinowaniem kolejnych zdań miałem jakiś kłopot; z tym zwykle problemów nie mam, czego niektórzy mi zazdroszczą, a co inni uważają za największe moje przekleństwo – mniejsza o to, może kiedyś napiszę więcej o zyskach i stratach z produkowania niepoliczalnych tekstów. Udręczyła mnie lektura książek pisarzy w wieku średnim i senioralnym, umęczyły posępne „tryptyki z betonu, zmęczenia i śniegu” rozpisane na dziesiątki stron, znudziły kolejne, absolutnie przewidywalne, czarno-białe wizje PRL-u, w których dobrzy „my” i źli „oni” zmagali się w bezpardonowych zapasach, zirytowały ciągnące się bez końca zapiski, szkice czy notatki z czasów stanu wojennego.

Nie chodzi nawet o to, że te książki były kiepskie – choć w większości rzeczywiście były – najważniejsza w gruncie rzeczy była różnica doświadczeń. Inaczej rzecz ujmując, pisarze w wieku średnim i senioralnym żyli w nieco innym PRL-u niż żyłem ja. I nie chodzi tylko o wiek, data urodzenia nie jest w tym przypadku kluczowa. To fakt, jako urodzony w roku 1972 nie miałem większych szans na załapanie się na opozycyjne przygody, przez większość mojego PRL-owskiego żywota byłem zwyczajnym chłopakiem, którego interesowało głównie kopanie futbolówki czy wymyślanie skutecznych sposobów ściągania na klasówkach z matematyki. Co więcej, nie miałem szans podwójnie, ponieważ urodziłem się w prowincjonalnej mieścinie, w której tradycyjnie nic się nie działo, wciąż nie dzieje się nic i nie zdarzy się nic, aż do końca, jak wyśpiewywał inny krakowski poeta śpiewający, Grzegorz „Wciąż Ten Sam” Turnau. W takiej mieścinie wielkiej polityki nie było, nawet mała była ledwie zauważalna i przybierała formy raczej groteskowe i komiczne niż tragiczne. Nic dziwnego, skoro wszyscy się tu znali, wszyscy kręcili ze sobą mniej lub bardziej nielegalne interesy, bo to ręka rękę myje, lepiej dogadywać się z wrogiem, który jest blisko, niż z przyjacielem, który jest daleko; „wojna” „wojną”, komuniści komunistami, a koniec z końcem trzeba jakoś związać, choćby kupionym spod lady sznurkiem do snopowiązałki. Do tej mieściny docierały jedynie dalekie echa strajkowych i opozycyjnych epopej, ale mało kto się nimi przejmował. Ja też przejmowałem się niewiele, szczególnie po tym, jak rodzice solidarnościowy epizod szybko zakończyli schowaniem związkowych znaczków do szuflady. I pewnie dlatego po latach przyszło mi do głowy, że spisanie mocno prywatnych historii z czasów PRL-u, które nie powielałyby zwyczajowych bajań o walce zniewolonego narodu z niewolącym systemem i biadoleń o szarzyźnie, beznadziei i nędzy, może przynieść całkiem ciekawe efekty. Koniec końców doczekałem się spełnienia moich marzeń, a wtedy, jak łatwo zgadnąć, zrobiło się strasznie i nieprzyjemnie.

A właściwie dlaczego czasami robi się strasznie i nieprzyjemnie, gdy spełniają się marzenia? Pora to wyjaśnić. Zazwyczaj los, przypadek czy co tam jeszcze zaczynają mieszać przy naszych marzeniach, a gdy te już się spełnią, wyglądają nie do końca po naszej myśli. Prawdę powiedziawszy, wyglądają wtedy niczym karykatury, skreślone przez kogoś mocno nam nieprzychylnego. I tak stało się z moimi marzeniami o interesującej prozie pokazującej lata PRL-u. Takich książek wyszły w ostatnich latach dziesiątki, żeby wszystkie choćby pobieżnie omówić, trzeba by napisać sążnisty szkic, a może nawet i knigę, więc skupię się tylko na wybranych. Otóż okazało się, że jedną z najważniejszych i najciekawszych postaci czasów panowania (nie)realnego socjalizmu jest ni mniej, ni więcej, tylko cinkciarz; tak przynajmniej wynika z powieści Michała Witkowskiego Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej i Marka Idczaka Słony wiatr. Mniejsza już o to, że pisarze poszli ścieżką mocno przetartą przez filmowców – wszyscy przecież pamiętamy choćby Sztos. Cinkciarz jak cinkciarz – w mieścinie, w której mieszkałem, też był jeden – wystawał przed bankiem odziany w turecki dżins, w ręku trzymał wypchaną pederastkę, nieco znudzony spoglądał pustym wzrokiem w przestrzeń, popalając jednego malborasa za drugim. Specjalnie się nie krył, wszyscy wiedzieli, czym się zajmuje, nawet milicja, ale cóż, dewizy od czasu do czasu potrzebne były każdemu. Wystawał, dokonywał pewnie jakichś transakcji, bo inaczej przecież wystawanie nie miałoby sensu. I tyle – żadna afera, żadna atrakcja. Inna sprawa, że w mojej mieścinie o afery i skandale było ciężko, do rangi wydarzenia, które tygodniami wałkowano, stojąc w tasiemcowych kolejkach, awansowały nawet takie drobiazgi, jak choćby historia nieszczęsnych taksiarzy: któregoś wieczoru większość z kilkunastu taksiarzy z naszej mieściny zaliczyła zdesperowaną, potrzebującą funduszy panienkę, a potem okazało się, że wszyscy jak jeden mąż muszą zgłosić się do poradni wenerologicznej. Takie to były tam newsy. Cinkciarz nie jest postacią wysoce intrygującą, wiedzieli o tym Witkowski i Idczak, postarali się więc bohaterów swoich powieści ubarwić: pierwszy zrobił ze swojego cinkciarza zdewociałego kryptogeja, drugi – współpracownika wywiadu, nieomalże PRL-owskiego agenta 007. To sprawiło, że obraz Polski Ludowej zamienił im się w sensacyjny – w różnym tego słowa znaczeniu – landszafcik, w dodatku, dotyczy to głównie prozy Witkowskiego, będącej momentami na bakier z realiami. Zmagania z PRL-em niezbyt powiodły się też Włodzimierzowi Kowalewskiemu w Excentrykach. Olsztyński pisarz spróbował dać powieściową odpowiedź na pytanie, co sprawiło, że lata temu część Polaków szczęśliwie uniknęła przemiany w potwora typu homo sovieticus. Wyszło mu, że antidotum była tęsknota za Zachodem, swing i angielska herbata. Okazuje się, że zamiast poważnych rozliczeń (rozumiem to słowo inaczej niż Kaczki i ich poplecznicy) z PRL-owską przeszłością, nasza proza oferuje nam albo sensacyjne historyjki, albo kompensacyjne mity wątpliwej jakości. I niewiele więcej.

A mnie się marzy, żeby ktoś wreszcie rzeczywistość PRL-u wziął zdecydowanie za twarz, znalazł sensowny chwyt na jej ukazanie, pokazał całą różnorodność i niejednoznaczność tamtych czasów. Jaki to miałby być chwyt? Nie mam bladego pojęcia, gdybym miał, sam wziąłbym się za pisanie. Cóż, wychodzi na to, że niepoprawny ze mnie marzyciel, niepoprawny tym bardziej, że zdaję sobie doskonale sprawę, jakie są konsekwencje marzeń.