Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: WIDMA NIENAPISANYCH KSIĄŻEK

WIDMA NIENAPISANYCH KSIĄŻEK

Życie emocjonalne i artystyczne (7)

Kolędę zabójcy karpia już wyśpiewałem, o bożonarodzeniowych udrękach napisałem, ale ci, którzy myślą, że wraz z końcem drugiego dnia świąt znikają wszelkie nieprzyjemności, mylą się fundamentalnie. Jak wiadomo, nie znoszę świąt i wszelkich uroczystości, a w grudniu jest jeszcze jedna wątpliwa atrakcja. Otóż, tak – chodzi oczywiście o Sylwestra. A zaraz po nim jest jeszcze w dodatku Nowy Rok.

Mniejsza o to, że wtedy właśnie ludność miast i wsi znowu, po kilku dniach oddechu, rzuci się w wir bezkompromisowej zabawy, będzie odpalać fajerwerki, ściskać się z kim popadnie, wylegać na place miast i miasteczek w celach ewidentnie imprezowych. Obserwowanie tego rodzaju behawiorów może być nawet intrygujące. I wcale nie mam tu na myśli wielkich imprez masowych w rodzaju słynnego Sylwestra na krakowskim Rynku, prawdziwie intrygujące są balangi na świeżym, mroźnym powietrzu w mniejszych miejscowościach, w takim, dla przykładu, Ciechanowie. Tam ktoś, kto decyduje się przed sylwestrową północą wypełznąć z domu, musi być albo bardzo zdesperowany, albo jeszcze bardziej znietrzeźwiony, a kiedy wreszcie dotrze na miejsce, to przecież nie będzie gapił się w kolorowe rozbłyski na niebie, bo co to za fan, ani niespecjalnie będzie chciał popijać, bo już się napił za dwóch, za to mocno zapragnie ponaparzać się z kimś, właściwie z kimkolwiek, zawsze się znajdzie okazja albo podpadnięty w ostatnich miesiącach ziomek. Po co? Ot, po to, aby mocniej poczuć egzystencję u końca roku, który zwykle więcej przynosi frustracji niż radości... Dobrze, zamykam szybko ten wątek, bo jeszcze okaże się, że promuję przemoc.

Mniejsza też o to, że w okolicach Sylwestra znów dostanę dziesiątki, setki mejli i esemesów z życzeniami. To już niby nie jest takie dotkliwe, po sesji bożonarodzeniowych życzeń jestem zazwyczaj uodporniony na przejawy wymuszonej tradycją życzliwości. Będę spokojnie kasował kolejne standardowe mejle wysyłane do wszystkich z listy adresowej, nie czytając podniosłych życzeniowych rymowanek, nie zaglądając do załączników z zabawnymi z założenia okolicznościowymi animacjami. Jednak, co tu kryć, mój spokój będzie pozorny, ledwie będzie maskował głęboko ukryty lęk, z którego doskonale zdaję sobie sprawę. A bierze się on stąd, że mam niepodważalną pewność, że pośród dziesiątek, setek mejli i esemesów przysłanych mi w okolicach Sylwestra znajdzie się taki, który sprowadzi na mnie widma nienapisanych książek.

Najczęściej takiego mejla czy esemesa wysyła przyjaciel, który z dobrego serca, szczerze, pełen troski o mój rozwój artystyczny życzy mi, abym w nadchodzącym właśnie roku skończył wszystkie książki, których w roku odchodzącym skończyć mi się nie udało. Chyba każdy, kto w sposób mniej lub bardziej profesjonalny zajmuje się pisaniem, wie, jak bardzo wyniszczające są to życzenia – mimo iż płyną ze szczerego serca. Bo też pokażcie mi piszącego, który nie cierpi z powodu nienapisanych książek, projektów poczętych, ale niedonoszonych!? Jeżeli mimo wszystko są tacy, to wygrali bardzo szczęśliwy los na loterii. Ja w grach hazardowych szczęścia raczej nie miewam, więc corocznie w okolicach Sylwestra z rezygnacją, podszytą jednak irytacją, przyjmuję inwazję widm nienapisanych książek.

Widma bywają rozmaite, można by szczegółowo je opisać, ale wymagałoby to pewnie sążnistego artykułu, poprzestanę więc na kilku przykładach. Na początku zazwyczaj pojawiają się widma bardziej figlarne niż dokuczliwe, zjawy w rodzaju duszka Caspra. Bez większych wyrzutów przypominają o projektach ledwie pomyślanych, niewyraźnie naszkicowanych czy takich, z których po latach pozostaje w głowie tylko tytuł. Swego czasu, kiedy byłem młodym autorem pełnym pychy i ambicji, wymyśliłem sobie, że napiszę zbiór opowiadań, który składałby się wyłącznie z tekstów opisujących damsko-męskie zbliżenia. Nie żebym chciał zostać królem literackiej pornografii, marzyłem jedynie o tym, żeby udowodnić wszystkim, że po polsku da się pisać o seksie w sposób twórczy, odkrywczy i artystycznie niebanalny. Po latach myślę, że był to pomysł mocno niepoważny, więc i jego widmo raczej mnie śmieszy, niż przestrasza.

Zaraz po widmach figlarnych zjawiają się duchy średniego kalibru i najczęściej przypominają one o projektach grupowych, zespołowych. Ot, jakiś czas temu z kolegą, z którym spałem w jednym pokoju w akademiku, prycza w pryczę, wykombinowaliśmy, że napiszemy razem wstrząsającą powieść postmodernistyczną, która, oczywiście – jakżeby inaczej – zmieni oblicze naszej prozy. Popełniliśmy nawet kilkadziesiąt stron, zapewne wspaniałych (piszę tak z czystym sumieniem, bo ten tekst zaginął, więc nie jestem w stanie po latach zweryfikować jego wartości), a potem skrzydełka opadły nam z cichym szelestem albo mieliśmy inne zajęcia, projekt poszedł w wieczną odstawkę. Atakują mnie widma niezwykle przemyślanych, celowych antologii i tomów zbiorowych. Jednak ich żale i jęki niespecjalnie mi dokuczają, bo wiem, że nie tylko ja jestem odpowiedzialny za to, że te książki koniec końców nie powstały.

Aż wreszcie pojawiają się widma najcięższego kalibru – i dopiero wtedy robi się bardzo, ale to bardzo nieprzyjemnie. Mają one, co tu kryć, naturę wrednych demonów. Są to widma moich własnych tekstów, nad którymi pracowałem miesiącami czy latami, zapisując dziesiątki czy setki stron, ale których nie skończyłem z różnych powodów – bo nie umiałem znaleźć odpowiedniej formy, bo temat po miesiącach pracy wydał mi się niezbyt świeży, bo w końcu wciągnęły mnie przyjemności życia bardziej podniecające niż przyjemności tekstu. Te widma naprawdę, wierzcie mi, potrafią nieźle dać w kość. Wykrzywiają szyderczo ponure fizjonomie, judzą i szydzą, wrednie przypominają mi, że kolega X w odchodzącym właśnie roku wydał trzy książki, a ja żadnej, że kolega Y zdążył już napisać – i to jak, po prostu świetnie – o tym, z czym ja zmagam się wciąż z wątpliwym skutkiem. I trudno jest zbyć je zwykłym wzruszeniem ramion.

Na szczęście po Nowym Roku życie rusza z kopyta, pojawiają się nowe projekty i nowe zajęcia, widma odchodzą, rozmywają się i jest szansa, że przez kilkanaście najbliższych miesięcy dadzą mi spokój. Tak przynajmniej się łudzę.

I to już tyle, jeśli chodzi o moje świąteczne udręki. Koniec i bombka (choinkowa). Przyrzekam, że więcej na ten temat pisał nie będę.