Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: Jak nie zrobiłem kariery filmowej albo o higienie ekranowych kreacji
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

Jak nie zrobiłem kariery filmowej albo o higienie ekranowych kreacji

W klasycznym dramacie obowiązywały trzy jedności: czasu, miejsca oraz akcji. We współczesnych serialach TV zdaje się obowiązywać już tylko jedna – kostiumu. Garderoby producentów serialowych wzruszają ascetyczną skromnością. Gdy dobroduszny Artur Barciś po raz trzechsetny i pięćsetny paraduje po planie Miodowych lat w tej samej flanelowej koszuli (o barwie nomen omen miodowej), dociekliwemu widzowi automatycznie zaczyna się cisnąć na usta pytanie o firmę, która wyprodukowała ów wiecznotrwały przyodziewek. Podobne zdanie mam o bieliźnie głównego bohatera Świata według Kiepskich. Niezawodnie musi to być towar przetestowany w trzech ostatnich konfliktach zbrojnych. Albo wyprodukowany z myślą o adeptach surwiwalu. Czy poczciwy szlafrok dziedzica Złotopolic nie wyparłby z rynku skafandrów kosmicznych, gdyby autorzy kostiumów do sagi o Złotopolskich wypuścili model do wolnej sprzedaży?

Garderoby serialowe rządzą się nader zastanawiającym rygorem oszczędności. I problem ten nie dotyczy wyłącznie seriali rodzimej produkcji. Z czułością wspominam marynarkę Dona Johnsona z Miami Vice: fabrycznie (w domyśle) białą, acz oscylującą wokół przeróżnych odcieni szarości – z tendencją do nieuchronnego pogrążania się w mimowolnej żałobie. Co do płaszcza porucznika Columbo, to widok owej szaty pozostawiał nieodparte wrażenie, że producenci serialu wykreślili z budżetu żelazko.

Winienem tu drobne zastrzeżenie. Formułuję te radykalne spostrzeżenia na podstawie nader kiepściutkiej erudycji telewizyjnej. Powiedzmy, że od czasu do czasu coś wpadnie mi w oko. Nie roszczę sobie przeto prawa do kostiumologicznej krytyki gatunku. Wniosek będzie zatem cokolwiek mglisty i może to i owo ryzykuję; z góry zatem proszę o wybaczenie, jeśli któraś z Gwiazd poczuje się urażona. Kieruję się troską o bezpieczeństwo i higienę pracy aktora. Wcale przy tym nie poczuwam się do roli krzewiciela pedanterii, jest mi ona równie nienawistną jak brzęczenie zbyt wielu monet w za bardzo nie mojej kieszeni, ale... Mogliby się czasem w tych filmach przebierać. Nieprawdaż?

Pamiętam, jak ongiś wybraliśmy się z przyjacielem na karnawałową maskaradę. Istniała możliwość wypożyczenia kostiumów z opery; nie pomnę już, czy było to przedsięwzięcie legalne, czy nie. Wziąłem dla siebie biedermeierowski (jak sądzę) surdut, model Dyskretny Urok Burżuazji; przyjaciel zaś przywdział błękitny uniform huzara, z akselbantami, kutasami, wyłogami, epoletami, dzyndzelkami i całą resztą akcesoriów niezbędnych żołnierzowi tej formacji, a służących do uczynienia huzara bytem spektakularnym w sensie zarówno audio, jak video. Otóż stroje te, najoględniej rzecz ujmując, nie były ideałem schludności. Wystarczy uzmysłowić sobie, że ulubionym ściegiem kreatorów operowej mody jest fastryga, a jedynym środkiem czyszczącym – szczotka, by przed oczami czytelnika stanął obraz piszącego te słowa we wcieleniu prószącego androida piątej kategorii smarowania. Łaszki z Bożej łaski. Nic więcej. Dobrze, że żaden z nas nie wpadł na pomysł, by wypożyczyć sobie koszulę Otella!

Ale wróćmy do seriali, bo to o nich traktuje niniejszy tekst. Otóż wydaje mi się, że odzieżowy inwariabilizm producentów tych dzieł artystycznych jest kwestią raczej konserwatywnych przekonań niż higienicznej nonszalancji. Z drugiej strony jednak dla wiekuistego użytkownika środków komunikacji publicznej jest to rzecz poza wszelką dyskusją: można być i wyznawcą, i patriotą prehistorycznych skarpetek.

Nie bez przyczyny powołałem się na pojęcie konserwatyzmu. Otóż wystarczy umundurować bohaterów serialu, umundurować choćby w cokolwiek – uniform strażaka, gazownika, dres trenera – aby skłonić osoby opiekujące się kostiumami do wzmożenia aktywności.

Przywołam postać tajemniczego Gruzina z Czterech pancernych i psa, Grigorija Saakaszwilego (było to, jak sądzę, porte-parole autora sfilmowanej powieści, Janusza Przymanowskiego). Osobliwa rzecz, że kreujący tę postać aktor, Włodzimierz Prejs, pozostał jedynym z czterech albo pięciorga (jeśli policzymy Polę Raksę) protagonistów serialu, który nie zrobił Liczącej się Medialnej Kariery. No tak, ale ja o czymś innym. Jeśli w macierzystej powieści Saakaszwili prezentuje się jako dobrotliwy, lecz notorycznie umorusany mechanik, w filmie wypada całkiem przyzwoicie. Nawet jak na Reprezentanta Bratniego Narodu.

Zostawmy w błogim spokoju i nienagannym uniformie Abwehry kapitana Hansa Klossa (w tajemnej służbie generalissimusa). Szpieg może mieć licencję na zabijanie, na ubieranie – już nie. Ale weźmy pod lupę niesfornych z pozoru bohaterów filmu M.A.S.H. Ich stroje (mundurowe) nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Nota bene, każdy uniform pojawiający się na ekranie przywodzi na myśl pojęcie dyscypliny. Choćby fartuch szpitalnego lekarza. Artur Żmijewski w Na dobre i na złe trafił raczej szczęśliwie. Nie uświadczyłem plamki na jego fartuchu, jak długo oglądam serial (jak długo? z pięć razy, to wszystko – koryfeuszem, powiadam, nie jestem). Niewątpliwym szacunkiem cieszy się także mundur policyjny: wystarczy wspomnieć skądinąd krotochwilny Trzynasty posterunek. Na utrzymanie służb mundurowych garderobiani nie szczędzą wysiłków. Ale niechaj tylko oficer awansuje do rangi agenta i niech przebiorą go w cywilne fatałaszki. Czeka go usmotruchany los Columba i chłopców z Miami.

Dziwnym trafem zasada odzieżowej oszczędności nie funkcjonuje w odniesieniu do postaci drugoplanowych. Mam na myśli odtwórców ról epizodycznych, to znaczy aktorów zmieniających się co odcinek. Ci przeważnie występują w nowych ciuchach. Chyba że sidemani grają w prywatnym przyodziewku, obuwiu i spowiciu? Bynajmniej, tego to już nie wiem. W tym miejscu moja intuicja wykazuje wszelkie oznaki wyczerpania.

Sam grałem w filmie tylko raz. Za to w amerykańskim. Byłem bardzo szlachetną postacią. Kreowałem rolę więźnia Auschwitz, starozakonnego pracownika Sonderkommando. Oględnie rzecz ujmując, Sonderkommando w kacetach był to referat ds. trupów, tzn. obracania w popiół tego, co popiołem kiedyś już było. Co istotne, nas, statystycznych artystów, nie przymuszano wcale do zabierania ze sobą własnych ciuchów. Przeciwnie. Kazali nam biegać na gołka. Na gołka i po śniegu. Na gołka, po śniegu i pod wrzaskliwą komendą: „Jude, schneller!”. Było to higieniczne jak wszyscy diabli tudzież esesmani, ale za to na swój sposób moralnie terapeutyczne. Dobrze, że nosiłem w tamtych czasach zarost godny Proroka Muhammada. Nie zmarzłem.

Chciałbym, by intencje tego tekstu ukazały się z całą jaskrawością. Jest to felieton dydaktyczny. Jest to felieton moralistyczny. Jest to felieton demaskatorski.

Wniosek narzuca się sam przez się. My, świadkowie ekranowych męczarni, oddajemy mimowiedną przysługę tajemniczym bóstwom, które miażdżą swoich własnych kapłanów.

Myślicie, że cała robota aktora to być wypindrzonym od rana do zmierzchu? Bzdura. Szminka, puder i światło. Reszta to komputerowa obróbka obrazu. Możecie tego argumentu użyć w sporze ze spadkobiercami, którym nic, tylko by się marzyła kariera sceniczna. Aktorstwo to ciężki kawałek chleba. Ciężki i niejednokrotnie zdobywany w warunkach urągających higienicznym zdobyczom cywilizacji XXI wieku. Proponuję casus filmu Walka o ogień. Ale Kanał Wajdy też byłby wystarczającą przestrogą. Biureczko, najlepiej w Brukseli. To jest ideał roboty.