Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: Przesyłka z niebytu

Przesyłka z niebytu

Nadeszła wiekopomna chwila… No, bez przesady, ale, fakt faktem, nastał czas nominacji do licznych – coraz liczniejszych, i dobrze – nagród literackich. Jedni się cieszą (choćby Jacek Dukaj dostrzeżony przez jurorów NIKE, moim skromnym zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych współczesnych prozaików), inni łkają po kątach (choćby Michał Witkowski, który do NIKE nominacji nie dostał, ale na pocieszenie ma typ w gdyńskiej nagrodzie). Przy tej okazji wychynął też z niebytu niejaki Anatol Ulman, którego książkę Dzyndzylyndzy, czyli postmortuizm docenili Śliwiński i s-ka. Ulman, a któż to taki? Dobre pytanie (sam siebie chwalę – żenada…). To prozaik, który – niesłusznie, jak sądzę – zapadł w czeluści czytelniczej niepamięci. I o tym to będzie piosenka: o zapoznanych pisarzach.

Przyznam się od razu: nie czytałem ostatniej książki Ulmana, ale znam wcześniejsze teksty tego autora. Nie jestem pewnie takim znawcą prozy autora Cigi de Montbazon, jak Krzysztof Uniłowski, ale pamiętam, że w głębokich latach 90. z przyjemnością słuchałem czytanej w „Trójce” powieści Ulmana Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz i czytałem kolejne książki tego autora, choćby zabawną humoreskę o niesfornych krasnalach (Potworne poglądy cynicznych krasnoludków z roku 1985). Uniłowski uznał swego czasu Ulmana, pisarza już w wieku senioralnym, który urodził się w 1931 roku we Francji, za jednego z pierwszych polskich prozaików postmodernistycznych. Ale wiadomo – postmodernizm od dawna jest u nas passé, osunął się w czarną dziurę, a wraz z nim pisarze, którzy do inspiracji nim się przyznawali. Dobrze, mniejsza o Ulmana, zajmę się pisarzami zapoznanymi w ogóle.

Istnieją rozmaite – by tak rzec – kategorie tego rodzaju pisarzy. Najszersza jest grupa niegdysiejszych debiutantów. Wiadomo, debiutanci pojawiają się i znikają, tylko niewielu udaje się na dłużej wejść do literatury i coś w niej namieszać. Szczególnie dotyczy to młodych pisarzy, próbujących literackiego fachu, którzy dosyć łatwo zniechęcają się, wciąga ich tak zwane żyćko, albo znajdują sobie ciekawsze pasje i zajęcia. Przykładem jest choćby Piotr Cegiełka, autor Sandacza w bursztynie, swego czasu kreowany przez środowisko haartowców na młodą gwiazdę polskiej prozy. Któż teraz o nim pamięta? Chyba tylko ja, i to też właściwie przez przypadek. Podczas olsztyńskiego festiwalu literackiego Dzyndzołki 2002 prowadziłem z Cegiełką spotkanie, co – jak się okazało – specjalnie przyjemne i owocne nie było, bo autor na moje rozmaite i kunsztowne pytania (mogę teraz z czystym sumieniem pisać, że były kunsztowne, bo już nie za bardzo pamiętam, o co pytałem) odpowiadał na trzy sposoby: tak, nie, nie wiem.

W niebyt osunęli się również autorzy, którzy swego czasu wybrali sobie niewłaściwego promotora swojego pisarstwa, albo inaczej – to promotor wybrał ich, naznaczając pochwałą, która okazała się pocałunkiem śmierci. To przypadek całej masy prozaików, którzy swego czasu zostali uznani za genialnych przez Henryka Berezę: Waldemara Bawołka, Dariusza Bitnera, Krystyny Sakowicz, Tomasza Sęktasa czy Tadeusza Zubińskiego. Nie twierdzę oczywiście, że projekt prozy rewolucji artystycznej, z którym większości pisarze ci byli kojarzeni, upadł dlatego, że Bereza popełnił jakiś strategiczny błąd, krytycznoliterackie faux-pas; przyczyny porażki były w tym przypadku bardzo złożone. Być może krytyk jest tutaj w ogóle bez winy (choć, prawdę powiedziawszy, zdarzało mu się przesadzać z zachwytami…). Nie zmienia to jednak faktu, że od długich lat większość pisarzy z dawnej stajni Berezy cienko przędzie, albo wcale nie wydaje książek, albo publikuje gdzieś w głębokiej niszy. I nawet pomoc innych znanych krytyków niewiele później pomogła, czego przykładem były bezowocne próby wypromowania Bitnera przez Dariusza Nowackiego.

Problemy z zaistnieniem mają także liczni pisarze, którzy zbyt mocno – mniejsza o to czy z własnej winy, czy nie – wsiąkli w lokalne, najczęściej prowincjonalne środowiska literackie. Być może ich czyściec niebytu jest nawet znośny, skoro są znani w swoich miastach i miasteczkach, korzystają z fundowanych tam stypendiów i lokalnych nagród, na spotkaniach autorskich mają masę znajomych i przyjaciół. To wszystko może być przyjemne, ale jak się już to ma, chce się więcej: książek wydawanych w renomowanych wydawnictwach, recenzji w gazetach i cenionych periodykach literackich, spotkań podczas targów książki. Przykłady takich pisarzy mógłbym mnożyć bez końca, poprzestanę jednak na jednym. Ostatnio dostałem z „Nowych Książek” zlecenie na napisanie recenzji z książek Tadeusza Wyrwy-Krzyżańskiego, który – jak się okazało – w tym roku obchodzi czterdziestolecie pracy pisarskiej. W pierwszej chwili poczułem się zdruzgotany, bo oto ja, pozostający w błogim przekonaniu, że doskonale orientuję się we współczesnej literaturze, uświadomiłem sobie, że absolutnie nic nie wiem o pisarzu, który tworzy od czterdziestu lat i ma w dorobku dziesiątki książek. Poczułem się nieco lepiej, gdy w notkach na okładkach tekstów Wyrwy-Krzyżańskiego wyczytałem, że autor mieszka w Pile i publikuje swoje tomy wierszy oraz prozy głównie w okolicznych wydawnictwach.

Zapewne można by bez większego problemu wskazać inne kategorie pisarzy zapoznanych. Takich nigdy nie brakuje… Ale starczy. Co tu kryć, nieco się obawiam, bo kontakty z niebytem bywają niebezpieczne. Nim dobrnę do końca zrobię jeszcze tylko jedno zastrzeżenie: nie twierdzę wcale, że należy z niezwykłą uwagą pochylać się nad wszystkimi zapoznanymi pisarzami, że wśród nich jest masa nieodkrytych geniuszy. Pewnie nie, prawdopodobnie wielu z nich zasłużyło sobie na to, co ich spotkało. Warto jednak pamiętać, że przestrzeń literackiego niebytu – całkiem rozległa – istnieje. Choćby po to, aby nie być nadmiernie zdziwionym, gdy przez przypadek albo cudownym zrządzeniem losu (raczej w grę wchodzi przypadek, bo w cuda jakoś nie wierzę) przychodzi do nas niespodziewana przesyłka z niebytu, potwierdzającą, że nawet tamże może cośkolwiek istnieć (nawet jeśli istnieje ledwie-ledwie). Taka chociażby jak Dzyndzylyndzy… Ulmana. Być może ktoś zada sobie trud, aby tę książkę wyszperać i przeczytać. Choć w tym przypadku wcale nie jestem przesadnym optymistą, bo też kto ma teraz czas ślęczeć nad tekstami zapoznanych pisarzy, kiedy co parę dni media obwieszczają nam kolejne literackie objawienie.