WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Nr 61, maj 2003OSTASZEWSKI

www.kumple.bzdet.pl

Nie było na to rady. Zeszły śniegi, słońce zaczęło panoszyć się bez opamiętania, muchy obudziły się z zimowego snu i niemrawo dreptały po parapecie, więc musieliśmy wyruszyć na poszukiwania pierwszych śladów wiosny. Bo – jak śpiewał Muniek Staszczyk – tak nas wychowali, tak nas zaprogramowali w PRL–owskich instytucjach opresyjno-wychowawczych, prowadząc rok w rok na topienie Marzanny i poszukiwanie bazi. Pobiegłem z moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną nad Wisłę, wyśpiewując radosne songi o krokusach, przebiśniegach i skowronkach. Od rzeki ciągnęło wcale nie wiosennym chłodem, ale my uparcie szukaliśmy pierwszych źdźbeł świeżej trawy, wypatrywaliśmy zawiązków liści i nasłuchiwaliśmy radosnego świergolenia ptactwa. A co usłyszeliśmy? Poskrzypywanie rowerowych łańcuchów.

Tuż przed nami zatrzymał się malowniczy peleton dzielnych rowerzystów: zwichrzone pędem powietrza włosy, nogawki spięte klamerkami do bielizny, na plecach wielkie torby, w których pobrzękiwały butelki.

– Widzę, że w tym roku Wyścig Pokoju zaczął się wcześniej niż zwykle – zauważyła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona.

– To nie żaden wyścig – wysapał Piotr Marecki, który przyjechał na czele peletonu. – My tylko trochę ćwiczymy.

– Tutaj, na rowerach? – zdziwiłem się. – Myślałem, ze jako RP dezerterzy i konsumpcyjni dekadenci organizujecie zgrupowania kondycyjne jedynie w knajpach, gdzie ćwiczycie takie konkurencje jak sztafeta cztery razy sto albo trójskok do baru.

– A może wy jesteście dekadenci o nastawieniu proekologicznym i olewacie wszystko poza zdrowym odżywianiem i jeszcze zdrowszym stylem życia? – spytała moja odwieczna. – Mam świetny przepis na kotleciki sojowe, jak chcecie to mogę wam podrzucić.

– Kotlety? Ohyda! My przecież w ogóle zrezygnowaliśmy z konsumpcji artykułów spożywczy i zastąpiliśmy ją konsumpcją alkoholi – powiedział Stokfiszewski i wyciągnął browca z plecaka.

– My tu gadu gadu jak w Internecie, a wciąż nie powiedzieliście, do czego się przygotowujecie – powiedziałem, aby przerwać wymianę zdań na temat alternatywnych sposobów żywienia, na kilometr zalatujących kolorowymi pisemkami dla pań.

– Zaprosili nas do Pedału Błażeja – rzekł Marecki, dumnie wypinając pierś, bynajmniej nie cherlawą.

– Piotra miał na myśli Rower Błażeja – dodał Stokfiszewski, również prężąc pierś, bynajmniej nie atlety.

Reszta peletonu zaczęła wznosić radosne o krzyki w rodzaju: „Rower Błażeja to nasza nadzieja!”, „Rowerem bliżej!”, „Kto na rowerze jedzie, do sławy zajedzie!”. Nawet moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona zaklaskała w dłonie, porwana ogólnym entuzjazmem.

– Zaraz, zaraz – coś mi w tym wszystkim nie pasowało – przecież nie tak dawno naigrywałeś się Marecki we Frustracji z „rozrywki w stylu Roweru Błażeja”, pisząc, że nie ma ona wiele wspólnego z modelem „młodej kultury, który nazwać można 'inteligenckim', wysokim, ambitnym” tworzonym przez was, a teraz chcecie wystąpić w programie u tych upozowanych luzaków z nażelowanymi włosiętami?

– To wszystko jedynie ku chwale i ku promocji, trzeba przecież zaistnieć w mediach – powiedział Stokfiszewski.

– To jeszcze wproście się do programu „Jestem jaki jestem” gwiazdy Ich Troje Michałka „Biedne Dziecko” Wiśniewskiego – zaproponowała moja odwieczna. – A jak się dobrze zakręcicie, może Czerwonowłosy ufunduje nagrodę dla „zapowiadającego” się poety.

– I gdzie tu konsekwencja? – spytałem. – Z jednej strony chcecie kontestować masmedialną głupotę i tandetę, z drugiej dajecie się wmanewrowywać w najbardziej upupiające inicjatywy w rodzaju Pedału Błażeja.

– Już wiem – wykrzyknęła moja odwieczna – oni na pewno poczuli misję ewangelizacyjną, chcą w dżungli mediów pielęgnować wątłe kwiecie kultury ambitnej, zamienić Pedał Błażeja w wiodący program kulturalny…

– Masz chyba na myśli Rower Błażeja – wtrącił Stokfiszewski, prężąc pierś, bynajmniej nie atlety, nieco mniej dumnie.

– E, tam, czepiacie się – podsumował Marecki, rzucił komendę „kłusem jazda” i cały peleton poskrzypując łańcuchami i pobrzękując butelkami oddalił się ku świetlanej przyszłości najjaśniejszych gwiazd na masmedialnym firmamencie.

Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona pokiwała – jak mi się zdawało – z politowaniem głową, ale, gdy spytałem, o czym myśli, odpowiedziała, że o niczym, że śledzi tylko niezbyt stabilny lot trzmiela. Cóż, wiosna, przyroda budzi się do życia, a młodzi stachanowcy kultury budzą się do marzeń o ogólnokrajowej sławie.

Zmęczeni poszukiwaniem pierwszych śladów wiosny koniec końców osiedliśmy na mieliźnie knajpy. Kazimierzowski Lokator jak zwykle pełen był gwaru i zamieszania, chociaż nie było tam dzielnych rowerzystów. Pewnie wciąż jeszcze trenowali, żeby dobrze wypaść na szklanym ekranie. Zamówiłem po kontrolnym piwie i zaczęliśmy kontemplować malownicze grupy poetów, pisarzy i ich muz, okupujące sąsiednie stoliki. Na pozór wszystko działo się tak, jak dziać się miało, jak zwykle, jak każdego wieczora: poeci opowiadali o fantastycznych tomikach, które już niedługo napiszą, komentowali słowami grubymi a sprośnymi wydane właśnie tomy kolegów i narzekali na beznadziejnych krytyków, którzy nie rozumieją poezji ni w ząb, pisarze opowiadali o powieściach, które niedługo napiszą, komentowali słowami grubymi a sprośnymi wydane właśnie powieści kolegów i narzekali na beznadziejnych krytyków, którzy nie rozumieją prozy ni w ząb, muzy w odpowiednich momentach potakiwały ze zrozumieniem lub bez, chichotały, albo spozierały wzrokiem pełnym uwielbienia na twórców, którzy zadedykowali im, lub zadedykują w przyszłości, swoje wiekopomne teksty. Na pozór więc sytuacja było normalna, ale jednak normalna inaczej, bo wydawało mi się, że goście Lokatora zachowują się nieco sztucznie, ich gesty są przerysowane – jakby byli aktorami w niemym filmie – a wypowiadane kwestie nazbyt głośne. Poza tym wszyscy ciągle rozglądali się na boki, jakby sprawdzali, czy to, co mówią i robią, dociera do innych. Spytałem moją odwieczną, czy widzi to, co ja. Powiedziała, że wszystko jest przecież w absolutnym porządku, obracam się w środowisku pozerów, więc nie powinienem się dziwić, że kto żyw pozuje. Moja odwieczna miała sto procent racji, ale że stuprocentowa racja jest zawsze nieco podejrzana, postanowiłem zwierzyć się z moich wątpliwości barmanowi.

– Co ty – zdziwił się zagadnięty przeze mnie barman – nie zaglądasz do sieci?

– Od dawna nie zajmuje się rybołówstwem.

– Mnie chodzi o sieć internetową. Dunin–Wąsowicz, Lipszyc i Marecki założyli stronę www.kumple.bzdet.pl, taki brukowiec literacki, w którym ogłaszają plotki i ploteczki z młodoliterackiego światka. I teraz każdy stara się załapać na notkę o samym sobie. Kolego, co się przez to wyrabia na mieście? Zero dyskrecji. Jak ktoś chce się przespać z młodą poetką to stara się wyjść z nią z knajpy tak, żeby wszyscy widzieli, a potem przez tydzień nawija, co się działo, komu popadnie. Jak ludzie chcą się nałoić, to tak cyrklują po knajpach, żeby na bank trafić na kogoś znajomego. Niektórzy to ponoć kamery internetowe będą sobie zakładać w kiblach, żeby robić relacje na żywo…

To mi wystarczyło. Pobiegłem do mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej i opowiedziałem jaki sodom tu się odstawia. Pokiwała tylko wdzięcznie główką i powiedziała:

– Prawdę powiedziawszy podejrzewałam, że tak naprawdę ludzie bardziej interesują się tym co pisarze robią, a mniej tym co piszą.

Zaprawdę moja odwieczna wypowiedziała słowa, które należałoby wykaligrafować na czerpanym papierze, oprawić w ramki i powiesić na ścianie. Informacje o tym, kto z kim śpi, dlaczego i czy z przyjemnością, czy bez, kto wypisuje czeki bez pokrycia, a kto jest wypłacalny jak szwajcarski bank, gdzie i jakie alkohole spożywa Dunin, w których stolicach europejskich promuje naszą literaturę Masłowska, otóż te informacje są ciekawe, ważne i niezbędne do zrozumienia współczesnej kultury. Myślę, że wypisy ze strony www.kumple.bzdet.pl prędzej czy później trafią do programów szkolnych. Moja odwieczna i ja nawet za cenę nieistnienia w podręcznikach szkolnych woleliśmy strzec własnej prywatności, więc szybko ewakuowaliśmy się z Lokatora.

Kończył się pierwszy prawdziwie wiosenny dzień, dzień pełen wrażeń: zobaczyliśmy pierwsze pąki na kasztanowcu, usłyszeliśmy świergolenia ptaka, który mógł być skowronkiem, napotkaliśmy pedałujących dekadentów i dowiedzieliśmy się o nowej inicjatywie internetowej. Zasypiając, myślałem jeszcze o „kumplach”. Niby jest ok, każdy lubi plotki i ploteczki. A poza tym „kumple” są przecież kolejną wersją Stachurowskiego „życiopisania”. Stachura mógł splatać życie z pisaniem w spójną tkaninę tekstu, to dlaczego właściwie nie mogą robić tego młodsi? Dunin wstaje rano i nie może znaleźć czystych skarpetek – cóż za fantastyczny temat! Marecki popija browce w zacnym towarzystwie – z tego można zrobić przecudnej urody fabułkę! Lipszyc zmienia dziecku pampersa – dawać do zaraz do sieci! No tak, ale takie rzeczy może robić z czystym sumieniem Dunin, który zawsze miał mocno jajcarski stosunek do instytucji literatury i wcale się z tym nie krył. Ale „haartowcy”?! Przecież oni podobno chcą robić kulturę na poważnie i chcą być traktowani przez innych poważnie, po co więc ładują się do magla?

– Powinni poczytać sobie trochę klasycznych bajek – dopowiedziała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, jak zwykle bezbłędnie czytając mi w myślach. – Wtedy by do nich dotarło, że nie można być jednocześnie królem i błaznem.


(6 maja 2003)


data ostatniej aktualizacji: