KĘSIM KĘSIM
Zeruya Shalev: Życie miłosne. Tłum. Agnieszka Jawor-Polak. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.
Tytułowe życie miłosne jest w książce Shalev – mówiąc najkrócej – wszystkim. Nie wycinkiem rzeczywistości, w którym uczestniczy bohaterka-narratorka powieści Ja’ara, ale tej rzeczywistości esencją. Monolog Ja’ary jest jak życie – kończone intonacyjnym spadkiem długie sekwencje zdań doskonale odzwierciedlają autodestrukcyjną osobowość bohaterki. Symbole, metaforyka, a także sposób prezentacji świata polegający na stopniowym naświetlaniu coraz to innych fragmentów mozaiki sprawiają, że mamy do czynienia z tekstem gęstym i ciemnym, w którym, jak w życiu, powinna kryć się sankcjonująca go/je tajemnica. Niespodziewany związek z dużo starszym od siebie Ariem, przyjacielem ojca z lat młodości, jest dla młodej mężatki, biblistki czymś więcej niż ucieczką od mało satysfakcjonującego małżeństwa. Cyniczny i przede wszystkim doskonale osobny Arie to spełnienie ukrytych pragnień Ja’ary, mężczyzna odpowiadający jej potrzebie zmagania się i rozbijania o Niedostępne, potwierdzenie pesymistycznej diagnozy rzeczywistości, słowem – nadzieja na dotarcie do prawdy świata. Związek z Ariem, przypominający relację nauczyciela i ucznia, kata i ofiary (istotne jest, że relację tą dodatkowo określa patriarchalna kultura judaizmu) angażuje nie tyle ciało, co intelekt bohaterki. Odkrywając coraz to nowe aspekty miłości, Ja’ara podejmuje jednocześnie potrzebny jej bolesny wysiłek poznawczy. Lęk przed wolnością i jej pragnienie zostają pogodzone w próbie intelektualnego opanowania świata. Trzeba przyznać, że wnioski Ja’ary są wyjątkowo trafne, jak choćby ten, dotyczący egzystencjalnej osobności, a wypowiedziany, co nie jest w powieści regułą, językiem fizjologii: „(…) rozmyślałam o tym, jak to kiedyś mi się wydawało, że jeśli widziałam goły tyłek faceta, to już go mam w garści. Sądziłam, że wszystko stanowi jedną całość, że jest chuj w sercu, że jest serce w tyłku, jest tyłek w oczach, są oczy w cipce. Nie docierało do mnie, że każdy organ może ciągnąć w swoją stronę i że pewnego dnia będę płakać z zawodu za tyłkiem kogoś, kogo nie znoszę, a dokładniej, kto mnie nie znosi”. Pomimo postawy zdystansowanej bohaterka pozostaje bierna. Jej bierność nie jest przy tym tylko biernością kobiety, w zachowaniu Ja’ary jest coś z bierności, którą nazwałabym egzystencjalną. Jeśli bohaterka podejmuje jakiś wysiłek, to zawsze ze świadomością ciążącego nad nią fatum – uwarunkowanego pokoleniowo (spada na nią kara za winę matki, która odrzuciła „miłość” Ariego) i kulturowo (judaizm). Ja’ara praktycznie nie rusza z miejsca – pozwala, by zniszczyły ją lęki, a świadomość własnej niemocy nie zmienia tego stanu rzeczy. Przywołując wielokrotnie pojawiający się na kartach książki symbol Świątyni, można by powiedzieć, że życie bohaterki to nieustanna dewastacja Świątyni, dokonywana po to, by można było tęsknić za jej pięknem. Ja’ara zamierza pisać pracę o kryzysie tożsamości w legendach o zburzeniu Świątyni. Tymczasem jej własne życie, a także monolog, w którym trudno nieraz wyznaczyć granicę między rzeczywistością i fantazją, układa się w legendę o winie i karze. Związek z Ariem kończy się porażką (Ja’ara odchodzi, ale przecież rozczarowuje ją odkrycie, że Arie, jako wielki życiowy przegrany, w rzeczywistości nie uosabia tego, za czym bohaterka tęskni), powrót do męża okazuje się niemożliwy, także z tego powodu, że jest za trudny, jeśli trudem nazwać zgodę na czyjąś, nie swoją winę. Książka kończy się sceną, która podtrzymuje uciążliwe, a zarazem w miarę bezpieczne status quo. Bohaterka zaszywa się w bibliotece i tu, czytając legendę o córce kapłana, która poświęciła się, by własną winą uchronić przed winą swego ojca, przypomina sobie, że kiedyś tę samą legendę czytała jej matka. Lektura Ja’ary nie jest lekturą ocalającą, to raczej kolejny upadek, w najlepszym razie – moment zawieszenia, od którego może się rozpocząć nowe życie, ale – co bardziej prawdopodobne – kolejna (ta sama) smutna opowieść. Książka Shalev to kawałek dobrej, uczciwej prozy. Charakteryzuje ją pewien rodzaj wierności światu, polegający na przedstawieniu go zgodnie z jego prawidłami. Widać to chociażby w technice prezentowania zdarzeń, odzwierciedlającej proces poszukiwania tajemnicy, a także w narracji, pozornie tylko neutralnej, odpowiadającej rytmowi mowy, przy tym – trzeba zaznaczyć – narracji, w której znać rasową pisarkę. A że nie każdy godzi się z rozpoznaniem Shalev i jej bohaterki? No cóż, to również jest atutem książki. Wierność światu w wydaniu Shalev sprawia, że proza ta budzi w nas reakcje obronne – szybko skłonni jesteśmy przyznać, że, owszem, mamy do czynienia z życiem, tyle że jest to, na szczęście, życie według powieściowej bohaterki Ja’ary. A to już pozwala na moment oddechu.
Adam Pluszka: Łapu capu. Stowarzyszenie Twórcze Artystyczno-Literackie (Biblioteka „Nowego Wieku”). Kraków 2003.
Czytelnicy prozy mającej inne ambicje niż rozrywka dawno już przywykli do faktu, że spójną fabułę otrzymują raczej jako bonus - układa się im ona w głowach po zakończeniu lektury lub przy ponownym wertowaniu książki. Tak też jest w przypadku prozatorskiego debiutu Adama Pluszki - pozornie niezwiązane ze sobą, krótsze i dłuższe całostki, okazują się tworzyć opowieść o młodym mężczyźnie i krystalizowaniu się jego erotycznego świata. Ale powiedzieć tyle, to nie powiedzieć nic o książce. Cała korzyść z lektury, czyli przyjemność i materiał do przemyśleń, bierze się z przedzierania się przez gąszcz zdarzeń, postaci i relacji między nimi oraz smakowania parodystycznych zabiegów, jakimi przy ich opisie posługuje się autor. Parodia jest do książki Adama Pluszki kluczem, kpiarski ton wszystkich narracji wręcz narzuca się czytelnikowi jako oczywisty wspólny mianownik. Większym kłopotem jest określenie, w jakim celu autor parodię stosuje, i dopiero odkrycie, że wszystkie zamieszone w tomie teksty składają się na wspomnianą historię młodego mężczyzny, zbawia nas od przykrego podejrzenia, że autor kpi, żeby kpić. Kim jest i czego chce Maks, bo takie, MAKSymalne imię otrzymuje bohater przy końcu książki? Jest dwudziestoparolatkiem wychowanym w świecie zdominowanym przez kobiety, który chce „sprawiać innym przyjemność (…) bo każdemu należy się choć odrobina radości”. Przez „radość” należy rozumieć satysfakcję seksualną - bez różnicy: mężczyzn czy kobiet. Absurd ambicji Maksa jawi się jako oczywisty i wydaje się, że książka Adama Pluszki jest zgryźliwym rozliczeniem ze współczesnym ideałem mężczyzny. Jednak by odpowiedzieć, dlaczego właściwie Maks w swych wyborach błądzi, trzeba się głęboko zastanowić. Zresztą autor nie ułatwia nam sprawy, sugerując kompensacyjne motywacje bohatera. Ponoć w postanowieniu sprawiania innym przyjemności umocnił Maksa dosyć przypadkowy udział w zbiorowym gwałcie na koleżance, gdy był nastolatkiem…
Richard Wagner: Miss Bukaresztu. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2003.
Z książkami, które odrabiają pracę za recenzenta, jest zawsze kłopot: co z nich spisać? A może pomilczeć? Tak byłoby najlepiej w związku z Miss Bukaresztu Richarda Wagnera, książką, która raczej nie potrzebuje krytyka-tłumacza. Co ma do powiedzenia czytelnikowi, mówi otwartym tekstem. Trzykrotnie. Ale można jej to wybaczyć, jakkolwiek trzy historie, które składają się na tę prozę, są opowiedziane „po amerykańsku”, w pierwszej osobie. A tak nie należy pisać, czytam na którejś stronie. Zgrywa? Zdecydowanie na odwrót, albowiem powieść Wagnera jest poważna i daleka od żartów. W trzech odsłonach opowiada historię trzech rumuńskich emigrantów, którzy uciekli do Niemiec Zachodnich w czasach przełomu demokratycznego w Rumunii. Dino Schullerus jest byłym oficerem Securitate (rumuński odpowiednik naszej bezpieki), obecnie detektywem, Christain - jego synem, początkującym pisarzem, Klaus Richartz - wziętym eseistą. Łatwo się domyślić, o czym jest powieść. Najkrócej jak można: o głowach pełnych Bałkanów. A idzie o to, o co zawsze: o bycie obcym, o tożsamość, język, o konflikt Zachodu ze Wschodem… i wielką spowiedź współpracujących z reżimem (w tej roli Dino). Słowem: w Miss Bukaresztu próbuje się rozstrzygnąć walkę przeszłości z teraźniejszością. Nie tylko zostajemy dobrze poinformowani, kto i z jakich przyczyn zginął, ale też otrzymujemy stosowny komentarz w oprawie z bałkańsko-słowiańskiej melancholii (tytułowa „miss”, Erika jako wielka nieobecna i femme fatale, którą kochają wszyscy mężczyźni). Zabawa w literaturę i politykę zwykle kończy się nieporozumieniem. Tak jest i w tym przypadku, który jednak warto sobie przyswoić, choćby przez wzgląd na parę niezłych fraz. Na przykład taką: „Boże, ten znowu swoje z tą Rumunią. Zaraz chyba kimnę z nudów (…). Jakby nie wystarczyło, że się tam urodziłem”.
Marcin Wolski: Alterland. Wydawnictwo W.A.B. [seria „Z zegarkiem”]. Warszawa 2003.
Sporo powstało już powieści, kreślących alternatywne wizje historii dwudziestego wieku. W niektórych z nich pojawił się motyw manipulowania przeszłością w celu poprawienia przyszłości. Ulubionym „elementem do wymiany” z przeszłości zdaje się być Hitler (przypomnę choćby wydaną w roku 1999 powieść Andrzeja Barta Pociąg do podróży). Wolski nic więc nowego w swojej najnowszej książce nie wymyślił. Ale też nie o fabularne fajerwerki czy fantastykę w Alterlandzie chodzi, lecz o rodzaj ćwiczenia z historyczno-politycznej wyobraźni. Wolski przedstawia dwie wersje historii Europy, i oczywiście Polski: w jednej – przedstawiam w ogromnym skrócie – Hitler ginie w czasie zamachu w Wilczym Szańcu, a Niemcy stają po stronie zachodnich aliantów, aby walczyć z „czerwoną zarazą”, w drugiej – „czerwona zaraza” opanowuje stopniowo cały świat, a nieszczęsna Polska zamieniona zostaje w Autonomiczną Republikę Przywiślańską. Stara się również pokazać, w jaki sposób historia modeluje losy ludzi, odpowiadając na pytanie postawione w wygłosie powieści: „czy nasze życie nie jest przypadkiem tylko wariantem innego – lepszego albo może gorszego?”. I chociaż wizjom Wolskiego daleko do tych, które przedstawił swego czasu choćby Philip K. Dick w Człowieku z Wysokiego Zamku, to jednak lektura Alterlandu wciągnęła mnie i dostarczyła sporo inteligentnej rozrywki. Poza tym – co dla mnie istotne – w książce Wolskiego nie ma ideologicznych przegięć (co zdarza się często polskim prozaikom, piszącym tego rodzaju powieści), chociaż bez trudu można zauważyć, że pisarz ma wyraźnie prawicowe poglądy. Mówiąc krótko: przyjemna lekturka, chociaż z lekkim zgrzytem na końcu. Do Alterlandu dołączono obszerny (ponad 20 stron) „indeks postaci historycznych”, w którym tłumaczy się, na przykład, kim był Stalin albo Sikorski. Wydawało mi się dotąd, że jedynie redaktorzy prasy wysokonakładowej uważają czytelników za lekkich idiotów i niedouków. Okazuje się, że redaktorzy szanowanych wydawnictw wcale nie mają o czytelnikach lepszego mniemania.
Wojciech Kuczok: Gnój. Antybiografia. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.
Chciałem bardzo, żeby Kuczok wydał wreszcie książkę prozatorską naprawdę dobrą, by – jako było nie było wydawca jego pierwszej książki (poetyckiej) – ze szczętem się nową książką zachwycić i się po nie swojej, ale jednak śmietance oblizać. Nic z tych rzeczy, po raz trzeci obchodzę się smakiem. Po pierwsze dlatego, że ta książka, podzielona na trzy części, to właściwie dwa i pół opowiadania. Choć konstrukcje luźne są od wielu lat modne, zatem owo dwa i pół opowiadania ujdzie w tłoku, to jednak nie sposób zauważyć, że umiejętności tworzenia dużych całostek musi się Kuczok dopiero nauczyć. Po drugie dlatego, że owe dwa i pół opowiadania są wypełnione scenami skonstruowanymi na podstawie klisz modnych i obowiązujących, co zresztą autor uczciwie w podtytule zaznacza („antybiografia”). Niewiele by się przecież zmieniło, gdyby nawet napisał „autobiografia”, bo nikt o zdrowych zmysłach, a znający się choć ciut na literaturze, nie rozpoznałby w tej książce autobiografii. Ale ten podtytuł, jak i zastrzeżenie, iż „wszystkie postaci i wydarzenia są fikcyjne” wyraźnie wskazują, że czytelnikami Gnoju mają być osobnicy w literaturze średnio obeznani, dobrze jednak znający klasyczną pozycję z dziedziny psychologii popularnej pt. Toksyczni rodzice. Dla nich także są przeznaczone mocno już prześwietlone klisze historyczne (np. wzięli Ślązaka siłą do Wehrmachtu i zginął, przyjaciel-Żyd przychodzi w okupację po pomoc, której mu się odmawia). Ze zbioru klisz opatrzonego znakiem „kolekcja Kuczoka” nie wynika oczywiście ani żadna prawda literacka, ani inna prawda prawdziwa. W sumie książka broni się wyłącznie tym, co i wcześniej było atutem pisarstwa Kuczoka – niezłym stylem i wyobraźnią językową autora, objawiającą się błyskotliwym wykorzystywaniem homonimów i aliteracji. Wszyscy ci, którzy liczyli na więcej, pozostają w żalu ze swoją oskomą.
Imre Kertész: Kadysz za nienarodzone dziecko. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.
Czy bohater powieści Kertésza (opublikowanej po węgiersku w roku 1990), pisarz i tłumacz B., faktycznie – jak sugeruje tytuł – spisuje kadysz za swoje dziecko? To dziecko, któremu powiedział wyraźne „nie!”, powtarzane dobitnie na początku każdego akapitu tekstu, odsuwając od siebie możliwość bycia ojcem? Nienarodzone dziecko stanowi w tym przypadku jedynie pretekst do rozliczenia się z własnym życiem. Na dobrą sprawę więc B. odmawia kadysz za samego siebie, co nie dziwi, zaważywszy, że uważa się w pewnym stopniu za umarłego; przynajmniej umarłego dla świata. Przyczyn życiowych klęsk bohater nie upatruje tylko i wyłącznie w swoim żydostwie i przeżyciach obozowych. Temat Zagłady jest wprawdzie mocno wpisany w tekst Kertésza, ale – jak mi się zdaje – wcale nie stanowi jego centrum. Węgierski pisarz pokazuje człowieka, który nie potrafi dopasować się do świata, zaakceptować reguł w nim obowiązujących, przez co naraża się na bolesne zderzenia z rzeczywistością. B. stwierdza: „nie potrafię się przystosować do tego, co jest, do życia, a jednak, mimo to, jestem, istnieję i żyję”. Nerwowy, momentami chaotyczny i pokrętny, monolog B. stanowi kolejną próbę oswojenia paradoksalności i zarazem absurdalności własnego istnienia: oto on, który nie potrafi żyć, dla którego życie naznaczone jest nieredukowalną obcością (nie przez przypadek przecież słowo „życie” w przywołanym cytacie zapisane zostało kursywą), jednak żyje, oto on, który „niszczony” był w dzieciństwie przez opresyjne instytucje wychowawcze i toksycznego ojca, a potem przez Niemców w obozie, mimo wszystko przetrwał. Chociaż B. nie tyle próbuje oswoić własne lęki, złagodzić dojmujące poczucie absurdalności życia, co raczej – zagadać je, zatopić w potoku słów. Bohater wyraźnie akcentuje ocalającą moc pisania, literatury: „uratowała mnie praca, choć w rzeczywistości uratowała mnie jedynie dla śmierci”. Literatura ocala – zdaje się mówić Kertész – znieczulając piszącego. Nieustanne opisywanie własnego życia, sporządzanie kolejnych redakcji życiorysu nie przybliża wprawdzie do zrozumienia sensu własnego istnienia, ale pozwala uzyskać wobec niego dystans. Żałobny kadysz zamienia się w pean ku czci literatury, pean paradoksalny jak cała książka, bo przecież wychwalający literaturę, która nic w życiu nie zmienia, a mimo to pomaga.
|