WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Miesięcznik nr 90, październik 2005
Ubertowski

DWORZEC

– No to, dzięki Bogu, dojechaliśmy na miejsce – przerwał mu w pół słowa ściśnięty paskiem grubas i dla potwierdzenia swoich słów zerwał się sprężyście na obie nogi, by jednym szarpnięciem ściągnąć z półki opasłą walizkę – jak wierny pies upodobnioną do swego właściciela.

Na te słowa siedzący naprzeciwko chłopiec z ryżową szczotką na głowie – który przez całą drogę wydmuchiwał nos w papierowe chusteczki – zamajtał w powietrzu nogami, niczym animowana postać szykująca się do szalonego biegu.

– Pan nie wysiada? – obie kobiety stały już przy drzwiach, patrząc wymownie na swoje przyciężkie bagaże wciśnięte pod sufit.

– Ach tak, czy mógłbym pomóc? – grubas zwracał się wyłącznie do młodszej z nich, zezując bezceremonialnie na jej rozfalowany dekolt.

Podróżny z miejsca 51 przetarł pięściami oczy i przez dawno nie pucowaną szybę dostrzegł migoczący zarys miasta, w które wdzierał się kolisty sznur wagonów. Uniósł się z fotela ściśle odpowiadającego numerowi na jego bilecie, sięgnął po dziwaczną, niemodną już – lub wyprzedzającą modę – walizkę i bez słowa opuścił przedział. Korytarz był wciąż jeszcze pusty, idąc szybkim krokiem (stukot jego obcasów odmierzał rytm zgodny z pędem pociągu) mijał teraz po jednej stronie twarze zbierających się do wyjścia pasażerów, a po drugiej – mknące naprzeciw jaskrawo oświetlone domy i ulice ogarnięte nerwowym, szarpanym ruchem samochodów. Trzaskające wokół drzwi przedziałów poprzedzały kolejne fale narastającego tłoku, z otwartego okna do środka wdarł się zapach gorącego, letniego wieczoru, głowy kierowców zniknęły we wnętrzach aut, przykrytych nagle blaskiem okazałego dworca, otoczonego fosami peronów. Do widzenia panu – krzyczał ponad morzem ramion obwieszony bagażami grubas. Powodzenia, pa, zadzwoń koniecznie, – mówiono wokoło. Słowa i myśli mieszały się w ciasnym, blaszanym wnętrzu, tłoczącym w siebie pogłosy, szepty i zwielokrotnione echo. O tak, jakoś to będzie, tak sobie, e tam, skąd, dlaczego, już, mówię ci, jezu, no tak.

Zgrzyt hamulców podrażnił jeszcze bardziej jego zmysły i nagle coś kulistego i ciemnego jak mrok wtoczyło się do środka jego głowy i zaczęło stukać boleśnie o wyrosłe nie wiadomo skąd kanty czaszki. Chciał – po raz ostatni – puścić trzymaną kurczowo walizkę, a właściwie (w tym jednym krótkim jak samogłoska momencie) chciał rzucić wszystko w diabły: chwycić się oburącz za głowę, zamknąć z całych sił oczy i biec wbrew temu przeklętemu pociągowi, stratować pierwszą osobę, kolejną i kolejną, wdeptać w zapaskudzoną podłogę sapiącego grubasa, zasmarkanego rudzielca, obie kobiety wraz z ich bagażem i rozfalowanym biustem, wszystkich – aż do ostatniego wagonu, za którym otwierała się wolność i przestrzeń. Tłum uprzedził jednak jego nie narodzoną jeszcze decyzję i natarł z dzikim impetem na drzwi, które zasłaniał nieopatrznie swoim ciałem. Jego dłoń została przyciśnięta do klamki, ramię pchnięto na ustępujące na zewnątrz skrzydło, a pozostałe części organizmu wywleczono na rozgrzaną płytę peronu. W tej samej chwili resztki nadwątlonej wrzawą ciszy rozsadził nieodległy piekący uszy wybuch.

Padł już niemal instynktownie na ziemię, gdy – w rozwartych z przerażenia oczach – dostrzegł, że artyleryjski ostrzał nie przerywa zamaszystych powitań, nie dusi przykrywających twarze uśmiechów, grymasów i min, nie zniekształca w żadnym razie rytuału odbioru i nadawania krzykliwych organicznych paczek. Zastanowiło go to niezmiernie i dało impuls do rozmyślań nad specyfiką osobowości tubylców, do czasu gdy spod przymkniętych przezornie powiek nie dojrzał przyczyny tego akustycznego nieporządku, nie burzącego spokoju na peronie: na pociemniałym niebie wyrosło ogromne świetliste drzewo, szumiące tysiącem opadających liściastych ogni. Po nim – z nie mniejszym hukiem – wysunął się znikąd oszalały ognisty wąż, ustępujący miejsca chaotycznym błyskom i ścierającym się płonącym kulom. Zanim wszystko to nie utonęło w kilkuminutowej kanonadzie świateł i wybuchów.

Mijał teraz jak tyczki znieruchomiałych ludzi zadzierających boleśnie głowy, potykał się o zapomniane na moment pakunki, parasole i zwinięte ciasno plażowe parawany, odsuwał od siebie wszędobylskie, wysłane na oślep złodziejskie ręce, dopóki nie zasłoniła mu całego widoku pulchna, porowata twarz mężczyzny w mocno nieokreślonym wieku.

– Ponieść walizeczkę? – wyseplenił i nie czekając na odpowiedź wyszarpnął mu z rąk bagaż, po czym ruszył nadmiernie szybkim krokiem w stronę schodów.

Chciał ukraść jego walizkę? Czy też spieszył się tak bardzo, by obsłużyć jeszcze innych pasażerów tego pociągu?

Podróżny rzucił się za nim – bezskutecznie, bo drogę zagrodzili mu nagle nieświadomi wspólnicy tragarza, kroczący tłumnie do wyjścia po skończonym pokazie dantejskich ogni. Sponad ich głów widział przygarbione plecy kuferkowego porywacza – który taszcząc z widocznym trudem swą zdobycz rzucał za siebie ukradkowe spojrzenia, jak spuszczony ze smyczy pies, sprawdzający przezornie, czy jego właściciel w ramach porannego spaceru nie pragnie pozbyć się go raz na zawsze – mógł więc tylko posłać w jego stronę wiązankę przekleństw, skleconą z kilku przypadkowych języków. Tłum przybrał szybko konsystencję czekoladopodobnej masy i urósł ponad wysokość, dostępną na wyciągnięcie palców, dlatego pasażer musiał podskakiwać, by dostrzec jeszcze cokolwiek. To, co widział, upodobniło się teraz do niemego filmu: sylwetka tragarza malała sekwencyjnie, aż do najwyższego stopnia schodów, gdzie obraz zatrzymał się nagle za sprawą niepozornego mężczyzny, który magicznym gestem zatrzymał rozklekotany projektor.

– Pan Kobayashi? – zapytał nieznajomy, patrząc nie wiedzieć czemu nie na twarz, lecz na walizkę, przechylającą na bok tragarza.

– Kto? – odburknął zziajany bagażowy i w tej samej chwili rozdziawił oczy na pół twarzy, widząc wycelowany w swoje czoło ogromny, smolistoczarny pistolet.

Gdy rozległ się spóźniony, pojedynczy wybuch – przypominający wystrzał z korkowca – ludzie tworzący bezimienny peronowy tłum zatrzymali się na moment, ale nie dostrzegłszy żadnych fajerwerków, będących konsekwencją tego niemrawego hałasu, poszli dalej, przeskakując lub – w przypadku wyższych osobników – przechodząc jednym krokiem ponad ciałem, leżącym twarzą do ziemi. Jeden tylko podróżny – ten sam, którego tragarz pozbawił przed chwilą bagażu – pochylił się z wyraźnym zainteresowaniem nad skulonym pokrętnie człowiekiem i z nieskrywaną satysfakcją wyszarpnął z jego objęć swoją własną walizkę.

Zaroiło się nagle wokoło od umundurowanych oficerów, wymachujących odbezpieczoną bronią – osobliwie okazałych rozmiarów, jakby wypożyczoną z zakurzonego teatralnego arsenału. Chudy jak patyk oficer z monoklem (ułamaną połówką okularów?) skierował swojego mauzera na podróżnego, w pierwszej chwili chciał nawet pchnąć go lekko lufą w pierś lub przyłożyć mu ją do podbródka, lecz zreflektował się w ostatnim momencie, widząc wokół siebie dziesiątki milczących ponuro gapiów.

– Pan to zrobił? – zadał mu pytanie nie mniej niedorzeczne od rozważanego przed sekundą gestu.

– Że co? Że ja? – podróżny wykazał bezgraniczne zdumienie całym swoim ciałem.

– Tak, pan. Pytam, czy dopiero co nie pozbawił pan życia tego to oto obywatela? – wskazał palcem na nieruchome ciało, jednocześnie – zgodnie z podręcznikowymi zaleceniami – nawet na moment nie spuszczając z oczu podejrzanego.

– Skąd taki pomysł? – podróżny wyraził teraz bezbłędną mową ciała dotknięcie do żywego przez tak niecne posądzenie.

– Skąd? – mężczyzna w oficerkach miał zawczasu przygotowaną odpowiedź – Ten człowiek ma wielką dziurę w głowie, a pan trzyma jego małą walizkę.

Tłum gapiów znieruchomiał i zamilkł do drugiej potęgi w oczekiwaniu na wyjaśnienie tego logicznie brzmiącego zarzutu, przypominał teraz zastygłą na amen dwudziestoośmiodniową wylewkę, którą przez roztargnienie wyrzucił na peron kierowca betoniarki, spieszący się na mecz piłkarski. Pozostali oficerowie otoczyli swojego kolegę szczelnym kordonem, wycelowanymi na wszystkie strony pistoletami, manifestując solidarność z jego postawą.

– Pan się myli – odpowiedział ze spokojem podróżny. – To nie jest jego walizka. Ona należy do mnie.

Oficer zaniemówił tylko na chwilę – potrzebną mu do przejrzenia w myślach kieszonkowego słowniczka postępowania z podejrzanymi.

– To nie zmienia istoty sprawy. – powiedział z niezmąconą pewnością siebie. – Wyklucza tylko wstępnie zabójstwo w celach rabunkowych. Wskazuje natomiast na nową ewentualność: dokonanie czynu karalnego w celu odzyskania mienia. Poproszę o pańskie dokumenty.

– Zostaw mnie pan w spokoju – chciał powiedzieć podróżny, ale z jakiegoś powodu mruknął coś tylko niezrozumiale pod nosem i podał oficerowi dokument wyjęty z wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Pan Kobayashi? – odczytał wolno mundurowy, przymykając przy tym oko nieuzbrojone w monokl (ułamaną połówkę okularów?).

– Tak.

– Od kiedy jest pan w naszym kraju?

– Dzisiaj przyjechałem.

– W jakim celu?

– Osobistym.

– Ma pan tutaj rodzinę, przyjaciół, znajomych?

– Nie, nie znam tutaj nikogo? Czy to przestępstwo?

Oficer zdawał się nie słyszeć drwiącego tonu, sam zajęty bez reszty układaniem zdań przesiąkniętych ironią.

– Więc pan, panie Kobayashi, twierdzi, że nie jest autorem tej dziury w głowie, za to jest właścicielem walizki, którą niósł denat? Czy pan nie widzi, że w tym wszystkim kryje się jakaś zagadka? Jest pan cudzoziemcem noszącym obco brzmiące nazwisko, a mówi pan w naszym języku bez zająknięcia. Przybył pan tutaj w celu osobistym, a nie ma pan tu nikogo bliskiego. I już w pierwszym dniu przytrafiają się panu tak dziwaczne rzeczy? O nie, panie Kobayashi, myli się pan, skoro sądzi, że można przejść z dobrym samopoczuciem obok takich zdarzeń. Nie puścimy pana, dopóki nie ustalimy bez żadnych wątpliwości, która z hipotez jest najbliższa prawdzie. Czy to pan zabił tego nieszczęśnika, by ukraść jego walizkę – co oznaczałoby, że jest pan zwykłym rabusiem. Czy też zabił go pan z powodu kradzieży pańskiej walizki – co oznaczałoby, że jest pan bardzo mściwym człowiekiem. Czy wreszcie ktoś inny zabił go z zupełnie innego powodu – co oznaczałoby, sam jeszcze nie wiem, co.

– No tak – mruknął Kobayashi. – Być może jest sto i tysiąc innych hipotez. Ale to pański problem. Ja panu nie pomogę, przykro mi, spieszę się.

Jednym ruchem odebrał i schował swój dokument, a potem posłał oficerowi tak przeszywające spojrzenie, że tamten zatrząsł się w sposób na tyle widoczny, iż nie sposób było skryć ten fakt nawet pod najstaranniej wyprasowanym mundurem.

Kobayashi odszedł w stronę wyjścia drażniąco wolnym krokiem i żaden z oficerów, a tym bardziej żaden z gapiów nie wykonał najmniejszego gestu, by go zatrzymać. Dopiero gdy cisza i bezruch zaczęły wszystkim uwierać, oficer z monoklem (?) pochylił się do najbliżej stojącego kolegi i szepnął mu coś do ucha. Tamten w odpowiedzi kiwnął zamaszyście głową i zwrócił się do gapiów z uroczystą przemową.

– Czy ktoś z państwa widział okoliczności zabójstwa? – ton oficera był równie urzędowy, jak jego słowa.

Kilka osób wyróżniło się nieopatrznie z tłumu.

– Zabójca był chudszy od tego skośnookiego – wyseplenił nastolatek z kapturem na głowie.

– Uciekł o tam – korpulentna kobieta wskazywała na cztery strony świata.

– Potrącił mnie uciekając. O tu walnął mnie łokciem – mężczyzna w garniturze wyciągnął już ze spodni koszulę, by pokazać swoje obolałe żebra.

– Sprawdzimy to – mruknął oficer z monoklem. W tej samej chwili mundurowi chwycili całą trójkę za kołnierz i powlekli z nieokiełznaną brutalnością do przyczajonego w pobliżu radiowozu. Zajęło im to jakiś czas, ponieważ świadkowie nie okazywali nadmiernego zachwytu takim sposobem podziękowania za wykazanie obywatelskiej postawy, w końcu jednak wciśnięto ich do środka; rozległo się rozdzierające uszy wycie syren i blaszane auto ruszyło środkiem drogi, tłukąc swoją zawartością jak niemowlęca zabawka.


Fragment przygotowywanej do druku powieści Rezydenci.

Rezydenci Adama Ubertowskiego - wydawać czy nie wydawać?
natychmiast wydać!
wydać za miesiąc - dwa...
najwcześniej za rok



Menu miesięcznika FA-art