tu jesteś: Miesięcznik nr 93, styczeń-luty 2006 - KĘSIM KĘSIM
|
KĘSIM KĘSIM
Marzena Broda: LukaMarzena Broda: Luka. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2005. Wrażliwy, sympatyczny, kochający i nade wszystko uległy mężczyzna pojawia się w marzeniach niemal każdego dorastającego dziewczątka. Z wiekiem oczywiście owa panna przestaje (czy też powinna przestać) wierzyć w bajki i zadawala się zwyczajną żabą. Do czasu jednak. No bo cóż szkodzi – skoro nadarzy się okazja – dać się na powrót omamić iluzjom? A co, jeśli ów „ideał” rzeczywiście gdzieś błąka się po tym łez padole? A co, gdyby role odwrócić? Bo niby kto powiedział, że tylko kobiety stając się „ofiarami” niemożliwej miłości, cierpią? Czy któraś z was, drogie mężatki, tudzież jasno zdeklarowane narzeczone, zastanowiła się choć raz, co czuje porzucony kochanek? Marzena Broda się zastanowiła i w swej najnowszej powieści spieszy z odpowiedzią! Luka autorki Nie dotykać Normana Hammera oparta została na starym acz sprawdzonym miłosnym trójkąciku: jest Ona (Luka), On (Zachary) i Ten Trzeci (Bernard), z którego perspektywy dowiadujemy się, że po raz kolejny wielka miłość została utracona. To historia przypominająca tonacją Terminal Marka Bieńczyka: pierwszoosobowa opowieść amanta powracającego we wspomnieniach do wspólnych wtorków, rewelacyjnego seksu i równie udanego (bo?) fragmentarycznego współegzystowania. „Do czasu poznania mojej kochanej znałem miłość z książek. Chyba nie wierzyłem, że kochając, można zapomnieć o sobie, stać się narzędziem dla uczucia, nad którym człowiek nie panuje, nie robiąc nic innego oprócz kochania”. Takich rzewnych fraz w Luce, wygłaszanych w monologu Bernarda-„programowego” romantyka, jest pełno. Pokrewieństwo z powieścią autora Melancholii zaznacza się również w podobnej prezentacji „obiektu pożądania”, który poznajemy jedynie dzięki idealizującej ją opowieści zakochanego narratora. Słowem: sentymentalne, liryczne, reminiscencyjne opisy spotkań (za wyjątkiem kilku zwulgaryzowanych scen obnażających, mimo wszystko lightowo, akty erotyczne), fragmenciki rozmów i próba uchwycenia przeżyć wewnętrznych bohatera zaowocowały czymś, co można by nazwać „romansem melancholijnym”, w którym – co nazbyt łatwo wytłumaczalne – rzeczywistość miesza się z fikcją, a przeszłość nakłada się na teraźniejszość. Cóż, nihil novi! Do umiejętności warsztatowych Bieńczyka Brodzie jednak daleko. Romantyczny mit zdolnego góry przenosić uczucia, tak przynajmniej chcę czytać Lukę, został tu ośmieszony. Podobnie jak i uśmiech politowania wywoływać może taki obraz porzuconego kochanka, jakim jest Bernard. Czyżby autorka groziła paluszkiem: uważajcie jakiego faceta sobie wymarzycie, drogie panie, bo życzenia czasami się spełniają? Wprawdzie nikt nie twierdził, że będzie łatwo. Wszak miłość to trudne doświadczenie życiowe, a co dopiero twórcze! Po lekturze Luki wiem jedno: lepsza pewna siebie żaba niż rozlazły księciunio. Ewa Schilling: Głupiec. Korporacja Ha!art. Kraków 2005. Pora uderzyć się w (własne) piersi i przyznać, że pociąga nas to, co „inne”, ekscentryczne, zakazane, spektakularne i efekciarskie. To z tych poniekąd powodów Michał Witkowski miał ostatnio swoje pięć minut. Sukcesu autora Lubiewa nie powtórzy Ewa Schilling, mimo iż sięgnęła po stary i niezmiennie popularny paradygmat romansowy, by opowiedzieć skądinąd uroczą, acz nazbyt prostą miłosną historię. Głupca da się łatwo, zdecydowanie aż nazbyt łatwo, „zaszufladkować” jako romans lesbijski zwieńczony happy endem. Jeśli uznalibyśmy, że opowieść o miłości kobiety do kobiety wystarczy, by powiadać o „przekroczeniu” paradygmatu romansowego (czyli jego odświeżeniu), to – z bólem, ale jednak – dałoby się przymknąć oko na pewne potknięcia warsztatowe, mało wartką akcję (ale kto powiedział, że to ona powinna być w powieści najważniejsza?) czy stereotypową prezentację świata żeńsko-męskiego. Problem w tym, że nie wystarczy! A przecież nie mamy do czynienia z debiutantką. Dlaczego najnowszą książkę Schilling uważam za jej najsłabszą produkcję? Może, niczym Alina – bohaterka Głupca – szukam świętego Graala, czyli chcę doszukać się ukrytych treści tam, gdzie de facto ich nie ma? Cóż, możliwe, że poszłam na łatwiznę, bo owo obniżenie lotów tłumaczę uwarunkowaniami pozaliterackimi. Schilling dała się po prostu uwieść koniunkturze na prozy obnażające „inność” (zwłaszcza tę seksualną) i napisała – wcale nie odkrywczo, demistyfikująco i zdecydowanie nie comming outowo – o środowisku lesbijskim (z drugiej strony: czy musiała ulec modzie na sensacyjność i efekciarstwo?). Dowody? Służę. Trywialna historia odwzajemnionej miłości nauczycielki do uczennicy, oparta na stereotypowym postrzeganiu lesbijek przez heteryków. Sprawę miało komplikować wychowanie bohaterki w duchu protestanckim, ale cała miłosna otoczka: zazdrość, kłótnie, strach i niepewność jest dokładnie taka sama, jak w związkach hetero. Ponadto, fragmentaryczność narracji, upoetyzowany język, którego subtelność koresponduje z subtelnością uczuć to chwyty znane aż nazbyt dobrze. Czepiam się, a to romans skrojony (prawie!) jak Bóg przykazał. Mój żal do autorki zatem o to, że jej proza jest przezroczysta, uszyta z wyświechtanych stereotypów, krzywdzących schematów. Nie rozumiem też, jaką funkcję pełni zastosowana w książce „awangardowa” forma: konsekwentny i wyjątkowo irytujący (przynajmniej dla czytelnika-filologa) brak wielkich liter (z interpunkcji zachowały się jedynie kropki). Jeśli autorka Akacji chciała objawić (żeńskiemu?) światu wyłącznie tę powszechnie znaną prawdę, według której faceci i świnie miewają cechy wspólne to deczko się spóźniła. Kompromitacja płci męskiej nie raz i nie dwa została już w literaturze dokonana. Paweł Rochala: Bogumił Wiślanin. „Świat Książki”. Warszawa 2005. Czterdziestka na karku, a człowiek ulega reklamie równie łatwo jak panna czarowi munduru. Czy mogłem jednak nie ulec, skoro na skrzydełku książki stoi wypisane drukiem wytłuszczonym: „Gdyby Andrzej Sapkowski i Teodor Parnicki mieli wspólnie napisać powieść, byłby to Bogumił Wiślanin”? Prawda, było też ostrzeżenie. Na ostatniej stronie okładki przytoczono fragment utworu, scenę narodzin tytułowego bohatera, i dość tych kilkunastu linijek, aby zauważyć, że autor robi piórem dość nieporadnie. Książkę ostatecznie kupiłem, przeczytałem i mogę skonstatować z czystem sumieniem, że zamieszczona na okładce próbka jest bardzo reprezentatywna dla całego utworu. Tym samym zaś tezę, jakoby nazwisko Pawła Rochali było pseudonimem spółki autorskiej Sapkowski – Parnicki, muszę uznać za mocno naciąganą. Trudno! Dwa zasadnicze mankamenty kładą powieść na łopatki. Po pierwsze, chodzi o sposób prowadzenia fabuły. Pewne epizody są pokazane w dużym zbliżeniu, przedstawione bardzo szczegółowo, potem zaś następują skróty i przeskoki, których nic nie tłumaczy, chyba tylko lenistwo narratora albo konieczność utrzymania objętości utworu w granicach określonych umową między wydawcą i autorem. W rezultacie trudno mówić o jakimś rytmie tej opowieści. Opowiadacz to przyspiesza, to zwalnia, a jedno i drugie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Po drugie, chodzi o wielce niezborną stylistykę. Połączenie retoryki narracyjnej, odwołującej się do tradycji romansu heroiczno-przygodowego, archaizacji oraz ironicznej sprawozdawczości, wykorzystującej słowa i frazeologię na wskroś współczesną, dało u Rochali mieszaninę, w ramach której każdy składnik dziwi się pozostałym. Zataczając się między ironią i powagą, patosem i trywialnością, słowem uroczystym i pospolitym, narrator porusza się – niestety – nie krokiem tancerza, lecz pijaka. Z próby połączenia Sapkowskiego z Bunschem (bo o Parnickim nie ma tu mowy), tym razem zupełnie nic nie wyszło. Szkoda, bo historia słowiańskiego Zaratustry, reformatora i kodyfikatora religii pogańskiej, którego misja przyszła za późno (mamy X wiek, chrześcijaństwo już się zbliża), mogła być zajmującą opowieścią. Wszystko to trochę dziwne, bo choć Bogumił Wiślanin jest debiutem literackim Rochali, to przecież autor ma na koncie trzy książki w ramach popularnonaukowej serii „Historyczne Bitwy” Wydawnictwa Bellona. Z tych trzech książek czytałem dwie (o oblężeniu Niemczy oraz bitwie w Lesie Teutoborskim) i, zapewniam, że autor dał się w nich poznać jako ktoś, kto potrafi opowiadać ze swadą, nie bez zgryźliwej ironii, całkiem swobodnie żonglując frazeologizmami. Cóż, jeśli ktoś potrzebuje dowodu, że z napisaniem powieści trudniej sobie poradzić, ten niech zajrzy do Bogumiła Wiślanina… Jarosław Moździoch: Maska Luny. Wydawnictwo Zysk i S-ka. Poznań 2005. Niby nie było źle, ale przestraszyć to się jakoś nie umiałem. A zważywszy, że powieść Moździocha to horror, problem wcale nie wydaje się błahy. Autor złożył intrygę z klocków znanych skądinąd: grupa archeologów, „wiekopomne” odkrycie („wiekopomne” to ulubione słowo dojeżdżającego z Warszawy zwierzchnika grupy, typowego profesora-idioty), dziwne przypadki, które stają się udziałem bohaterów… Wszystko dlatego, że na leśnej polance przed wiekami odprawiano krwawe rytuały, zaś ona sama była – ni mniej, ni więcej – bramą Piekła. Nadal zresztą pozostaje miejscem, które łączy ze sobą dwa światy: nas-żywicieli oraz karmiących się naszymi lękami nadludzi czy raczej nadkobiet, bo to właśnie One kręcą całym tym interesem. Wśród owych supersamic rywalizują ze sobą dwa stronnictwa, a Starym Kapłankom marzy się powrót do dawnych czasów, kiedy to nadzór nad nami był dużo bardziej bezpośredni, smakowano zaś nie tylko nasze lęki, bo również krew. Konflikt rozstrzyga główny bohater, kierownik prac wykopaliskowych (nie chodzi oczywiście o wspomnianego wyżej profesora-idiotę, lecz sympatycznego samodzielnego pracownika nauki w sile męskich lat). Czarek Kostrzewski musi się zmierzyć ze swoim Cieniem, upostaciowieniem własnej podświadomości, powołanym do fizycznego istnienia przez Stare Kapłanki. Jak się zresztą pokaże, zwycięstwa nie zapewnia wcale pokonanie przeciwnika, ale rozpoznanie w nim samego siebie i pogodzenie się ze sobą. Ot, terapia skończona. Powieść Moździocha została znośnie napisana i nie ma co czepiać się stylu. Zarzut dotyczyłby raczej tego, że sam Kostrzewski w gruncie rzeczy niewiele odkrywa na własną rękę, najwięcej dowiaduje się od rozmaitych pomagierów, którzy objaśniają jemu i nam kluczowe tajemnice. W rezultacie dramaturgia utworu ma się dość kiepsko. Powtórzę, ponieważ chodzi o horror, grzech to poważny. Przy czytaniu najbardziej doskwierało mi jednak coś zupełnie innego. Rzecz w tym, że wysunięta na pierwszy plan grupa archeologów, pracujących pod kierownictwem Kostrzewskiego, przedstawia się zupełnie jak zastęp bohaterów pozytywnych z powieści o harcerzach. Wszyscy są dla siebie mili, wzajemnie pozdrawiają i uśmiechają, lubią, cenią, szanują i troszczą, tedy sceny przedstawiające wizyty w szpitalu przypominają rodzinny piknik. Studentki piątego roku (rzecz jasna, śliczne, bystre i mądre) nie marzą tu o niczym innym jak tylko o pełnym porozumieniu duchowym oraz ostrym seksie ze swoimi mentorami (tj. sympatycznymi samodzielnymi pracownikami nauki w sile męskich lat). Nawet profesor-idiota nie zakłóca tej sielanki, więc od nadmiaru słodyczy zęby muszą rozboleć czytelnika najdalej w okolicach setnej strony. A przed nami jeszcze trzysta i jest prawdą, że wszystko to na koniec znajduje wyjaśnienie. Pokazuje się, że do chwili spotkania Kostrzewskiego z jego alter ego świat był niejako rozłamany na stronę jasną i ciemną, „anielską” i zwierzęcą. Już po rozstrzygnięciu pojedynku, w ostatnim rozdziale, rzeczywistość staje się jednorodna, „szara”, ci sami zaś bohaterowie, zamiast się uśmiechać, żartować, podtrzymywać na duchu, okazują się zniechęceni, złośliwi, interesowni. Powtórzę, wszystko się logicznie i ładnie tłumaczy. Nie należałoby więc czynić autorowi zarzutów, gdyby nie ten drobiazg, że wcześniej, przez prawie czterysta stron czytałem powieść o harcerzach. I co z tego, że z motywami horroru? To ja już wolę Wakacje z duchami. |