WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik strony autorów - M.K.E. Baczewski 
M.K.E. Baczewski

Historia pewnej libelli

W końcu XII wieku w życiu codziennym okcytańskiego dworu pojawia się nowa rozrywka: dysputa religijna. Ckliwych trubadurów zastępują płomienni kaznodzieje. Jedynym pewnym dowodem w kwestiach metafizycznych jest umrzeć. Minie kilkadziesiąt lat, nim zwaśnione strony – albigeńscy gnostycy oraz ortodoksyjni katolicy – dojdą do wniosku, że Cioran miał rację: rozsądzić ich spór może tylko miecz. Co się tyczy wojen religijnych, to wypowiada się je nie po to, aby potwierdzić własne racje, lecz aby powstrzymać się od definitywnego osądu. Zwycięzcy, można by rzec, dobrowolnie wybierają padół kontrowersji.

Pierwsza langwedocka krucjata Szymona de Montfort, hrabiego Leicester, ruszy dopiero w 1209 roku. Na razie mamy rok 1207; skonfliktowani chrześcijanie zachowują wiarę, że jeśli tajemnice bytu mogą być rozświetlone, to raczej za sprawą słowa niż osobistego doświadczenia. W tymże 1207 roku na zamku pana Guilhema de Durfort w Fanjeaux, niewielkiej miejscowości w pobliżu Carcassonne, dochodzi do niezwykłej konferencji. Zwierają się ze sobą dwie potęgi średniowiecznego świata: Guilhabert de Castres i święty Dominik de Guzmán. Guilhabert de Castres to jedna z czołowych postaci w gronie heretyków. Ten niestrudzony pielgrzym Langwedocji doprowadził do powstania kacerskiej stolicy w Montségur. Zjednał dla kataryzmu niezliczonych wyznawców. Być może to jego niewzruszonej postawie należy zawdzięczać, że w bliskich już czasach prześladowań katarzy będą woleli wybierać stos niż nawrócenie na łono rzymskiego Kościoła.

Przypadek sprawił, że obydwaj ci luminarze XIII wieku prowadzili działalność misyjną na jednym i tym samym terenie: w okolicach Fanjeaux. Pod bezchmurnym niebem Okcytanii, wystrzępionym od całodziennych kontaktów ze szczytami Pirenejów, Mąż Boży Dominik przebywał zaledwie od roku. Zdążył rozpoznać kształt swego powołania – będzie namawiał heretyckie pisklęta do powrotu pod skrzydła rzymskokatolickiej kwoki. Dziesięcioletnie doświadczenie misjonarskie w hrabstwie Tuluzy okaże się pomocne przy organizacji zakonu, którego mnisi zwani są potocznie dominikanami, a którego oficjalna nazwa brzmi: Ordo Praedicatorum. Zakon powstanie jednakże dopiero w roku 1215. W 1207 Dominik rozpoznawał terytorium przeciwnika. Taki sens miała zapewne dysputa w Fanjeaux.

W żadnym z dokumentów dziejopisarskich nie znajdziemy śladu argumentów używanych podczas konfrontacji tych religijnych atletów. Imaginacyjny portret spotkania szkicuję na podstawie swego rodzaju średniej arytmetycznej.

Dostojnego arbitrażu podejmuje się pan na zamku Fanjeaux, biorąc do pomocy lokalnych patrycjuszy. Niewątpliwie mamy do czynienia z ciżbą teologicznych dyletantów. Nobilitowani notable będą oceniali raczej urodę prawdy aniżeli jej bicepsy. Keats przyszedł na świat o sześćset lat za późno.

Czemu miały służyć owe dysputy, organizowane na wzór sorbońskich kolokwiów naukowych? Katarscy biskupi nie byli mistrzami dialektyki; stawiali pytania tak elementarne, że odpowiedzią na nie mógł być jedynie przykład z własnego życia. Głębia przekonań metafizycznych często stoi w sprzeczności z możliwością ich artykulacji. Jedno jest pewne. Nie był to pojedynek dwóch spekulatywnych subtelności.

Współcześni kronikarze relacjonują te potyczki skąpo i z wielką niechęcią. Na zamku Mirepoix, parę miesięcy przed kolokwium w Fanjeaux, ten sam gnostycki patriarcha rozkłada na łopatki legata papieskiego Piotra de Castelnau. Wiosną 1207 w Montréal misjonarze cysterscy przez 15 dni zmagają się z uprzykrzonym bisbe (biskupem) albigensów. Diego z Osmy, mentor duchowy założyciela Zakonu Kaznodziejskiego, wspomina ten panel dyskusyjny z abominacją: „spotkałem się tam z gburowatymi heretykami”. Uczeni teologowie narzekają, że przychodzi im debatować z plebejuszami. Ortodoksyjnym delegatom rzadko udawało się osiągnąć korzystny wynik. Być może działo się tak dlatego, że oferowali zbawienie za cenę wyższych podatków. Prawda okazuje się droższa w utrzymaniu niż heretycki błąd.

Obydwaj rywale mają szczególny stosunek do słowa. Gnostyk uważa, że jest ono jedynym prawdziwym sakramentem. Odkąd wtargnął w nią Duch, materia nie ma już bezwzględnie fatalistycznego charakteru. Została przymuszona, na różnorakie sposoby, do wydobywania z siebie słów, a te z kolei uświadamiają o możliwości opuszczenia tego świata. Gdy słowo jest wypowiadane – bądź też odczytywane z Ewangelii św. Jana – może ono przeniknąć mur istnienia i pokazać duszy wąską i trudną ścieżkę wiodącą do wyzwolenia z lochu bytu.

Słowa nie należą tylko i wyłącznie do ciemnego świata materii. Umierają, zanim się urodzą. Ich życie zaczyna się bowiem dopiero wtedy, gdy znajdzie się ktoś, kto potrafi udźwignąć zawarty w nich sens. A w takiej chwili już nie brzmią. Inaczej zatem, niźli staje się to udziałem człowieka, słowa zaczynają egzystować od razu bytem pośmiertnym.

Mąż Boży Dominik wyznaje tę samą wiarę w oczyszczającą moc słowa. Jedynie ono, sądzi płaczliwy kaznodzieja, jest w stanie wyzwolić duszę z błędu herezji.

Pamiętnego roku 1207 w Fanjeaux słowo stanęło więc przeciw słowu. Możliwości rozrywkowe dysputy teologicznej zostały dziś niesłusznie zapoznane. Teolog wystawia na szwank zbawienie duszy tak samo, jak sztangista ryzykuje kontuzją nadgarstka, tancerka – artropatią stawu skokowego. Po ośmiu wiekach od dysputy na zamku pana Guilhema de Durfort spostrzegamy z zapartym tchem, że słowa mogą nieść zbawienie względnie sprowadzać na manowce, bowiem słynna debata nie zakończyła się rozstrzygającym wynikiem (znając sympatie lokalnej społeczności, remis należy uznać za sukces Dominika).

W przewidzianym trybie nie udało się wyłonić zwycięzcy. Zawodnicy postanawiają odwołać się do ordaliów: pozywają swoje nauki na sąd Boży. Hagiograficzna legenda podaje, że na scenie pojawiają się teraz dwie libellae. Dobry obyczaj dysputy teologicznej wymagał, by w stosownym czasie przed rozpoczęciem wystąpień strony wymieniły się wykazami tez, jakich zamierzają bronić w trakcie debat. Spis taki nosi właśnie nazwę libella. Otóż dwaj zapaśnicy wiary postanawiają poddać swe libellae próbie ognia. W wielkiej komnacie Fanjeaux płonie ognisko, dwie książeczki (w tej roli z równym powodzeniem mogą wystąpić pojedyncze arkusze pergaminu) wędrują w płomienie.

I oto zdarza się cud. Heretycka libella obraca się w popiół bardzo chętnie. Libella Dominika, głosząca zapewne jakąś nieostrożną pochwałę materialnej rzeczywistości, trzykrotnie wrzucana jest w ogień i trzykrotnie płomienie jej nie przyjmują. Za ostatnim razem wzlatuje nawet w powietrze i uderza w belkę sufitu. Do dzisiaj w dawnym zamku Fanjeaux (obecnie mieści się tam klasztor dominikanów) pokazywany jest osmalony fragment więźby dachowej.

Rzymskokatoliccy apologeci widzą w tym fakcie zwycięstwo prawowiernej doktryny. Sądzę, że kwestia ta jest bardziej skomplikowana. W istocie zdarzenie znane z dokumentów procesu kanonizacyjnego Dominika jako „cud w Fanjeaux” można nawet uznać za zwycięstwo heretyckiej nauki. Katarzy odsądzali świat materialny od rzeczywistego istnienia. Postrzegalny zmysłami kształt jest tylko złudzeniem, złym koszmarem. Przepływającym z pokolenia na pokolenie brakiem bytu. Ten radykalny pogląd odnosi się również do materialnej postaci książki. Płomień pochłonął więc jedynie fizyczny aspekt libelli Guilhaberta de Castres. Spłonął brudny pergamin istnienia. Prawdy katarskiej doktryny pojednały się z eteryczną naturą duchowego Bytu. Co się tyczy natomiast libelli Dominika, to pozostała ona w mocy Księcia tego świata. Zawarła sojusz z materialnym ogniem. Sataniczny zarządca empirycznej rzeczywistości, Lucibel – jak nazywali go okcytańscy kacerze – uratował z pożogi to, co było jego własnością.

Odtąd powinno być wiadomo, że tym, co ożywia, jest duch, a tym, co zabija, litera. Płonie tylko książka, słowo, o ile dano mu wiarę, nie przepada.

Tu niezbędne zastrzeżenie: przytoczyłem jedną z wielu wersji opowieści o słynnym „cudzie ognia”. W zeznaniach świadków rzeczonego procesu znajdują się liczne rozbieżności; nie ma nawet jasności, czy dysputa w Fanjeaux w ogóle miała miejsce! Wątpliwości co do tego faktu ma sam Jacopo de Voragine, niestroniący od konfabulacji autor Złotej legendy.

Cud w Fanjeaux ma wytłumaczenie naukowe (empiryczny = wypróbowany przez ogień). Azbest znany był już w czasach starożytnych. Pisał o nim Plutarch w biografii Aleksandra Macedońskiego. Dominik mógł sporządzić swój prospekt na takim właśnie materiale. Jak wyjaśnimy fakt latającej książki? Zjawisko znakomicie tłumaczy to, że nie ma ono żadnego wytłumaczenia.

Ogień w Fanjeaux zapowiada stosy Tuluzy i Carcassonne – na stosach tych będą płonąć nie książki, lecz ludzie. Czyżby zabiła ich litera? Czy uczynił to raczej duch? Sądzę, że wszystko jedno.


Żaden ekshibicjonista nie uprawia swej działalności zawsze i wszędzie. A już szczególnie omija miejsca, gdzie jest to dozwolone. Takim miejscem wydaje się galeria sztuki.

Znacie pewnie ten kawał: Po co nam galerie sztuki? Bo dwie sztuki można kupić w zwykłym sklepie.

Ukrytym celem galerii sztuki jest konceptualizacja pojęcia piękna. Decorum zostaje odarte z kontekstu tego, co jest dekorowane. Mamy dekorujące, natomiast dekorowanego zostaliśmy pozbawieni. Czym jest zatem ten architektoniczny – na ogół – kontekst, w którego granicach sztuka jest jedna i niepodzielna? A decorum zapomina, że kiedyś było przymiotnikiem?

Czy sensem galerii sztuki jest plastyczna ekspozycja? Formułując taką tezę, dalibyśmy dowód niespostrzegawczości. W znacznie większym stopniu instytucja artystyczno-wystawiennicza gromadzi pustą przestrzeń pomiędzy przyozdobionymi ścianami. Sedno galerii sztuki stanowią zarówno powisające dzieła plastyczne, jak i marna gęstość zaludnienia.

Ale kto by pomyślał? Budynek wzniesiony z kabzy podatnika, a jego celem jest gromadzenie przestrzeni! Tyle że nie jest to przestrzeń dla wszystkich. To przestrzeń dla tych, co umieją przestrzeń zauważyć.

Wytrawni znawcy sztuki znają społeczny aspekt współczesnych działań artystycznych. Koneserzy sztuki szukają pod plastycznymi ośrodkami wolnych miejsc parkingowych. Oddani miłośnicy sztuki korzystają z błogosławieństwa darmowych chipsów.

Ale świątynie sztuki i ich mizerna obiektywność – czy nie wznosimy takich przybytków na wiwat? Kosztem wdów, sierot i paraplegików?

Proszę nie odsądzać mnie od czci i wiary. I ja sądzę, że demokratyczne społeczeństwo potrzebuje takich miejsc, które wydają się przeznaczone dla pożytku duchowej arystokracji. Pożytku tego nie należy jednak rozumieć potocznie.

Wyobraźmy sobie budynek, pod wszelkimi innymi względami całkowicie zbędny. Innych względów aniżeli te inne w zasadzie nie ma. Prócz tych, które nie istnieją, innych względów nie uświadczysz. Problem w tym, że i te względy istnieją wyjątkowo mało. Tego, co nie istnieje, na ogół również nie ma. Czemu więc służy galeria sztuki? Podtrzymywaniu wątlutkiego płomienia nicestwa? Pomyślałby ten i ów, że postawiono wielką atrapę odstraszającą naród!

Przez swą nieużyteczność, przez całkowity brak zastosowań publicznych, nareszcie przez zupełną nicość uzasadnień (a także przez wiele innych cech, które rozpoznacie po tym, że nie zostały tu wymienione) przynależy się temu miejscu – chcemy tego, czy nie – jakiś rodzaj złowrogiej aury. Myślimy sobie: oto świątynia nielegalnego kultu, oto dom nieprawości, oto Babilon. Ów tok myślenia jest jak najbardziej prawidłowy: złowroga aura to już wzgląd. Przez ten wzgląd mianowicie parkujemy gdzie indziej.

Przeciętny umysł wie, jak się zakończy walka Goliata sensu z Dawidem bezsensu. Tym gorzej dla przeciętnego umysłu. Damy mu autostradę bez zjazdów. My mamy galerię. I wolny parking pod galerią.

Swego czasu Andy Warhol uskarżał się na niską efektywność finansową przestrzeni, którą we współczesnym świecie zajmują kreacje sztuki: „Sztuka prowadzenia interesów jest o wiele bardziej interesująca niż sztuka kreowania sztuki, ponieważ sztuka kreowania sztuki, w przeciwieństwie do sztuki prowadzenia interesów, nie jest w stanie zarobić na utrzymanie przestrzeni, którą zajmuje”.

Nie zgadzam się z Warholem. Jeśli sztuka kreowania sztuki rodzi potrzebę odpowiadającej temu celowi przestrzeni, to skąd wiadomo, że przestrzeń ta nie zadba sama o swe interesy? Sensem sztuki jest oczywiście przestrzeń, bez dwóch zdań. Nie ma jednak żadnych powodów, by ją z góry stawiać na przegranej pozycji. Jeśli przestrzeń sztuki służy do wytwarzania wolnych miejsc parkingowych, to o co te pretensje? Sztuka prowadzenia interesów polega, najoględniej rzecz ujmując, na zaprzestaniu prowadzenia auta. Przynajmniej na jakiś czas.

Warhol zdaje sobie sprawę z ambiwalentnej natury własnej działalności plastycznej: „Jest ze mną tak, że z jednej strony wierzę w przestrzenie puste, a jednocześnie wytwarzam bez przerwy sztukę. Produkuję bez przerwy świństwa po to, by ludzie napełniali nimi swoje przestrzenie, które, moim zdaniem, powinny pozostać puste. To znaczy pomagam ludziom psuć ich przestrzeń, podczas gdy w rzeczywistości chciałbym im pomóc oczyścić ich przestrzeń”.

Po raz drugi nie zgadzam się z Warholem. Pusta przestrzeń – tak czy owak – stoi na wygranej pozycji. Trzeba ją tylko zauważyć. A to trudne, bo jest jej więcej.

To paradoksalne, ale Warhola kłopoty z przestrzenią wydają się związane z nadmierną koncentracją na przedmiotach, które ją zasiedlają: „Kiedy patrzę na przedmioty, widzę zawsze przestrzeń, którą zajmują. Chcę, żeby ta stracona przestrzeń znów się pojawiła, bo każda przestrzeń jest stracona, jeśli zajmuje ją jakiś przedmiot”.

W tekście Warhola pojawia się istotny problem. Przykuwanie uwagi (którego bohaterem jest ów Bogu ducha winny, lecz podejrzanie masywny przedmiot) nie może być uznane za całkowite skupienie, w istocie bowiem jest odwróceniem uwagi od reszty świata.

Przedmiot, ze względu na swą naturę i nazwę, jest tym, na czym się skupiam: przedmiotem obserwacji. Ale każde skupienie uwagi na czymś oznacza rozproszenie uwagi wobec wszystkiego innego. Rozwiązanie tego problemu mogłoby być proste. Wystarczy odwrócić proces koncentracji i ujrzeć wszystko, co nie jest przedmiotem. Prawda, że łatwe? I łatwe, i niemożliwe.

Nie widzę poza tobą świata, przedmiocie mojej obserwacji – powiada Warhol. Skupiłem wzrok i zgubiłem wzrok. Widzę ciebie, ale jestem ślepcem dla wszystkich innych. Zabierasz mi przestrzeń i zajmujesz miejsce, w którym, być może, byłoby coś, co by tam było, gdyby nie było tam ciebie. Nadmiar uwagi może być jej brakiem. Przykuwasz mnie do siebie, przedmiocie mojej obserwacji, i odtąd nie jestem już wolnym człowiekiem.

Przedmiot mojej uwagi jest przedmiotem mojego braku uwagi dla wszystkich innych przedmiotów. Pogrążyłem się w czymś, w czym nie powinienem był się pogrążyć. Oto mój problem.

I jeszcze Warhol: „Jeśli widzę fotel ustawiony w pięknej przestrzeni, to wiem, że jakkolwiek wielkie byłoby piękno fotela, nigdy nie dorówna pięknu pustej przestrzeni”.

Co to znaczy: „piękna przestrzeń”? Widzieć przestrzeń – to odwrócić wzrok od piękna.

W tekście zatytułowanym skromnie Filozofia Warhola od A do B i z powrotem świeżo upieczony filozof zwraca uwagę na niemożliwość określenia zjawiska, które nosi bardzo nieprecyzyjną nazwę pustej przestrzeni. Pusta przestrzeń pojawia się dla nas tylko jako przestrzeń zanieczyszczona przez to, co nam się nie podoba. Odczuwam jej istnienie jedynie pod postacią nienawiści wobec okupującego ją przedmiotu.

Warhol chciałby usunąć przedmiot, ponieważ uniemożliwia mu on obserwację przestrzeni jako całości – całości, która może być widoczna dopiero wtedy, gdy zostaną usunięte ograniczające ją od wewnątrz przedmioty. Przestrzeń, ze względu na swoją wielkość i wszechobecność, nie może być widoczna, ponieważ zasłaniają ją przedmioty mniejsze od niej. Podobnie termin „wszystko” może być zrozumiały tylko jako kategoria abstrakcyjna – językowa. Postrzeganie świata ma charakter poniekąd językowy, a językowość w tym przypadku oznacza wyłączenie, wykluczenie, wyrywkowość. Przestrzeń może być tylko pomyślana, nie może natomiast być zauważona – poza aktem buntu wobec zajmujących ją przedmiotów, który to akt z natury rzeczy wydaje się modyfikacją mechanizmu rozpoznania piękna i brzydoty.

Ruch ten wcale nas jednak nie zbliża do określenia pustej przestrzeni. Gdy dokonaliśmy podziału świata na przestrzeń piękną i brzydką, przekonujemy się, że piękne przedmioty zajmują przestrzeń bardziej jeszcze niż te brzydkie. Każde więc rozpoznanie piękna lub brzydoty pozostaje w ścisłym związku z pustą przestrzenią. Pierwsze jest zapomnieniem o niej, drugie – uczuciem jej braku.

Pusta przestrzeń ma naturę paradoksalną. Daje o sobie znać dopiero wtedy, gdy zaczynam odczuwać jej brak. Aparat estetyczny, którego działanie rozpoznajemy pod postacią efektu polaryzacji przestrzeni – na przestrzeń piękną oraz brzydką – w istocie rzeczy sprząta nam przestrzeń sprzed samego nosa. Usunięcie z pola widzenia przedmiotów nacechowanych ujemnie będzie wyjściem połowicznym. Być może aparatura estetyczna dokona ponownej stygmatyzacji widzialnego świata.

W ten niewinny sposób zbliżyliśmy się do sformułowania nowej definicji galerii sztuki. Galeria to takie miejsce, którego sensem i celem jest uwydatnienie pustej przestrzeni – przez kontrast ze znajdującymi się tam przedmiotami mającymi obsługiwać nasze pojęcie piękna.

Istota galerii sztuki odsłania się dopiero po opuszczeniu świątynnych progów. Decorum jest próbą zasłonięcia świata, próbą skazaną na niepowodzenie.

Ale jakże tu żyć w świecie, gdzie piękno jest pożytkiem dla niewielu, a przestrzeń pociechą dla jeszcze mniej licznych?

Bardzo łatwo.

Pierwsza rada: kupujemy sobie samochód. Druga: szukamy miejsca do parkowania (w zasadzie już je mamy).

Wiecie, ilu kierowców skazanych jest na śmierć z wyczerpania, bo brakuje dla nich wolnego miejsca na parkingu? Statystyki mówią za siebie. Ileż to niewinnych ludzi pomarło za kierownicą!

Mądrzy ludzie, ci, którzy wiedzą, jakie korzyści płyną z istnienia galerii sztuki, potrafią korzystać z instytucji kulturalnych zgodnie z ich przeznaczeniem. Dla wszystkich miejsc parkingowych nie wystarczy! Powinni tę prawdę wykładać w szkołach, nieprawdaż?



Kusiło mnie i korciło od dawna, by napisać Wam tekst o rzeczach, które kocham ponad wszystko. Uwielbiam galaktyki i galaretki, stare piosenki i nowe panienki. Kocham świat i nie pytam o wzajemność. Byłbym przerażony, gdyby mi objaśniono, na ile przyczyniam się do wzrostu emisji substancji smolistych. Albo że przez całe życie trudziłem się nad majstrowaniem karmy dla robali. My, miłośnicy świata, nie zadajemy sobie takich pytań.

Jest coś uwłaczającego nicości w tajemniczym rynsztunku najbardziej pochmurnych wieczorów – być może to, że wiatr przygaduje szybom i każda kropla z nieba, strzepnięta nerwowym ruchem, wystukuje na parapecie swoje carpe diem. Carpe, w tym akurat przypadku, noctem. Zmysłowość, acz dochodzimy do tego wniosku na ogół zbyt późno i drogą okrężną, warta jest pochwalenia również w wierszach. Choć trzeba w tym miejscu troskliwie zaznaczyć, że są utwory wrażające się w mechanizm sensualny niejako wprost, zestrajające się z naturalnymi rytmami organizmu.

Sposób na taki wiersz jest podejrzanie prosty: trochę trocheja, jabłuszko jambu, anabaza anapestu. Najrozmaitsze rytmy przepajają wszelkie sfery świata: mikro, makro i mokro. Bóg mi świadkiem: czasem w obrębie najbardziej nawet prozaicznego żywota coś niecoś się zrymuje. Specem od wykrywania takich koincydencji był, zdaje się, Nabokov.

Ale co z rymowanymi wierszami? Zapewne i takie teksty należy pochwalić. Sam osobiście napisałem ze cztery takie utwory i chwalę się tym, gdzie tylko mogę, to znaczy tu.

Rymowanie wymusza na autorze rygor zwięzłości, rzekłbym: ascezy. Przykłady można byłoby mnożyć w nieskończoność. Proza, ze szczególnym naciskiem na powieść, wydaje się próbą uniknięcia takiej optymalizacji. Jak wyglądałyby wielkie dzieła powieściopisarskie, gdyby ich autorzy postanowili skonsumować pomysły literackie za pomocą środków i metod właściwych dla sztuki poetyckiej? Sądzę, że blado. Blado i niekompetentnie. Pozwolę sobie dać dwie własne próby transkrypcji:

Idę
Zaciukać gnidę.
(Zbrodnia i kara).

Padam
I się na strzępy rozpadam.
(Anna Karenina).

Czy wiersz z rymem byłby zatem lepszy niż wiersz bez rymu? Pozwólcie, że odroczę odpowiedź na to pytanie i włożę ją w cudze usta. Uważam, że wiersz z rymem jest naturalną postacią wiersza – i jeśli we współczesnej prozodii przeważa arytmia, to ów fakt – stan ułomności – należy brać pod uwagę przy interpretacji każdego z osobna utworu. W każdym odosobnionym przypadku odrzucenie rytmiczności będzie miało swoją indywidualną przyczynę. Skąd ów przytłaczający znak czasu: nadmiar wierszy bez rymu? Mniemam, że taki stan rzeczy nie zawsze daje się skojarzyć z pójściem na Golgotę łatwizny. Ale do rzeczy.

Z wielką radością zapoznałem się z esejem prof. Wojciecha Kudyby Muzyka mowy. Tekst ten został pomieszczony w almanachu będącym podsumowaniem zeszłorocznej (2010) edycji jednego z prężnie rozwijających się festiwali literackich – Złoty Środek Poezji w Kutnie. Publiczna prezentacja tekstu, wnoszę z lektury almanachu, była jedną z atrakcji festiwalu.

Wiemy, że dar poezji spływa ze sfer niebieskich, a te wirują w ustalonym rytmie. Sam to wirowanie sfer niebieskich pamiętam, mianowicie z czasów osobistych kontaktów z Milicją Obywatelską. Jakżebym mógł polemizować z tezą, której działanie sprawdziłem empirycznie?

Dotykamy tu piekielnie hermetycznej subtelności: to, co na górze, zgadza się co do joty z tym, co na dole. Przynajmniej w kwestii interwału tudzież amplitudy. Wyłuszczył ten pogląd, w dyskursywnej formie, filozof Platon. Ten wątek z Platona wymaga komentarza, bowiem przez 2300 lat studiów nie dopracowano się jednobrzmiącej teorii i niektórzy uczeni skłonni byliby nawet wyjmować pewne dzieła z masy spadkowej Platona i obdarzać nimi jakichś innych członków Akademii. Otóż w Timajosie pojawia się wątek poezji jako boskiego natchnienia i przesłania sfer niebieskich. W Republice natomiast (tego samego Platona!) mamy już poetów skazanych na banicję. Na domiar nieszczęścia w Kritonie czy Fedonie (excusez-moi, lecteur; nie chce mi się dyrdać do półki z książkami) objawia się czytelnikowi portret Sokratesa w pierdlu – biedzącego się nad debiutem poetyckim.

Cóż mogłoby to znaczyć? Poeci mają być to posłańcami bogów, to znowuż pasożytami, bez żadnego pożytku dla tkanki społecznej. Jest w tym, przyznacie sami, kawałek paradoksu. Albo należy tu widzieć efekt uboczny rozgadania poczciwego filozofa, albo też, jak mówią spece od filologicznej lektury tekstu, jest to interpolacja.

Otóż przy pewnej dozie natężenia umysłowego znalazłoby się rozwiązanie tej nurtującej kwestii. Sokrates bierze się za tomik poetycki, oczekując na egzekucję. Kim zaś jest skazany na śmierć? Jest poniekąd wygnańcem – jeśliby uznać Hades za egzotyczną krainę. Widzimy więc, że Platon ustanawia podwójną figurę – poety i wygnańca. Lirycy będą wypędzeni poza granice polis; wygnaniec będzie pisał wiersze. Otóż hipoteza ta podejrzanie często okazuje się prawidłem. Zachowujemy na swój użytek parę gratisowych sentencji: (1) co przychodzi z nieba, prędzej albo później ulega przepędzeniu; (2) na emigracji bliżej do nieba.

Platon uczy więc, że poezja oraz wygnanie stanowią system naczyń połączonych i o tym fakcie nie powinien zapominać ustawodawca. Po kiego wała wznosić kazamaty i łożyć na pensje poruczników Służby Więziennej? Kiedy można zapędzić podpadziochów do twórczości poetyckiej?

Ale zagalopowałem się niemiłosiernie; wracam do tekstu Kudyby. Ten znakomity filolog, profesor Uniwersytetu im. kard. Wyszyńskiego, podejmuje wątek rozmaitych prób i modeli definiowania muzyki i rytmu w sztuce poetyckiej. By zilustrować bogactwo znaczeniowe i wielką tajemnicę materii rytmicznej w poezji, pozwolę sobie sięgnąć po dłuższy cytat ze Sztuki słowa Krzyżanowskiego:

„Na pytanie, czym jest rytm nawet fachowi badacze odpowiedzi stanowczej udzielić nie potrafią. Należy się ograniczać do ujęć podstawowych i bezspornych; rytm jest pewną postacią ruchu regularnego, rozczłonowanego, tj. przerywanego w pewnych równych lub przynajmniej podobnych odstępach. Rytm postrzegamy słuchowo, motorycznie lub nawet wzrokowo jako regularną powtarzalność członów ruchu. Rytmem są skurcze serca, kroki w marszu i tańcu, uderzenia młota lub cepa, rytmiczne są wybuchy motoru, stuk tłoków lokomotywy, stuk kół wagonu na prymitywnie spojonych szynach. Występuje on zarówno w ruchach jednostki ludzkiej, jak pewnych zwierząt, np. koni, jak – i to przede wszystkim – w zbiorowych ruchach zespołu ludzkiego, któremu umożliwia czy choćby ułatwia pracę. Stanowi on nieodłączny czynnik muzyki i poezji. Takie rozumienie rytmu nie pozwala zgodzić się z poglądem, że rytm to «wszelka regularna powtarzalność w czasie lub przestrzeni», bo rytmem nie są codzienne rozkazy wojskowe ani comiesięczne ataki reumatyzmu, ani też rytmem nie są zjawiska w starożytności określane wyrazem eurytmia, takie jak symetria powtarzających się statycznych składników danego zjawiska, a więc równomierne rozmieszczenie latarni wzdłuż ulicy czy słupów w ogrodzeniu siatkowym, rytm bowiem wymaga ruchu. Za słusznością takiego rozumienia sprawy przemawia w sztuce słowa już sama etymologia terminów w niej stosowanych, a więc grecki rhytmos wywodzimy od rheo (płynę), „wiersz” (łac. Versus) pochodzi od czasownika verto (zwracam, nawracam) i znaczy tyle co: zwrot, nawrót, podobnie jak regularny układ paru wierszy zwany po grecku strofé po polsku „zwrotka”. Wszędzie tu chodzi o nawrotność członów, i to nawrotność słuchową, której odpowiednikiem słuchowym jest zwyczaj pisania części nawrotnych nie in continuo, sposobem ciągłym stosowanym w prozie, lecz a linea [...]”.

Nawrotność członów, nawrotność słuchowa. Moja czkawka nie jest rytmem dla mnie. Ale dla ciebie, który jej słuchasz – już tak.

Rytm wiąże utwór poetycki z czymś archaicznym. Pozaintelektualnym. TO nie może być wyartykułowane, bo gdyby zostało, przestałoby być TYM. Niech nawet ta diagnoza wskazuje na fizjologiczną genezę sztuki poetyckiej, jej wegetatywny korzeń. Lepszy taki pragmatyzm niż żaden.

Kudyba podnosi problem szczególnego namaszczenia adeptów poetyckich misteriów. Ci ludzie po prostu zostali wybrani do tłumaczenia intencji bogów – i pogląd ten najprościej objaśnia zakres intencjonalny owego prądu ideowego w liryce, który nazywany jest orfizmem. Ta metafizyczna hermeneutyka pozostaje w ścisłym związku z muzycznością mowy. Nienaganny aparat erudycyjny historyka literatury pozwala autorowi szkicu przeprowadzić wątek orfizmu od czasów antycznych aż po współczesność, wskazując w niezwykle jasny sposób na to, co w obrębie estetyki lirycznej odwieczne i niezbędne. Co wydaje się szczególnie fascynujące w tekście Wojciecha Kudyby, to to, że nawet przy dzisiejszym poziomie sił wytwórczych dyskusja o metafizycznych źródłach mowy wiązanej okazuje się równie zajmująca i pożyteczna, jak była trzydzieści miliardów lat temu.

Czy jednak orficka struna – śpiewność frazy, szamańska ekstaza powtarzających się schematów prozodycznych – jest dziś trendy? Wydaje się, że nie. Winą za taki stan rzeczy autor Muzyki mowy obarcza awangardę, a konkretnie – jej uporczywe obstawanie przy intelektualnym rygorze i formalnej przezroczystości konstrukcji lirycznej. Nomina non sunt odiosa, sunt nomina. Kudyba wymienia personalia jednego z wrogów muzyczności poezji. To Julian Przyboś.

I tu pojawia się kluczowe pytanie dla omawianego szkicu. Czy wobec tego orficką tradycję należy uznać za podupadłą? Sczezłą do imentu? Ależ nie! Autor Muzyki mowy pisze: „...i dziś poeta może zostać szamanem”. Kudyba uważa tylko, że tradycja ta jest niedowartościowana. Atoli zdarzają się chwalebne wyjątki od reguły zaprzęgania prostackiego wołu mowy potocznej do karety wiersza. Przywołujemy jeszcze jedno zdanie z naszego eseju: „Książki takie jak »41« czy »Gorce Pana« w istotny sposób wzmacniają tę część współczesnej liryki, która na nowo sięga do pierwotnych, oralnych źródeł wiersza”. I tu następuje kilka dalszych komplementów, których zaoszczędzę czytelnikowi. Sądzę, że winienem w tym miejscu ujawnić sekret autorstwa wymienionych dzieł poetyckich. Autorem 41 jest Wojciech Kass. Autorem Gorców Pana – sam Wojciech Kudyba. Otóż zaryzykowałbym tezę, że w tym punkcie tekst przekracza subtelną granicę między esejem Wojciecha Kudyby a esejem poświęconym twórczości Wojciecha Kudyby. W istocie to takie dwa w jednym: szampon i odżywka.



Kopnął mnie niedawno zaszczyt pierwszej wielkości gwiazdowej. Zostałem mianowicie zaproszony do skompromitowania się na łonie instytucji kulturalnej miasta X. Okazji do żenady miało dostarczyć spotkanie autorskie we własnym wykonaniu piszącego te słowa. X jest miastem kochającym literaturę, inaczej niż... (niechaj czytelnik uzupełni to zdanie według swojego upodobania). Uczyniono w mej sprawie coś, co jednakowoż muszę uznać za akt nieadekwatnego miłosierdzia. Rozlepiono mianowicie po mieście stertę kolorowych plakatów ukazujących całokształt niefrasobliwej twarzy spotykającego się autora. Na dwóch marginesach, górnym i dolnym, znalazła się następująca informacja: właściciel wizerunku udostępnia swą urodę do wglądu (miejsce i pora – oznaczone). Ja tego nie rozumiem. Wszystko od razu musi być osławione, wszystko musi być celebrowane, wszystko musi być na kredowym papierze. A gdzież tu miejsce na prowizorkę i wino swojskiej roboty? Ja jestem wszak taką prowizorką, takim winem swojskiej roboty. Dla garstki miłośników twórczości pisanej – która różni się od wertowanych pod polskimi strzechami dzieł tym, że nie jest ona literaturą przedmiotu, lecz literaturą podmiotu – wystarczyłby zgoła internetowy okólnik. Ale wróćmy do głównego wątku. Rzeczone afisze miały przywabić czytającą publiczność pod właściwy adres. Przeznaczenie jednak chciało inaczej. Otóż akcja plakatowa, acz nie z naszej winy, utrafiła w samo epicentrum samorządowej kampanii wyborczej. Przestrzeń ogłoszeniowa stała się na wagę złota. Oblepiono mi podobiznę ze wszystkich stron: jeden z kandydatów do miejskiego żłobu zagospodarował górny margines (w wyniku czego przestał być wiadomy cel mego występu), drugi pretendent rozgościł się na marginesie dolnym (zaprzepaściwszy czasoprzestrzenne korelaty zdarzenia). Sam wizerunek ocalał, lecz całkowicie zmienił kontekst. Stałem się jednym z nich: ubiegających się o względy kolektywnej oblubienicy.

Spotkanie autorskie nie przyniosło zamierzonych skutków. Zawaliła publiczność, zawalił się dach nad salą widowiskową, ogień strawił trzecią część Ziemi. Ale nie tę historię wzięliśmy na tapetę. Tę mamy na wygaszaczu.

Tymczasem los plakatów potoczył się swoim torem. (Forma liczby mnogiej jest nadużyciem; w istocie poznałem dzieje zaledwie jednego z nich, lecz niechajże mnie wszyscy diabli zużyją na opał, jeśli opisany poniżej przypadek nie przedstawia sobą solennego materiału dla wysnucia pewnych wniosków natury ogólniejszej.)

Otóż w centralnym punkcie X, akurat pod jedną z tablic ogłoszeń, czynniki zaprzyjaźnione z autorem niniejszego felietonu zlokalizowały zbiegowisko. Ponieważ były to te same czynniki, które dzień wcześniej dopełniły dzieła plakatowania – nic toteż dziwnego, że pobiegły sprawdzić, co się dzieje. Tym sposobem i ja stałem się właścicielem anegdoty, którą – tonując drastyczne momenty – przekazuję poniżej.

Ludzkie zbiegowiska nie są może najatrakcyjniejszą z form skupienia substancji białkowej. Nie poleca ich żaden ze znanych mi przewodników turystycznych. A jednak trudno odmówić tym żywym agregatom jakiejś siły magnetycznej. Zobaczyłem zbiegowisko, zbliżyłem się, zostałem – tak na ogół tłumaczy się udział w zbiegowisku. Zbiegowisko rządzi się mocniejszym prawem niż cel, motyw, argument. Tym prawem jest zbieg okoliczności. Przyczyna interesującego nas zgrupowania wyszła na jaw bez większego trudu. Okazało się, że byli to przypadkowi przechodnie, którzy przystanęli zaintrygowani obecnością nowej gwiazdy na firmamencie lokalnej polityki.

Trudniej się w tym wszystkim połapać, niż wyłapać wszystkie pchły na okręcie marynarki wojennej. Jak się to stało? Jak zostałem kandydatem? Od góry napierał na mój konterfekt właściciel sarmackiego podgardla, dolne partie wizerunku wziął w posiadanie jakiś mefistofeliczny wuefista z demobilu. A jednak wyłuskano mą powierzchowność, wydobyto na światło dzienne i wzięto w konwersacyjne obroty. Mimowolna mistyfikacja zaczęła żyć własnym, nader żwawym życiem. Nie było wątpliwości. Nowa twarz w polityce lokalnej. Tylko czyja twarz? Sprawiedliwego szeryfa? A może spadkowicza z Wysokich Gabinetów – nieudacznika i fajtłapy? Szczególny niepokój wzbudzał brak wyborczych programów. Czyżby ten pokątny postulant chciał obiecać, że niczego nie obiecuje? Już my się znamy na takich! Czcze obietnice, nic więcej! Nie było wątpliwości, że kandydat. Ale czego kandydat? Formacji jakiej i jakiego ruchu? Utajony gwiazdor prędziutko zyskał nową biografię. Ale bo to jedną! Zyskał ich tyle, ilu było widzów.

„Czy głosować nań nie uchybi naszym lewicowym poglądom?” – zamyślił się gentleman z reklamówką, w której wnętrzu wykryto nieobecność zakąski. Leciwa reprezentantka płci różniącej się nieco od mojej – właściciela wizerunku – zdradziła się z nadzieją, że sportretowany jest członkiem owej partii, która wykazuje się bezwarunkowym zatroskaniem o losy naszej państwowości, a którą ostatnimi czasy tak bardzo przerzedziły niepojęte wyroki demoliberalnej opatrzności (niewątpliwie natchnęła tę damę niebiesko-biało-czerwona obwódka plakatu, a przekonał do końca odsłonięty w dolnej jednej trzeciej symbol graficzny instytucjonalnego sponsora zdarzenia kulturalnego – orzeł). Teza czcigodnej obywatelki została jednak rychło oprotestowana: cóż to, czy nie widać, że libertyn z PO? Ten wichrzyciel i wiatrochwał? Supozycjom, słowem, nie było końca. Trafiały się też afirmacje natury negatywnej: kogoś usatysfakcjonował brak zielonego listka, kogoś innego – nieobecność biało-czerwonego krawata.

A cóż na to, spytacie, czynniki zaprzyjaźnione? Ależ czynnikom tylko w to graj! Rozłożyły się na czynniki pierwsze – ze śmiechu mianowicie rozłożyły – a wyśmiawszy do końca zapas dyskretnych chichotów, ksobnych parsknięć, rechotów, pozbierały jednakowoż do kupy, spionizowały swą strukturę, jako że okoliczności zmierzały nieuchronnie w stronę wybuchu otwartego konfliktu i dała znać o sobie czynnicza pasja wyjaśniania nieporozumień. Opinia publiczna została więc pouczona o sensie i celu plakatu: „Chodzi o spotkanie autorskie”, ogłoszono tonem oficjalnym. I dodano: „Z pisarzem. Poetą”. Myślicie może, że strony zainteresowane zaspokoiła ta informacja? Ależ gdzie tam! Ciekawość ludzka nie ma dna, bo w istocie rzeczy poznajemy sercem! „No dobra”, zwróciły się strony zainteresowane do czynników zaprzyjaźnionych. „Ale tak naprawdę, to z kim? PiSarzem? Czy POetą?”

No właśnie? Tak naprawdę? Tak naprawdę, tak naprawdę, to sam tego nie wiem.

Na tym można byłoby zakończyć opowieść; w końcu spotkało mnie, co spotkało, i tak, jak od władz samorządowych nie wymaga się deklaracji, czy są one zwolennikami poezji, czy prozy, tak od literata trudno oczekiwać, by jego twórczość spełniała kryteria politycznego standardu: tzn. była podporządkowana tej albo tamtej partii politycznej. Przynajmniej ze zdroworozsądkowego punktu widzenia. Jest tylko jeden problem. To, czego trudno oczekiwać, i to, co koliduje ze zdrowym rozsądkiem – oto najprostsza i jedyna definicja realnej rzeczywistości. Poza tym – gdyby takie historie przydarzały się tylko nam!

Podobna przygoda, aczkolwiek w różniącym się nieco kontekście, przytrafiła się niedawno Adamowi Zagajewskiemu. Otóż gdzieś tak pod koniec września wróble z PAP-u zaćwierkały o niespodziewanym wzroście szans tego poety na Nobla. Sensacja wyskoczyła jakby z kapelusza, bowiem spłynęły notowania od bukmachera, przyjmującego zakłady na gonitwę tych niespiesznych starszaków – wytwórców opasłych powieści i melancholijnych wierszydeł. Bukmacher to autorytet nieco mechaniczny. Ktoś postawił większą gotówkę na naszego zawodnika i oto awansował on na drugie miejsce w stawce – po T. Tranströmerze. A wiecie, że nie ma zakładów na Nobla z fizy? Ani z bioli? Ani z żadnych innych naukowych dziedzin? Nie patrzmy jednak na noblowski hazard okiem fatalisty. Ktoś, kto postawił na Llosę funta, ten wygrał dwadzieścia. Kto zaś postawił funciaka na Tranströmera, ten przegrał tylko funciaka! A mówią, że Opatrzność robi nas w konia!

Ale wróćmy na Ziemię. W tamtych przednoblowskich dniach krajowe media dostały istnej czkawki. Nic dziwnego – jak się nie ma papu oprócz PAP-u, to nie widać różnicy między wróblem i wołem, a słowo poci się zaprzężone do karety. Z ciekawości przespacerowałem się po „chodliwszych” portalach, uznając, i słusznie, że to, co mają do powiedzenia dziennikarze mediów kulturalnych, będzie monotonne i zadufane we własnej mądrości. Kto pozjadał wszystkie rozumy, ten własnego nie ma, bo jakżeby ten ostatni mógł umknąć z talerza? Chodziło mi raczej, mówiąc pokrótce, o sprawdzenie, jak wygląda zderzenie nowiny literackiej z masywną skałą popularnych publikatorów. Czy coś się odetka? Czy tym razem to już będzie na wielkie pewno, że jesteśmy światowym mocarstwem literackim? Czy tłumy wyruszą na podbój księgarni? Czy też może będzie jak zawsze – wstrętny robal sekciarskiej zawiści zeżre nasze najlepsze, latające lata? Mój typ, rzecz jasna, odpowiedź B.

I oto, na co udało mi się trafić. Jakiś małorolny redaktorek z Radia Zet został oderwany od opiewania rzygów Paris Hilton i zmuszony do sporządzenia noty o poecie, wyrażającym się w materii nieco mniej strawionej. Ta widać okazała się stanowczo niestrawna (rzygi, w gruncie rzeczy, to jeszcze całkiem, całkiem), bo w tekście wklejonym na stronie internetowej rzeczonej stacji znaleźliśmy taką oto kwiecistość: „Zagajewski jest autorem kilkunastu tomików wierszy i esei, napisał też 3 książki”.

Ale spróbuj oplewić zachwaszczony świat! Cóż by to zdanie mogło znaczyć?! Ano podążmy tropem procesów myślowych redaktora. Doceniamy jego trud – musiał się pofatygować do odległej biblioteki. Tam poprosił o ostatni tom Wikipedii i zapoznał się z dorobkiem cenionego poety. A że nie wiedział zgoła, co to takiego esej (trudne słowo), toteż odszedł od fleksyjnego uzusu. Zliczywszy zaś skrzętnie tomy i tomiki autora, spisał to wszystko na niedużej karteczce i już miał ogłosić, jak fascynująca to bibliografia, ale wtem naszły go wątpliwości. Jak może być Nobel za jakieś tam tomiki? Chyba nie może. Wyszperał więc, biedaczyna, trzy pozycje prozatorskie i dokończył zdania: 3 książki. Za książki – Nobel się jeszcze należy. Za tomiki – już nie. Nie daj nam, Panie Boże, więcej literackich Nobli. Ja się mogę o to pomodlić. Choćby na antenie radiowej.

Powyższa interpretacja twórczości anonimowego dziennikarza wydaje się uzasadniona o tyle, że artykuł zawiera prócz suchej informacji pewien wątek edukacyjny. Czytelnik zostaje zawiadomiony o czterech polskich laureatach literackiego Nobla, o terminie wręczenia, wysokości czeku etc. Tyle edukujący. Cóż jednak edukowani? Notatka Radia Zet została wychwycona przez jednego z internetowych łowców newsów (Sfora.pl), ówże portal zamieścił pełny tekst na swoim serwerze. I tu oberwała się chmura życzliwych komentarzy. Przewrotna złośliwość ludzka nakazała redaktorom podlinkować do artykułu biografię naszego wieszcza z Wikipedii, a tam już dowody winy same włażą w ślepia: na jednej z fotografii Dostojny Nominał z Adamem Michnikiem, na drugiej – z Wisławą Szymborską. Czegóż więcej trzeba? Zaopiekowano się reputacją vicenoblisty jak należy.

Podaję kilka wybranych głosów; resztę czytelnik może znaleźć sam (Sfora, Onet, Interia). Nie mam zamiaru popularyzować bełkotu. Oto więc komentarze czytelników: „Faworyt i kumpel Michnika. Nie ufam”; „tą «nagrodą» można sobie co najwyżej tyłek podetrzeć, koszerny komitet po prostu dzieli dla swoich ziomków ciężką kasę”; „znowu Michnik miesza w Noblu. Dla pana Cogito to Nobla nie było. Dla żyda jest”; „wygadują na Kaczorów i to wystarczy aby dostać Nobla, nikomu nic nie mówiącego”; „jest rzeczywiście kim i czym się POdniecać”.

I tak Zagajewski został POetą POlitycznej POprawności.

Pojawiły się oczywiście głosy osób biorących w obronę naszego etatowego kandydata do Nobla: w istocie przez pewien czas istniała szansa na wyklucie się inspirującej dyskusji o wartościach estetycznych. Ale przecież nie o to chodziło. Z biegiem czasu towarzystwu zaczyna doskwierać mówienie o jakiejś tam literaturze, jakichś tam Noblach, wreszcie o mieszaninie obydwu wymienionych substancji. Ktoś w końcu nie wytrzymuje i rzuca: „a palikot dostanie J-O-B-L-A”. Czujemy w tym głosie westchnienie ulgi. Debata wraca na właściwy poziom.

Bogiem a prawdą cała ta pechowa wrzawa wokół kandydatury Zagajewskiego do Nobla warta jest równo tyle... na ile ją oceniamy. Podstawowy zarzut obruszonej społeczności popularnych portali dotyczy w rzeczywistości zbyt wysokiego – zdaniem jej reprezentantów – upozycjonowania literackiego newsa w hierarchicznej strukturze debaty publicznej. Skandal noblowskiej awantury polega na tym, że raz do roku tematyka literacka wyścibia nosa ze swej zatraconej niszy, wywlekając za sobą tłum archaicznych oszołomów: badaczy, krytyków, znawców. Nie wolno do tego dopuścić. Należy pokazać literaturze, gdzie jej miejsce.

Tu przypowieść. Kłóciło się dwóch obywateli. Podszedł do nich trzeci i zwrócił uwagę, że na zaangażowaniu w spór obydwaj coś tracą: nie widzą np. pięknego zachodu słońca. Oczywiście, że urwano intruzowi łeb, bowiem zrobił coś, czego robić nie powinien – chciał zamknąć spór obywateli w ściśle określonych granicach, sugerując, że obroty ciał niebieskich nie podpadają pod prawo waśni. Podobny zarzut podniesiono przeciw Zagajewskiemu. Jego poezja i jego Nobel zakłócają uwagę opinii publicznej, deprecjonują dominujący antagonizm, podają w wątpliwość jego wszechobecność – choćby przez sam fakt ukazania horyzontu sporu. Poezja Zagajewskiego i Nobel Zagajewskiego muszą zatem być albo unieważnione, albo zaangażowane do walki po jednej ze stron konfliktu. Pal licho, czy dostanie, czy nie. I czy za tym razem, czy będzie musiał jeszcze poczekać. Wdarł się ze swoją literaturą na terytorium zastrzeżone dla innego dyskursu. Pogwałcił prawo buszu. Musi za to odpokutować. Poeta Adam Zagajewski został oskarżony o zbrodnię zmiany tematu.

Nie daj nam, Panie Boże, więcej literackich Nobli. Ja się mogę o to pomodlić. Choćby na liście dyskusyjnej.

Czy z dwóch przywołanych powyżej anegdot wynika jakaś prawda? No chyba taka, że wymknęła się nam spod stóp gleba niepewności, rzeczywistość stała się w sposób skrajny politycznie sformatowana i nie ma miejsca na żadną obojętność. Świadectwem choćby niniejszy tekst.



Pod koniec lata miłościwie nam panującego 2010 roku specjalistyczną prasę obiegła przedziwna wiadomość. Nie czytam wszystkich czasopism ekonomicznych; możliwe, że dwie notki nieśmiałym kolonelem – to wszystko, co w interesującej nas materii miał do powiedzenia rozgłos medialny. Niemniej ogarnia mnie szczere zdziwienie na myśl, że redaktorzy popularnych gazet nie podchwycili tematu. Być może winę za taki stan rzeczy ponosi bliskie sąsiedztwo owego targowiska próżności, jakim jest Forum Gospodarcze w Krynicy. Intrygująca inicjatywa, której poświęcam poniższy elaborat, przemknęła przez media niczym efemeryda, nie budząc ze snu publicystów. I tak tematy zastępcze spychają z właściwego kursu kapryśny szkuner opinii publicznej. Ale do rzeczy.

Otóż jedno z błyskotliwych towarzystw asekuracyjnych globalnego autoramentu zaoferowało ubezpieczenie na okoliczność Apokalipsy. Nie ostrzcie sobie zębów na wycenę zasobów realnej rzeczywistości. Przezorna reklama ostrzega: nie wchodzą w grę zawrotne kwoty. Chodzi raczej o poprawę nastroju klienta. Sama obecność likwidatora szkód ma być dla nas pociechą, że jest coś jeszcze po końcu czasu – zagłada świata nie oznacza zużycia pożytecznych idei. Nie doniszczajcie mienia po przejściu kataklizmu. In extremis firma nie zwróci nam świata.

Breloczek z pejzażykiem Morskiego Oka, ulubiony spinacz biurowy, plasterek kiełbasy – takie przedmioty wchodzą w rachubę. Asekuracją flamandzkiego malarstwa niechaj się zajmie metafizyka.

Agent ubezpieczyciela ma ocenić, czy w konsekwencji Armageddonu ponieśliśmy szkodę, czy też koniec świata dokonał ulepszeń w naszej sytuacji bytowej. Tak czy owak – obojętnie: zdarzy się to, czy nie – przewidujący tego świata mogą wreszcie uczynić ostateczne podsumowanie swych nadziei oraz obaw i wyrazić ich bilans w postaci finalnej polisy.

Koniec świata? To proste. Ale jakimś wyjątkowo skomplikowanym rodzajem prostoty. Ogień, dwa ognie – i wszystko znika. Tyle że rzeczownik „wszystko”, najbardziej otyły z rzeczowników, wyraża pojęcie abstrakcyjne. Nikt nie widział jeszcze granicy znanych i możliwych rzeczy. Czy tracący wszystko nie zachowuje w dalszym ciągu prawa do poszczególnych bytów?

Kończą się wszelkie zapasy. Co do tego nie należy mieć złudzeń. Na tym właśnie polega idea zapasów, że nie są one nieskończone. Ale czy istnieje lęk wspólnotowy? Taki, który nie byłby po prostu wielką liczbą osobistych obaw? Szczerze w to wątpię.

Z rzeszy potencjalnych unicestwień kres świata wyróżnia się poręczną prostotą. Wczoraj jeszcze świat był, a dziś świata już nie ma. Nie muszę więc zachodzić w głowę, gdzie go położyłem. Natura pomniejszych końców świata natomiast polega, jak się zdaje, na tym, by zachować bilans rzeczywistości we względnej równowadze. Kończy się jedno, zaczyna drugie. Gdy ciemność na zachodniej części firmamentu jest najgłębsza, wtedy na wschodzie pojawia się obietnica jutrzenki. „Jedno żyje śmiercią drugiego” (Heraklit).

Jeśli więc czekamy na opóźniający się środek lokomocji i po cichutku klniemy, bo nasz czas się kończy, warto wiedzieć, że naszej niecierpliwości, tak bardzo spiętrzonej, odpowiada czyjaś rosnąca cierpliwość. Jest ktoś, komu się nie spieszy. Mianowicie nasz transport.

Czym jest chaos? Zapewne czymś być musi, skoro tyle go wokół. Lecz spróbujcie tylko podać definicję tego antybytu! W tym celu trzeba by się odwołać do terminologii negatywnej: jedyną znaną cechą chaosu jest brak porządku. Dopiero wraz z nadejściem ładu (naturalnego bądź sztucznego) zjawiają się pozytywne cechy i jakości. Uważamy, że ład (przyrodniczy albo ludzki) powstaje w trudzie, tak właśnie jak układający puzzle mozoli się z każdym osobnym fragmentem. Restitutio in statu quo ante – przeciwnie – wymaga tylko jednego trzęsienia ziemi. Porządek jest trudny, chaos łatwy. Porządek wymaga stałego nadzoru, oliwienia łożysk (i już w tle majaczy dobrotliwy policjant), podczas gdy chaos pojawia się samoczynnie, podąża niejako w ślad za czyimś zaniechaniem. Otóż domniemanie to jest błędne. Wyobraźmy sobie puzzlistę, który rozbiera swój witraż po kawałku.

Wyobraźmy sobie dalej, że mechanizm powszechnego zniszczenia działa enumeratywnie: gaśnie czerwone światło na skrzyżowaniu i nie zapala się zielone. Gaśnie elektryczność na szóstym piętrze: okno piąte od lewej; po dwóch sekundach czwarte na ósmym piętrze, szóste na siódmym. Ruchem skoczka. W kolejnym oknie, chwilę później, szlag trafia nastrojową muzykę. W innym apartamencie gaśnie liryczne usposobienie. Cholera nie jest wybredna. Bierze nawet niepoważne łupy.

Jeśli ceremoniał Apokalipsy dokona się zimą, istnieje obawa, że Sąd Ostateczny strawi wieczność, mocując się ze swym zadaniem. Skrupulatny rachmistrz będzie musiał ogłosić przepadek każdego z osobna płatka śniegu.

Zastanówmy się teraz, co by było, gdyby roztropni sędziowie obrali hurtową procedurę unicestwiania kategorii. Czy po przyciśnięciu odpowiedniego guzika znikną wszystkie stoły, czy też zostaną nam na pociechę stoły operacyjne, ławostoły i stoły z powyłamywanymi nogami?

Nie mówcie tylko, że wioskowy głupiec wpadłby na ideę powszechnego ognia, bo z niszczeniem światów sprawa nie jest łatwa i trzeba się porządnie zastanowić, nim strącimy z orbity choćby jeden kurdupelny elektron. Gdyby ogień powszechny strawił świat, w istocie oznaczałoby to, że ogień powszechny nie strawił wszystkiego, bowiem zostałby na placu boju sam ogień powszechny. Musiałby więc nadejść kolejny ogień, w którym spłonąłby tamten pierwszy. A po tym drugim musiałaby nastąpić jeszcze większa pożoga. Pożarom nie byłoby końca. Apokastaza – ognisty koniec świata – oznacza w gruncie rzeczy spiętrzenie jednego ognia na drugim, który to fakt, oględnie mówiąc, nie byłby nikomu na rękę.

Nie należę, proszę mi wierzyć, do grona naiwnych wielbicieli atrybutów techne: tych mieniących się oszukańczymi blaskami cacuszek, tej chirurgicznej eschatologii. Uważam natomiast, że przy dzisiejszym poziomie sił wytwórczych problem Apokalipsy można będzie rozwiązać. Analogii dostarcza tu przypadek fabrykowania coraz to nowszych formuł chemicznych tzw. dopalaczy. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że inwencja twórcza ludzkiej rasy przekroczy możliwości Anioła Niszczyciela. Być może jegomość spędzi wieczność na rozprawie ze sprzętem RTV. Być może uda się go zapędzić do recyklingu.

Oto z mego ołówka spływa metafizyczna zasłona. Zapewne ujrzę jego kondycję w przejrzystym świetle. Cedrowa tutka nie skryje już przed czujnym wzrokiem zdradliwego pęknięcia grafitu. Być może za sprawą tej ostatniej usterki czyjeś oczy nie doczekałyby się mego epitetu.

Wyobraźmy sobie następujący dialog:

ONA: Jakie mam oczy, powiedz?
ON: Fajne.
ONA: Fajne? Dziękuję za taką przyjemność.

Oto dlaczego mówi się potocznie, że na Sądzie Ostatecznym zaniknie wszystko, co felerne. Ponieważ oczyszczone będą zwierciadła słów. Być może nic więcej się nie zdarzy.

ON: I w tym, kochanie, cały problem.

Mylimy się – i z naszych pomyłek biorą się światy równoległe. Szczyty marzeń (iście freudowska prawidłowość!) giną w szarych obłokach. Kto chciałby posiadać Wielki Tenis? Komu się śniły Góry Błota? Zadośćuczynienie przyziemnych starań powinno być małe. Wyobraźmy sobie staruszka z blizną po tracheotomii, popielata marynarka w prążki stanowi jego przyodziewek. Anielska orkiestra gra alla hornpipe z Muzyki na wodzie Haendla. Cóż czyni ów jegomość i czym się zajmuje? Ano przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu zagubionego Graala. Otóż niewdzięcznik szuka pudełka zapałek, których w Arkadii ani dudu. Co teraz powinna uczynić obsługa lokalu? Zważywszy na lingwistyczny charakter zaświatów, przed plutonem egzekucyjnym archaniołów stoi taki oto wybór: dać ognia albo złapać za pałki.

Tkwij, monotonna duszo, na klęczkach. Może się uda. Lecz naszym przedmiotom żadna religia nie gwarantuje ocalenia. Przepadną z dużym prawdopodobieństwem.

Koniec świata przeraża i lęk ten na naszej prywatnej skali obaw, zajmuje zrozumiale mocną pozycję: gdzieś między użądleniem osy a zagubieniem karty kredytowej. Apokalipsa byłaby śmiesznym rozwiązaniem, wziąwszy pod uwagę kinowe wzięcie tematu katastrofy: porównywalne np. z problemem eksploracji kosmosu. Obawiamy się równo tyle samo, co żywimy nadzieje; w wolnych chwilach Stworzyciel wyprowadza z tego średnią arytmetyczną. Tak biegną żwawe miesiące codzienności. Ile to już razy Anioł Zniszczenia – z obawy przed kompromitacją – zawracał z drogi swe bombowce? Utrata konkretnego przyjaciela bardziej boli niźli zagłada wszystkiego, co żyje. W ciekawy sposób dał temu wyraz Eklezjastes, opisując tymi słowy buchalteryjny charakter kary Niebios: „zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni”. Ile wart jest świat? Bodhisattwa miał rację. Ale miska, dzban, koło – te przedmioty można ubezpieczyć.



Constantin Noica zauważył kiedyś, że jest mało prawdopodobne, by ktoś popełnił samobójstwo z książką Ciorana w ręku. Polemizować z tym zdaniem – to chyba zrozumiałe – byłoby niebezpiecznie. Spróbujmy więc sprecyzować myśl Noiki. Nie sądzę, żeby samobójstwo mogło się wydawać nieodzowne, skoro mamy w ręku książkę Ciorana. Książka Ciorana jest surogatem samobójstwa.

Historię opowiedzianą przez Christinel, żonę Mircei Eliadego, przekazał Ioan-Petru Culianu w artykule poświęconym pamięci zmarłego nauczyciela. Znaleziono Eliadego w chicagowskim mieszkaniu, z nieruchomym wzrokiem, wpatrzonego w ten rodzaj pustki, jaki widnieje zapewne poza fasadą każdej ludzkiej twarzy. Eliade siedział w fotelu z zielonego weluru, na kolanach miał otwartą książkę Exercices d'admiration Emila Ciorana. Lekarze z kliniki Bernard-Mitchell w Chicago zdiagnozowali wylew krwi do mózgu. Miał żyć jeszcze osiem dni. Rumuński profesor zmarł 22 kwietnia, o dziewiątej czterdzieści rano, w 1986 roku. Artykuł Culianu nosi tytuł znamienny, istotny: Mahaparinirwana.

Przesyłkom lotniczym w tamtych czasach – o ile mnie pamięć nie zawodzi – przemierzenie odległości z Europy do USA zajmowało od jednego do dwóch tygodni. Pierwsze wydanie Exercices d'admiration ukazało się u Gallimarda w 1986. Wiemy, że egzemplarz znalazł się na kolanach Eliadego już 14 kwietnia tego roku. Książkę przesłano mu najprawdopodobniej niezwłocznie po zakończeniu druku.

Przyjaźń z Cioranem, pełna wzajemnego podziwu, ocierającego się o granicę tego dopingującego gatunku zawiści, na który umysły czynne reagują wzmożeniem energii twórczej, była niewątpliwie jednym z najjaśniejszych punktów paryskiego okresu życia Mircei. Gdy w 1956 roku uczony religioznawca zdradził Paryż na rzecz gościnnej Ameryki, zażyłość ograniczyła się do wymiany listów i książek.

Cioran nigdy nie krył się z tym, że twórczy animusz Eliadego był dlań grubym nieporozumieniem. Bałkańska nonszalancja Ciorana była z kolei obca naturze Mircei. Wyobrazić sobie raj, w którym wilk i owieczka pożywać będą z jednej miski? Nic prostszego. Wystarczy wykształcić świętego Piotra na stomatologa. Jeśli zaś idzie o raj, w którym mieliby przebywać razem iluminista i sceptyk, to trzeba byłoby oczyścić go z ostrych narzędzi. Natomiast co się tyczy ziemskiego padołu – towarzystwo takie może być wzajemnie stymulujące. Energetyczna przyjaźń bałkańskiego egzystencjalisty na wygnaniu oraz synkretycznego strukturalisty–obywatela świata miała mocą jakiegoś komplementarnego impetu przetrwać aż do końca. In i jang ludzkiego intelektu – Cioran i Eliade.

W drugim tomie wspomnień Eliadego Les moissons du solstice (Zapowiedź równonocy) czytamy: „Przybyliśmy do Paryża w niedzielę 16 września 1945. Na dworcu oczekiwali nas Emil Cioran i Lica Cracanera, »człowiek interesu«, przyjaciel i opiekun intelektualistów. (…) Cioran znalazł dla nas pokoje w Hôtel de l'Avenir przy rue Madame, koło ogrodu Luksemburskiego” (przełożył Ireneusz Kania).

W istocie obrotny Cracanera miał niebawem zarżnąć pewien interes, tracąc przy tym gotówkę powierzoną mu przez intelektualną brać, i na jakiejś belgijskiej plaży przećwiczył zachwyt na własny rachunek („dowodem jego dobrej wiary był sam fakt samobójstwa” – pisze Eliade; śledczym ostatecznie udało się ustalić wersję o targnięciu się na własne życie dzięki pożytecznej, jak się okazuje, wskazówce Constantina Noiki: denat nie dzierżył w ręku książki Ciorana).

Dziewiątego stycznia 1950 roku, podczas ślubu Mircei i Christinel, Emil Cioran trzyma koronę nad głową pana młodego (obydwaj przyjaciele pozostali wierni prawosławiu).

Hôtel de l'Avenir przy rue Madame…! Przećwiczyć zachwyt i umrzeć!

Ciało Eliadego zostało obrócone w proch nazajutrz po zgonie, w środę 23 kwietnia 1986 roku o godzinie drugiej po południu, w krematorium na rogu Woodlawn Avenue i 67 Ulicy. Msze żałobne odprawiono we wszystkich cerkwiach prawosławnych Ameryki. Tłum zgromadzony w Rockefeller Chapel powtarzał słowa modlitwy: „Mędrzec spoczywa w spokoju, albowiem Bóg wypróbował go jak złoto w tyglu”. Który z tekstów Ciorana był owym tyglem?

Ćwiczenia z zachwytu. Eseje i portrety ukazały się po polsku w 1998 roku w tłumaczeniu Jana M. Kłoczowskiego. Stałem się właścicielem tej książki, jak chciał Mickiewicz, za czterdzieści cztery złote.

Maksym Gorki w szczenięcych latach miał invita Minerva wypalić sobie w łeb z browninga, dość nieszkodliwie. Przy ogłuszonym pisarzu in crudo ratownicy znaleźli list, w którym odpowiedzialnością za swoją młodą, osiemnastoletnią śmierć obarcza on poetę Heinego. Tekst ów brzmiał dokładnie tak: „Moją śmiercią obwiniam niemieckiego poetę Heinego, który wynalazł ćmienie w sercu”.

Pewien anonimowy grecki epigramatyk zostawił po sobie takie oto epitafium: „»Światłości słoneczna, żegnaj!« – zawołał Kleombrotos i z dachu skoczył – prosto w Hadesu głąb. A przecież nie udręczyło go życie. Tylko księgę Platona przeczytał – jedną tylko księgę – tę o duszy” (chodziło bodaj o dialog Fedon).

Bawarski poeta Jan Kugler po zapoznaniu się z książką Eduarda von Hartmanna Philosophie des Unbewussten (Filozofia Nieświadomego) tak podupadł na samopoczuciu, że postanowił sam skrócić sobie męczarnie. Okazał się lepszym strzelcem niż Gorki…

Szecherezada opowiadaniem historii przedłużała sobie życie. Są jednak i takie opowieści, które życie skracają. Habent sua fata lectores pro captu libellorum...

Zajrzałem ostatnio do patogennego tekstu Platona (w przekładzie Władysława Witwickiego), nie ponosząc zgoła uszczerbków na ciele. A nie była to pierwsza lektura… Podobnie zresztą Ćwiczenia z zachwytu nie wyrządziły mi większych szkód – poza ukąszeniem kieszonkowego rzęsorka w momencie zapłaty.

Summa summarum: istnieje parę takich książek, przy których stracić sens bytu jest nawet czymś logicznym. Ale sens bytu to jeszcze nie byt cały. Do powzięcia samobójczych zamysłów trzeba jeszcze postradać poczucie humoru.

Są trzy rodzaje książek: takie, które przyspieszają zgon, takie, które go oddalają, oraz takie, które śmierć zastępują. Exercices d'admiration należą do tych ostatnich.

Aleksander Wielki miał sypiać z głową na szkatułce (poduszka człowieka czynu!). Wewnątrz trzymał Iliadę i miecz, dwie bronie, jak powiada Borges. Ja zamknąłem swój egzemplarz Repetytorium z ekstazy w lodówce, zapakowany w firmową torbę znanej sieci księgarskiej.

A jeśli Noica się mylił?

Wychodząc na spotkanie przygotowanej dla siebie śmierci z książką, zdaję się na ryzyko ugrzęźnięcia po szyję w wieczności bardzo symbolicznej; widocznej, lecz jakby w zwierciadle, niejasno: wieczności sola scriptura. Zgodnie ze znanym ludowym wierzeniem zmarły w zaświatach ma się napawać w nieskończoność ostatnim obrazem ujrzanym za żywota: wiemy, że w źrenicach trupa utrwala się wierny portret mordercy. Cóż jednak wówczas, gdy ostatnią naszą migawką okaże się książka? Znaczy to, że na „twarzą w twarz” trzeba jeszcze zaczekać. I że znów będzie dziki popyt na usługi detektywa.

Może to książka Exercices d'admiration była główną bohaterką Imienia róży Umberta Eco – a nie drugi tom Poetyki Arystotelesa? Kto wie?

Chodzą pogłoski, że dziełem, które czytał u schyłku Jan Paweł I, papież efemeryczny, były też Esercizi di ammirazione.

Z uśmiechem na ustach, w pluszowym fotelu, z książką w dłoni około szóstej po południu w poniedziałek 14 kwietnia 1986 roku na drugim piętrze w chicagowskim mieszkaniu przy Woodlawn Avenue 5711: świadectwo Christinel Eliade jest precyzyjne, choć – jak na nasze potrzeby – ma jedną wadę.

Który fragment Exercices d'admiration przyprawił Eliadego o wylew? Może była to opowieść Beniamina Fondanego o Rosjaninie, który przez osiemnaście lat nosił się z podejrzeniem co do wierności własnej żony, a gdy zdradził się w końcu ze swymi wątpliwościami i dowiedziono mu, że były one bezpodstawne, człowiek ten po prostu stracił sens życia i strzelił sobie w łeb. Walczył bez wytchnienia z tyranią rzeczy oczywistych – zachwyca się Cioran Fondanem. Zapewne służymy pod tym samym sztandarem.

Pierwodruk: „Twórczość” 2010 nr 6.



Z autorytetami moralnymi bywa różnie. Sam wiem, bo kiedyś byłem takim autorytetem. Trudny kawałek chleba, nic więcej nie powiem. Na szczęście w porę udało mi się zmienić fach. Ale coś z tamtych czasów pozostało do dziś. Jakieś znarowienie obyczajów, jakaś zawodowa obsesja.

Myślicie, że to łatwo być autorytetem moralnym? Gdzie tam! Ot, weźmy chociażby taki przykład: wysrałby się człowiek, a tu nie można. Autorytet moralny, jeśli traktuje swoje obowiązki z należytą powagą, winien powstrzymać się od srania. Autorytet może co najwyżej defekować. A i to nie za często.

Jakie to defetystyczne!

Normalny człowiek może sobie wykonywać czynności, autorytet musi się porywać na czyny. Choć w zasadzie to wszystko jedno, kto pójdzie po piwo.

Niech będzie mi wybaczone, co wybaczone być może, co zaś podpada pod główny paragraf, niechaj mi pozostanie dozgonnym brzemieniem. By wyłuszczyć prawdziwy sens owej zgryźliwej anegdoty z browarem w tle, odwołam się do paradoksu. Autorytet niczym się nie różni od innych ludzi. To inni ludzie różnią się od autorytetów. Tym samym porywanie się na czyny względem banalnego produktu fermentacji chmielowej zyskuje następującą interpretację: piwu może i wszystko jedno, kto po nie pójdzie, nie jest to wszakże obojętne temu, kto się po nie udaje. To rzecz dobrze znana z naszych własnych praktyk. Otóż Magister Vitae przyprawia tę przyziemną czynność sosem metafizycznej celebry.

Przejdźmy teraz do bytowej kwalifikacji przedmiotu naszych zainteresowań. Każdy jest kowalem swego losu, jak mawiał pewien pomocnik kowala. Autorytet najchętniej brałby na kowadło cudze losy. Ergo: autorytet nie jest ani kowalem, ani pomocnikiem tegoż, ani nawet każdym. Kim w takim razie byłby autorytet? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Niemniej postaramy się jej udzielić.

Wyobraźmy sobie pewien rodzaj ludzkiej produktywności, który nie zna pojęcia różnicy między abstrakcją i konkretem. To, w co wierzy autorytet moralny, jest religią. To, co robi – moralnością. Resztę pozostawiam dociekliwości szanownego Czytelnika. Causa locuta, Roma finita. Król stoi przed waszymi oczami w nienagannie skrojonej goliźnie.

Gdy autorytet moralny ogłasza, że jest ósma rano, to choćby była ósma piętnaście wieczorem, świat musi przyjąć do wiadomości, że jest ósma rano. Pytanie o czas odgrywa skądinąd fundamentalną rolę w kształtowaniu się autorytetu. Odległość można mierzyć w calach – albo nie mierzyć jej wcale. Żaden dystans nie istnieje tak naprawdę i do końca, jeśli nie próbujemy go mierzyć bądź przemierzać. Ale z czasem jest odwrotnie: tym bardziej płynie i ucieka, im bardziej odwracamy uwagę od zegara. Na tym polega różnica między przestrzenią i czasem.

Czas okazuje się zatem najpowszechniejszą ze znanych obiektywności. I to właśnie on powinien złożyć broń przed autorytetem.

Warto przećwiczyć to w domu, przed lustrem. (Przywdziewamy na tę okoliczność wyjściowe fatałaszki; postawa też niechaj będzie manifestacją najwyższej powagi.) Wyobraźmy sobie teraz, że pytają nas o godzinę (bo o cóż innego mogą pytać autorytet?). My, jak wiadomo, pytań się nie lękamy. Strzelamy z biodra, zza węgła, znienacka:

„Jak powiedział Jan Paweł II, jest ósma rano”.

Mieć przy sobie zawsze kilka cytatów, których można użyć na wypadek paniki. Zaiste, zegar nie ma tu nic do rzeczy. Tak się zostaje autorytetem.

Lecz jak się nim przestaje być? Obawiam się, że metody nie zostały jeszcze wypracowane.

Dziś wiodę życie godne, spokojne i pełne literówek. Spłynęła na mnie łaska konsternacji i na każdy temat mam własny brak zdania. Pomyślicie sobie zapewne: oto szczęśliwy właściciel dobrego samopoczucia. Z góry dziękuję za komplement. Tego wszak nie posiadam. W istocie ledwie połową rozumu otrząsnąłem się z dawnych przyzwyczajeń. Do dzisiejszego dnia za nic nie potrafię spożywać posiłków w towarzystwie. Boję się, że gdybym miał coś w gębie, a w tym samym momencie poproszono by mnie o wskazówkę moralną, nie udzieliłbym odpowiedzi na czas.

Jakie to wszystko uciążliwe!

Od wielu lat o nic mnie nie pytają, a ja nadal wylewam rosół za koszulę. Niełatwo być autorytetem. Niełatwo!

Weźmy na przykład takiego Sokratesa. Filozof ten kiedyś powiedział: „Wiem, że nic nie wiem”.

Godne to i sprawiedliwe. Słuszne i zabawne.

Może nawet mądre, ale nie wiem dlaczego.

Chociaż wiem wszystko.

Tylko nie wiem, co wiem.

Dobra. Zostańmy przy tym, że Sokrates wyprodukował takie mądre słowa. Przyjmijmy to na wiarę. Ale założę się, że przynajmniej raz w życiu powiedział również coś takiego: „Muszę się podrapać po dupie”.

Jak odróżnić esencjonalną substancjalność pierwszej wypowiedzi od esencjonalnej niesubstancjalności drugiej? Być może jest na to jakiś sposób. Ale my go nie znamy.

Czy autorytety moralne podlegają nakazom swędzącej codzienności? Bezwzględnie: drapie się plebs, drapie patrycjat; wajśjowie też się drapią. Drapanie własnego ciała różni się od cytowania cudzych myśli zachłannością podmiotu; drapiących się cechuje organiczny egoizm – chcieliby zachować na własność komplet praw autorskich. Drapania nie bierze się w cudzysłów. Dlatego to takie milutkie.



Każdy piszący winien od czasu do czasu zadać sobie pytanie: czy nie marnuję papieru? Mnie się to zdarza, lekko licząc, za każdym uruchomieniem drukarki. Byłoby lepiej doprawdy, gdybym opanował kunszt hydraulika... Pełniący tę szlachetną misję nie dodają niczego do świata, lecz raczej usuwają to, czego w świecie zbyt wiele. Czy dumny aresztant, wiodący bytowanie w higienicznej celi, nie spędza czasu w jakiś cenny sposób? Jak można być mną? To kaprys natury – tyle jest innych! Miał rację Sartre – bliźni to skandal, zagadka, której nie potrafię rozwikłać. Inni to piekło. Ale moje piekło.

Jeśli to prawda, że człowiek jest najlepszym wynalazkiem natury, to ja mam pytanie: który? Niech tylko spotkam na ulicy grabarza. Już mu zazdroszczę! Bezsilny uśmiech zwycięzcy maratonu. Dziarska zaradność właściciela piekarni. Wszyscy, tylko nie ja.

Ludzi łączy ze sobą jedna powszechna właściwość: mają lepiej. Mnie prawidłowość owa nie dotyczy. Jestem dostawcą ujemnego probierza. Ktoś musi mieć gorzej, by inni mogli mieć lepiej. I vice versa: bez ich „lepiej” nie ukazałoby się jego „gorzej” w pełnej – negatywnej – postaci. Obydwie strony winny sobie wdzięczność. Bez tej ofiary stopień wyższy przysłówka mógłby się przejawiać jedynie w teorii.

Ach, ci inni... Na egzaminach zawsze dostają łatwiejsze pytania. Przy rozdzielaniu cukierków dla nich zawsze przypada ten ostatni – nieparzysty. Nie gubią telefonów, nie zapominają PIN-ów. Inni mają zawsze pod ręką kluczyki od auta. Pomijam kwestie prozaiczne: wzrost, przychód, metraż, litraż. Inni mają lepiej.

Często zdarza mi się rozmyślać, jak byłoby to miło przefrunąć (wraz z własnym bagażem psychicznym) do innego bytu, pobyć tam godzinę, dwie (względnie ruski miesiąc), a potem wrócić. Albo i nie wracać wcale. Na widok trumniarza, brukarza, prezesa korporacji – odczuwam dziką ochotę przedzierzgnąć się w ich zagadkowe figury, poznać ich obsesje i sentymenty, napawać się ich udręką i pławić w radości. Czy to jednak możliwe, jak chciał tego poeta Walt Whitman, być wszystkimi i wszystkim – całą Ameryką? A może ciekawiej byłoby rozdać siebie po kawałku? Temu łokieć – wiórki nosił, temu trzustkę – bardzo prosił.

Wiem, że to niemożliwe. A jednak wiem także, że to powszechne odczucie. Inni wydają się nam jacyś frapujący, posiadający głębszą niż my wiedzę. Pierwszy lepszy kapral marzy o tym, by błysnąć przed swą dziewczyną epoletem majora. A przecież żołnierz na pewno zdaje sobie sprawę, że przyrodzone belki przyrosły niejako do jego ramion, wnikając po trosze w kapralskie jestestwo, i że oficerska szarża – zesłana przez grające w kości bóstwo – oznaczałaby zupełną zmianę dawnych przyzwyczajeń. Skończyłyby się dla naszego kaprala duszne dyskoteki, słodkie wińsko w miejskim parku.

Wiem, że to zły przykład, bo panować ktoś musi, ale czy siedzący na najwyższym tronie nie zdaje sobie sprawy z beznadziejności swej sytuacji zawodowej? Jak można było tak bezsensownie pokierować karierą? Ma robotę, to prawda, ale pozbawioną zgoła możliwości awansu.

Czy jest jakiś miesiąc, do tego stopnia niesłoneczny, że jego nadejściem zamartwia się drzewo? Czy wegetatywna egzystencja roślin nie jest aby tym, co godne zazdrości? Jakie tajemnice przekazują sobie pocierające odnóża mrówki? Nie wiem. Ale mam pewne przeczucie, że są to tajemnice, które nie mają sobie równych.

Na świecie nie ma rzeczy znanych, są tylko piętra i szczeble obcości.

Tym, co najbardziej przeraża w cudzej egzystencji, jest całkowita niemożliwość przeniknięcia do jądra trosk i kłopotów naszych bliźnich. Czy przechodzący mimo nas ludzie nie mają ich jakby mniej? Jak to możliwe, żeby uwierały ich buty?

Jak mają się sprawy z życiem osobistym prezesa korporacji? Dobrze mu? A może niedobrze? Może jakoś średnio?

Gdyby tak przebrać się w dopasowany garnitur, przywdziać podwójny podbródek, przyozdobić przegub wiecznotrwałym roleksem – wrota tajemnicy stanęłyby przed nami otworem. Przekonalibyśmy się, czy nasze wybory życiowe były poprawne i czy przeznaczenie z nas sobie nie zakpiło.

Jeden dzień w business-class. Z pełnym wyposażeniem, pierwszorzędną obsługą. Jeden dzień; a nazajutrz kolejna wyprawa – zwiedzanie kaprawej egzystencji żebraka. Kto wie, może to on jest królem życia? Pozbawieni takiej możliwości nie wiemy nawet tego, czy byt ludzki w swej najgłębszej istocie nie jest republiką.

To prawda, że podróże kształcą, lecz jaką dają wiedzę? Czy wrócę do swej istoty pełen innych, czy też będąc w większym stopniu sobą?

Być pilotem, boeingiem, grudką łupieżu na nieskazitelnym kołnierzyku stewardessy, rybitwą wkręcającą się w wirnik turbosprężarki; doskonale nieczytelnym amalgamatem tych wszystkich. Jaki w tym sens, że nie jestem tym i tamtym, lecz akurat tym? Musi być jakiś sens. W przeciwnym razie stałbym się podmiotem i przedmiotem oszustwa. Łukiem, strzałą i celem.

Nie dopuszczamy do świadomości przekonania mistyków, że świadomość pozbawiona jest jasno wytyczonych konturów, precyzyjnych, ściśle określonych granic – wedle tej samej dystynkcji, jaka cechuje dwa sąsiadujące ze sobą pola szachownicy. To, że jestem tym, a nie owym, stanowi w gruncie rzeczy konsekwencję mojego oślego uporu; a jaźń w istocie swojej okazuje się energią przepajającą wszelkie byty: indywiduum stanowi dla niej rodzaj tamy, zgrzytającego nieprzyjemnie ziarnka piasku w pracującej nieustannie maszynerii świata, szpecącej plamy na czystym zwierciadle rzeczywistości.

Utarty zwyczaj językowy nakazuje podróżować „do”. Tymczasem wystarczy przyjąć nieco inną perspektywę i nasza podróż okaże się ucieczką „od”. Jesteśmy dla siebie tylko punktem wyjścia.

Na razie wiemy jedno. Inni mają lepiej. Ich los przedstawia sobą właściwości materii lżejszej, mniej dolegliwej. Znośnej.

Czemu służyć ma inność? Z całych sił unikam solipsyzmu. Inny jest dla mnie zadaniem. Pragnę przeniknąć do epicentrum cudzej świadomości – i w tym, być może, tkwi początek sztuki powieściopisarskiej. O ile, naturalnie, można rozumieć prawdziwy talent literacki jako najwyższy stopień abdykacji osobniczej, jaki można na tym świecie osiągnąć; jako bezwarunkową gotowość do bycia kimkolwiek. Zdolność do oglądania świata z wielu perspektyw jednocześnie.

Być innym. Po czym dypsoman rozpoznaje, że obudził się trzeźwy? Po tym, że postanawia się zmienić. Cóż to jednak znaczy: „zmienić się”? Najpewniej to: „być innym”. Czy jednak może się to udać? Skąd wiem, że nie będę innym pijakiem?

Inny – ulubiony bohater i najwyższa zagadka współczesnej filozofii. Czy w końcu nie wychodzi na to, że inny to ktoś (ex definitione), kim być nie mogę?

Lecz właśnie, ad meritum. Znam kilka przykładów świadczących o tym, że sztuka to parokrotnie się udała. Przykłady te wprawdzie należą do beletrystyki, niemniej sądzę, że tym bardziej pozwolą uświadomić sobie, czym byłaby taka przemiana, roszada jestestw.

Pierwszy z naszych dokumentów literackich: historia dobrotliwego doktora Jekylla, który nadaje swym nikczemnym instynktom postać mrocznego pana Hyde’a. Koncept skądinąd odwołuje się do gnostyckiej myśli o dualistycznej strukturze ludzkiej psychiki. Że jednak to opowieść na inny nieco temat, darujemy sobie kontynuację.

O wiele bardziej pouczająca będzie dla nas historia Tyrezjasza, legendarnego wieszczka z Teb. Grecki mit powiada, że tenże mąż, pod wszelkimi innymi względami wróżbita i besserwisser, miał zachodzić w głowę co do jednej kwestii. Spędzał mu mianowicie sen z powiek problem parytetu, równouprawnienia płci in statu flagranti, ewentualnej ekwiwalencji wrażeń przejawiających się w momencie obłapki. Słowem, uczony nasz chciał wiedzieć, która z dwóch płci odczuwa większą rozkosz podczas kopulacji. Ze względu na kumulacyjną naturę ferworu, medytował tebańczyk, obie rozkosze są z pozoru te same. Aliści biorąc pod uwagę nierównomierne obciążenie zmysłów, w momencie gdy w duszach aktorów przedsięwzięcia wzbiera wrzenie ekscytacji – pozwalamy sobie co najwyżej wysunąć nieśmiałą hipotezę o komplementarnym, aktywno-receptywnym ustrukturowaniu funkcjonalnym szczytowania. Cóż jednak wiemy o jakości? Nic a nic zgoła. Płeć, płać, płoć. Coś jest w tej zbieżności fonetycznej. Zawsze musiałem za to płacić i zawsze mi się wymykało. Sit venia verbo, nic nie wiem.

Otóż ciekawość Tyrezjasza została zaspokojona. Bohater nasz miał zmienić płeć, a stało się to za sprawą ukąszenia magicznego węża. Owidiusz daje wersję o zakładzie w Niebie, ale to dla naszej historii mało istotne. Tyrezjasz wciągnął jajcy, wessał mądzie, wypchnął cyc do gabarytów akceptowalnych przez producentów bielizny damskiej. Cholera wie, czy heimarmene dodała mu hymen, czy też mógł przystąpić do eksperymentów bez rozlewu krwi. Po powrocie do przyrodzonej męskiej postaci wróżbita wycenił wartość bezwzględną obydwu spazmów. Ów badacz, o czym informują wszystkie znane teksty, miał przyznać wyższość przyjemności babskiej: przekracza ona męską, stwierdził Tyrezjasz, równe dziewięć razy. Tyle że w tym miejscu mitograf dodaje zagadkowy komentarz – wróżbita nigdy więcej nie zapragnął wrócić do kobiecej postaci.

Quod erat demonstrandum. Inni mają lepiej od nas. Co wcale nie oznacza, że mają inaczej.



Wakacje od kryzysu? Łatwo powiedzieć... Ale jak tu przerwać codzienny spektakl obumierania światowej gospodarki?! Na rynku muzycznym robią ostatnio furorę rozmaite orkiestracje kojącego szelestu tasowanych banknotów. Raptem dociera do nas prawda, którą przemilczają nasze podręczniki do historii: syty człowiek na tej planecie jest zjawiskiem rzadkim. Kryzys okazuje się więc znakiem powrotu do normalności. Być może nie uda się już wrócić do błogiej naiwności socjalnej końca ubiegłego tysiąclecia. Być może każda próba reinstalacji mitologii ekonomicznego wzrostu skazana jest na nieuchronną porażkę. Skoro nie ma co liczyć na remisję mizerii, sprawmy sobie przynajmniej nadzieję na powrót nadziei.

Coraz częściej zatapiam się we wspomnieniach o lepszych czasach. Zatapiam i tracę kontakt wzrokowy z podłożem. Gdyby nie kryzys, dawno wylądowałbym w szpitalu, za sprawą bezpańskiej skórki od banana. Widocznie jednak spożycie bananów musiało zaniknąć. Kto powiedział, że kryzys ma tylko złe strony?

Na razie mamy jednak wakacje w kryzysie i czas ten jakoś trzeba spędzić. Ot, choćby nudząc się i przybliżając o godziny tej nudy termin zwrotu długów zaciągniętych u Stwórcy.

Kryzys zwrócił turystom utraconą niewinność. Nie zagraża już towarzyską żenadą delektowanie się herbatką na szczycie Nanga Parbat, zapewne można też do woli wymieniać północnokoreańskie wony (jakże jednak zniechęcająca nazwa waluty!) po kursie czarnorynkowym. Moglibyśmy się na powrót oddawać urokom safari czy duchowym wdziękom cycatej Copacabany. Szkopuł w tym, że nie ma kasy. Gdyby chodziło o przyswojenie możliwie znośnej dawki promieniowania najbliższej gwiazdy, wystarczyłaby nasza borealna kraina. Ale problem jest bardziej złożony.

Mówimy sobie: nic prostszego pod słońcem – oto najkrótsza definicja wakacji. Tymczasem wypoczynek też podlega recesji. Wypoczynek również bywa zmęczony. Lenistwo złotego wieku było bezwarunkowe. Leniuchowanie kiepskich czasów trzeba ciut spartolić.

Najbardziej przygnębiające w wypoczynku jest to, że wypocząć właśnie trzeba. Nikt nie przepracował od deski do deski danego mu do rozporządzenia całokształtu żywota. Byłoby to niemożliwe i szalone. Ale gdy uświadamiamy sobie, że wypoczynek jest nakazem, wezwaniem idącym od naszej zwierzęcej natury, głosem wegetatywnego fatum, wiedza ta pozbawia nasze wypoczywanie odświeżającego sensu. Prawda: mieszkające we mnie zwierzę ulepszy swą kondycję. W trudzie podjętym dla powiększenia kapitałów świeżości przybędzie tylko bydlęcej natury – a to, ma się rozumieć, po kosztach człowieka. Umysł to organ (mózg) plus jego użytek. Mamy wybór. Wzniecić w sobie bestię albo zajechać się na amen w człowieczej postaci.

Punkt drugi. Nie można starać się wypocząć. Niepodobna robić tego na siłę. Każdy zdobyty w pocie czoła przyczółek odprężenia pryśnie, kiedy tylko przypomnę sobie, jak wielką cenę zapłaciłem, aby wytchnąć. Jeśli człowiek już leży, to nie sposób mu się położyć jeszcze bardziej: leżenie nie zna stopni. Jest samo w sobie absolutem. Do każdego, kto się wyleguje, należy rekord świata w tej dziedzinie. Jak wypocząć w kryzysie? Porada numer jeden: nie podejmujemy nadmiernych starań. To sprawa, która załatwi się sama.

Siłą rzeczy, w dobie kryzysu tropikalne atole tracą na popularności. Pojawiają się jednak nowe możliwości turystyczne. Na chybcika wyliczę niektóre z nich.

Pewien pomysłowy touroperator włączył do oferty wczasy dla bezrobotnych (stanowczo zaniedbany rynek zbytu). Program nie przewiduje szczególnych wygód: jednogwiazdkowy hotel, okno z widokiem na brak widoku. Ale nie o to tu chodzi. O siódmej rano podnoszą wrzawę wszelkie budziki świata. Zaspany wczasowicz zarzuca w biegu śniadanko (kontynentalne) i oto skrzypiąca winda wywozi go na osiem godzin do biurowych apartamentów. Tam – zgodnie z obstalunkiem – oczekuje bilans kwartalny, schyłkowe stadium projektu względnie zamknięcie numeru. Na deser można zamówić mobbing albo molestującego szefa. Acz wymaga to uiszczenia odrębnej opłaty.

Któryś z włoskich organizatorów turystyki zaproponował klientom wczasy medytacyjne. Oferta nosi wiele mówiącą nazwę: „Wczasy w korku”. Urlopowicz proszony jest o stawienie się, z własnym samochodem, na jednym z przedmieść Rzymu – powiedzmy, że na węźle autostradowym Laurentina. Tam zaczyna się eskapada. Pierwszy tydzień zajmuje dotarcie do Lido di Ostia, plaży nieopodal lotniska Fiumicino. Biuro przewiduje jedynie turnusy lipcowe – inne wszelako nie miałyby sensu, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że wakacje mają nam się wrazić w pamięć. Upał jest morderczy, z radia sączą się apokaliptyczne prognozy pogody, auta z klimatyzacją wykluczane są z rejsu. Karawana porusza się w prędkością jednego centymetra na godzinę. Po tygodniu na horyzoncie zaczyna się jawić perspektywa Morza Tyrreńskiego. Surowy regulamin wycieczki nakazuje wówczas zawrócić. Kolejny tydzień wymiętoszony turysta poświęca na powrót do umiłowanej stolicy Italii.

Zwolennicy sportów ekstremalnych mogą zamienić skicross na Spitsbergenie na tygodniowy pobyt w rodzinie patologicznej. Z oferty amerykańskich biur podróży wybieramy wczasy w areszcie tymczasowym – ostatni krzyk torturowanej mody wakacyjnej.

Otóż wymienione wynalazki w dziedzinie wypoczynku łączy, moim zdaniem, jedna wspólna cecha: nie są one niezbędne. Zabierając się za realizację wakacyjnej powinności w dobie kryzysu, winno się przede wszystkim mieć na względzie to, że kryzys sam w sobie jest okresem regeneracji. Kryzys w dziedzinie wypoczynku nie może więc nadejść, ponieważ kryzys w rzeczy samej oznacza rozbrat ze stanem koncentracji sił żywotnych.

Cokolwiek uczynimy więc ze sobą, będzie poniekąd wypoczynkiem. Laptop na plaży nie ubliży już powadze naszej nonszalancji. Roztropni hotelarze zdobią swe sublitoralne kąpieliska, ustawiając w piasku sążniste zawalidrogi – biurka z dostępem do wszelkich możliwych sieci (nie wyłączając z tego grona rybackich). Jeśli ujrzycie poczciwinę w drelichu, taszczącego do swego grajdołka obrabiarkę rewolwerową, nie dajcie się zwieść pozorom. Nic nie umniejszy jego bezczynności. Nawet dwanaście prac Heraklesa w kryzysie wykonuje chwacki wolontariat.

Taką koleją rzeczy nie może się wydawać ekstrawagancją, gdy weźmiemy ze sobą na wczasy ulubiony rozściełacz do asfaltu, prywatny kafar czy przydomową linię technologiczną do produkcji wałów napędowych czołgów ciężkich. Minęły bodaj czasy, gdy widok suwmiarki wpędzał w popłoch kąpielisko dla golasów w Lubiewie. Unit stomatologiczny na szczycie Gubałówki też nikogo nie zdziwi. Tylko grabarz nie zabiera roboty na wakacje. Choć może i tu jestem w błędzie.

Ergo: kryzysowe wakacje nie wymagają zmiany naszych przyzwyczajeń motorycznych. Zaprawdę, nawet bez kosztownego biletu można jeszcze wyjść z siebie, zejść na psy bądź wylecieć z roboty. Wszystkie te czynności wykonujemy na gapę. W końcu – nie płacąc prowizji dla biur podróży, pośredników, agentów – możemy uprawiać mind-walking, to znaczy pójść po rozum do głowy. Ta wycieczka jest cudownie sycąca: po jej odbyciu donikąd nie trzeba już chodzić.

Do tego ostatniego wniosku doszli ostatnio urlopowicze w ogarniętej kryzysem Europie. Otóż szykuje się rewolucja w wakacyjnych obyczajach. Wynaleziono całkiem nowy sposób spędzania kanikuły. Na rytuał wczasowy składają się dwie fazy: ceremonialna oraz dyskretna. Na dwa tygodnie przed podjęciem wakacyjnych działań wszczynamy tryb przygotowawczy. Zabieramy się za ostentacyjne pakowanie bagaży. Wkładamy w to przedsięwzięcie tyle hałaśliwości, ile tylko potrafimy z siebie wydobyć, tak by nasze starania nie umknęły niczyjej uwadze. Tydzień przed planowanym wyruszeniem w podróż zaczynamy się obnosić w korkowych hełmach i smukłych sztylpach konkwistadora. Napotkanych przypadkowo znajomych raczymy opowieścią o skutkach ubocznych szczepionek przeciw chorobom egzotycznym. Wyruszamy na ekspedycję w godzinach najwyższej oglądalności, wydając ekstremalne wrzaski i ćwicząc hymn Gujany Cayenne. Północ przeczekujemy w podmiejskim barze, potem wcielamy w życie sekretną część wyprawy. Szmuglujemy bagaż z powrotem do domu, gdzie czeka na nas dwutygodniowy zapas suchej karmy i taki sam zestaw krzyżówek panoramicznych; last, not least – domowe solarium. Teraz można się już zabrać za dzieło wypoczynku. Wakacyjny nastrój, wakacyjne fatałaszki, wakacyjna piosenka. Wakacyjna bomba na lotnisku, wakacyjny skorpion w bidecie. Te uciążliwości omijają nas hurtem. Niech inni produkują wdowy i sieroty na autostradach świata. My mamy wakacje ciche, łatwe i przyjemne. Cóż jednak, jeśli bóstwa environmentu skąpią nam łatwowiernego otoczenia? Problem wymaga głębszego rozważenia oraz podjęcia odpowiednich środków zaradczych.

Gdyby chodziło tylko o dwutygodniowe horyzontalne stanby na łonie spoconej natury – sam obyczaj turystyczny nie spędzałby nikomu snu z powiek. Lecz wakacje to również problem lansu – i tu w grę zaczyna wchodzić animistyczne rękodzieło z czterech stron świata, rachunki za odczulanie po ukąszeniach tropikalnych owadów, nade wszystko zaś fotografie z wielbłądem w tle (obojętnie jaką Syberię poddajecie eksploracji).

Przewodniki po naszej krainie szczęśliwych łowów zalecają na wszelki wypadek przygotować alibi. Na zdobycie sprawności fotomontera dwa tygodnie to aż nadto.



Jeśli to prawda, że w ślad za wybitnymi jednostkami postępuje Duch Dziejów, jak chciał tego Hegel, to pomyłki wybitnych jednostek należy uznać za pomyłki samej Historii.

Towarzysz gensek znany był z tego, że uwielbiał składać niezapowiedziane wizyty. Zapowiedziane też mu w zasadzie odpowiadały, ale jak gdyby o stopień mniej. Jako troskliwy gospodarz, ojciec i wódz sowieckiego narodu, odwiedzał zakłady pracy, żołnierskie koszary i kołchozy. Niezapowiedziane wizyty różniły się od umówionych skromnością rytuału; toczyły się jakby sprawniej. Protokół niezapowiedzianych wizyt pomijał uwertury i prolegomena. Orkiestra pułkowa zbiegała się na plac defilad dopiero po przybyciu dostojnego gościa, a nierogacizna zaczynała kwiczeć Międzynarodówkę od trzeciego taktu.

O ile na stanie wizytowanego kołchozu była jakaś nierogacizna. Jeśli nie było, z tą samą pieśnią na ustach, występowali przebrani za czworonożną swołocz enkawudziści.

Niezapowiedziane wizyty były trudniejsze dla organizatorów. Górniczo-hutnicza brać musiała przekraczać swoje normy spontanicznie (co w zasadzie jest normą przekraczania normy, lecz gdy transgresja staje się zasadą, zasada tym samym staje się transgresją: przekroczyć normę to znaczy albo ją wykonać, albo też nie wywiązać się z niej wcale; ordery przodowników pracy tak czy owak biorą sodomici); serce, wedle przepisów etykiety niezapowiedzianych wizyt, miało się wyrywać do roboty w bardzo nieregularnych podrygach – niejako z serca; pieśń musiała się cisnąć na usta sama z siebie. Nie było miejsca na żadną niedbałość – łąki były czesane i w tym, i w tamtym przypadku.

Nietrudno się domyślić, że wizyta genseka nie tylko musiała być uprzednio zapowiedziana, lecz również do wizytowanej instytucji należało odpowiednio wcześniej dostarczyć informację, czy wizyta będzie zapowiedziana, czy nie.

Pod koniec lat trzydziestych (gwoli przypomnienia – chodzi o XX wiek) w doskonale zorganizowanym systemie wizyt genseka zaczęło coś zgrzytać. Któregoś razu Józef Wissarionowicz Stalin kazał się zawieźć do Zakładów Mechanicznych imienia Józefa Wissarionowicza Stalina. Kłopot polegał na tym, że w Moskwie znajdowały się cztery instytucje o takiej samej nazwie. Innych Zakładów Mechanicznych nie było. Wszystkie moskiewskie Zakłady Mechaniczne nosiły chlubne imię Stalina.

W sowieckiej krainie zapanował kryzys nazewniczy: Wielki Październik, Czerwony Sztandar, Rewolucja i on – Ojciec Narodu. Innych patronów trafił szlag.

Gdyby tendencja ta utrzymała się do dziś, zaniknęłoby całkiem zjawisko komunikacji. Bo i po co byłoby rozmawiać, skoro na określenie wszystkiego mielibyśmy jedno słowo? Ale nie uprzedzajmy faktów. Pomnę jeszcze rodzaj ćwiczenia mnemotechnicznego sprzed wieku: „Myślimy: Naród, mówimy: Partia. Myślimy: Partia, mówimy: Lenin”. Rodzaj, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, NLP. Myślę: „chłopczyk”, mówię: „dziewczynka”. Rozumiecie, o co mi chodzi? A że przy tej zabawie w chłopczyka/dziewczynkę zachodzi, bo innego wyjścia nie ma i zachodzić musi, możliwość pomyłki, czeskiego błędu, inwersji, roszady – zamiany pozycji między tym, co zapisaliśmy w rubryce „myślę”, i tym, co zawiera rubryka „mówię”: z tej to przyczyny zachodzi, bo innego wyjścia nie ma i zachodzić musi, potrzeba i konieczność uniwersalnej, zuniformizowanej formuły, która łatwo weszłaby nam w krew, w rytuał i w nawyk. Rozumiecie, w czym rzecz? Jeśli nie, to dam przykład. Myślę: „Naród”, mówię: „pomidor”. Myślę: „Partia”, mówię: „pomidor”. Myślę: „Lenin”, mówię: „pomidor”.

Gra w pomidora polega na stworzeniu takiego systemu komunikacji, w którym jeden z uczestników co innego myśli, co innego zaś mówi.

Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na razie opisywany przez nas proces znajduje się w stadium połowicznego zaawansowania. Wszystkie Zakłady Mechaniczne w Moskwie noszą nazwę Józefa Wissarionowicza Stalina i coraz trudniejsze staje się zapowiadanie niezapowiedzianych wizyt.

Trudno, żyć jakoś trzeba. Choćby życie dopadało nas znienacka.

Kiedy wszystkie rzeczy zaczynają oznaczać Jedno (hen to pan, jak powie pewien wnikliwy filozof), nazwa traci swój wyodrębniający charakter. Nie mówię, żeby wskazać; mówię, żeby mówić. „Pomidorowy” system językowy działa więc w ten sposób, że poszczególne nazwy zlewają się w jedną bryłę pojęciową.

Gra w pomidora znakomicie opisuje zjawisko tyranii w przestrzeni społecznej komunikacji. Na wszystkie pytania odpowiadam tak samo, żeby przypadkiem nie wyrwała mi się odpowiedź, która nie spodoba się władzy. Ów minimalny język, właśnie przez swój czysto arbitralny system odniesień semantycznych, sam jednak stanowi dla siebie zagładę. Jeśli słowo „pomidor” oznacza wszystko, oznacza również swój własny niebyt i kres.

W imię wyodrębnienia czystej postaci Stalina można się pozbyć pierwotnego desygnatu, nie ponosząc poważniejszej szkody na sumieniu. Gdy z potencjalnego słownika znika pojęcie „zamach na Stalina”, wtedy każde dowolne słowo, lub każda dowolna fraza, może oznaczać zamach na Stalina.

Kto z was grał kiedyś w pomidora, ten wie, że rozrywka to przednia, ale krótkotrwała. Po upływie kwadransa, powtarzanie jednej i tej samej odpowiedzi staje się rytuałem i jakiekolwiek teraz dziwolągi byśmy wymyślali, reakcja naszego przeciwnika będzie taka sama.

Z jednym wyjątkiem.

Gdy zauważymy, że nasz pomidorowy rywal na dobre wpadł w rutynę, zawsze można go wybić z rytmu w taki oto sposób: czynimy dramatyczną pauzę, po czym, głosem tryumfalnym i pełnym namaszczenia podajemy do wiadomości taką oto nowinę: „Pomidor!”

Skutek murowany!

A co się tyczy samego Stalina, to trzeba przyznać, że jedynym ziarnkiem piasku w pracującej nad podziw sprawnie maszynerii, mającej na celu rozłączenie nazw z desygnatami, oderwanie pojęć od rzeczy – był on sam.

Zakłady Mechaniczne imienia Józefa Wissarionowicza Stalina mogłyby być rajem na Ziemi, gdyby nie żywiołowa żywotność ich patrona. Akurat tak się złożyło, że w dniu, kiedy gensek zapragnął złożyć wizytę w Zakładach Mechanicznych swojego imienia, osobisty sekretarz, który miał opanowaną partyturę wizyt produkcyjnych i który w zasadzie woził szefa do jednego i tego samego teatru (pod zmienną nazwą) – był na zwolnieniu chorobowym.

Towarzysz Józef Wissarionowicz Stalin pojechał z niezapowiedzianą wizytą do Zakładów Mechanicznych imienia Józefa Wissarionowicza Stalina, które nie były tymi Zakładami Mechanicznymi imienia Józefa Wissarionowicza Stalina co trzeba, i nic nie wiedziano tam o niezapowiedzianej wizycie patrona. Była to więc niezapowiedziana niezapowiedziana wizyta genseka.

Pancerna limuzyna wodza sowieckiej republiki zatrzymała się w bramie. Rozchełstany oficjel Zakładów Mechanicznych tłumaczył coś na ucho zastępcy osobistego sekretarza, ten zaś prezentował na swym obliczu całkiem spektakularne osiągnięcia w sztuce pąsowienia.

Gensek nie rozumiał ani w ząb specyficznej urody sytuacji. Co znaczy, że pomyłka, skoro wszystko jedno? Co znaczy, że niezapowiedziana, skoro miała być niezapowiedziana? Jak to wszystko należy rozumieć? Dzielni rycerze obróbki skrawaniem, gdzie jesteście, bando...?!

Tu rozchełstany oficjel przystępuje do tłumaczenia:

„Ale nie przygotowano owacji...!”.

Otóż dziś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Teleturniejowa publiczność ma zapewnione honoraria – ludziska klaszczą więc tak, jak im każą.

A co do naszego felietonu: jeśli ktoś się spodziewał krwawego zakończenia, to mam nadzieję, że nie jestem pierwszym autorem, który sprawił mu zawód.



Pytanie o chętkę na sporządzenie utworu poetyckiego wydaje się w istocie pytaniem o kondycję psychospołeczną podmiotu, który formułuje ów nieskazitelnie irracjonalny kaprys. Z jakiego źródła wypływają liryczne preferencje? Zapewne z nieskalanego, ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Nadmierne dążenie do czystości może zakłócić prawidłowy obieg energii społecznych, czego dowodzi choćby znamienny przykład florenckiej rewolty Girolama Savonaroli. Inna już rzecz, że ludzie o nieposzlakowanej opinii w naszym kraju zawsze sprawiali wrażenie życiowych niedołęgów. Zapewne przydałaby się im szczypta protestanckiej pewności siebie, lecz na razie, jeśli możemy coś w tej sprawie uczynić, to tylko westchnąć. Cóż, nawet w najlepszym towarzystwie zawsze się trafi jakiś sprawiedliwy. Jeden, jasne, że jeden, bo ze sprawiedliwymi nigdy nie należy przesadzać; jeden, więc i samotny, sam jeden wśród hien i szakali tego świata – i teraz ta jego samotność skutkuje wzmożoną twórczością literacką: tymczasem, jak wiemy z naszych dociekań, nie powinna. Poetów nie należy wcale nagradzać, drukować czy wreszcie (o zgrozo!) czytać. Poetów należy po prostu leczyć. Na takim stanowisku stoimy, siedzimy i leżymy.

Tak się akurat składa, że nasi przodkowie za pomocą poetyckiego narzędzia – mowy wiązanej – wyrażali swe poglądy na sprawy publiczne. A nawet kosmologiczne. My sprawy publiczne powierzamy gazetom, kosmologię – milczeniu. Napomknąwszy więc tylko i przypomniawszy, że najważniejsze słowa we wszystkich kulturach liczących sobie powyżej trzystu lat napisano językiem poetyckim, nadmienię jeszcze na marginesie, że w swoich własnych sprawach lirycznych korzystam z aspiryny. Zgoła mnie to uszczęśliwia.

Niektóre choroby są śmiertelne. Wszystkie, niestety – nieśmiertelne. Do jakiego grona jednostek chorobowych należałoby zaliczyć poezję? Wnikliwy namysł nad etiologią i patogenezą tego schorzenia wiedzie do sformułowania ostrożnej hipotezy o zaburzeniu w systemie wartości zainfekowanej jednostki. W hierarchii osobniczej dochodzi mianowicie do patologicznej dyfuzji: wtargnięcia pierwiastka amatorskiego na terytorium zastrzeżone dla tego, co profesjonalne. Osoby, które wykonują swój życiowy zawód z powołania, a za takie uważam – przynajmniej w najlepszym wypadku – księdza, chirurga, hydraulika, wiedzą o tym, że nałogów trzeba sobie szukać poza obszarem wykonywanej profesji. Jeśli przyłapiemy się na tym, że dokręcanie muterek – ośmiogodzinne i codzienne – mocujących lewe tylne koło auta jednej i tej samej marki zaczyna nam sprawiać dziką przyjemność, a dzień bez wkrętarki w łapsku wydaje nam się dniem zmarnowanym, należy czym prędzej udać się do psychiatry. Uporczywe pisanie wierszy to właśnie próba połączenia natchnienia, pasji, profesji oraz nałogu. Takie coś nie może się udać. Załóżmy jednak, że mamusine przestrogi trafiają w zatkane ucho. Czy współczesna medycyna daje poetom jakąś szansę? Ależ nie ma co do tego żadnych wątpliwości! Współczesna medycyna jest jedną wielką szansą! Otóż, jak słyszymy, pewnego poetę faktycznie udało się uleczyć. W jaki sposób? Ano po naszemu. Walcem drogowym.

Najniewinniej w świecie przeczytałem sobie ostatnio recenzję Mariusza Kalandyka poświęconą Piosenkom o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego („Nowa Okolica Poetów” 2009, nr 32). Nie należy łączyć z tą lekturą szczególnych aspiracji metafizycznych. Ot, strawiłem wolną chwilę w środku komunikacji publicznej, strawiłem i nie żałowałem, bo środek nie był środkiem centralnym, lecz prowincjonalnym i zaściankowym, a jeśli można powiedzieć coś dobrego o urokach krajobrazowych Wyżyny Śląskiej, to chyba w pierwszym rzędzie to, że przyprawiłyby one o czytelnicze zachcianki stutonowy głaz. Jak przystało na omówienie książki rozreklamowanej i okrzykniętej, recenzent zastanawia się nie tylko nad tekstem, ale także nad jego recepcją. Z wywodu Kalandyka można byłoby odczytać sugestię, że w zgiełku podniesionym wokół tak obficie nagradzanej książki obdarzono co prawda twórczość Dycia terminologią mającą głębokie uzasadnienie interpretacyjne, niemniej w imię czystości przekazu poezja autora Nenii zatraciła coś ze swej polisemicznej ekspresji. Recenzent zwraca uwagę, że Dycki stał się poetą „krytycznie posprzątanym”. Dobre sobie! Poeta krytycznie posprzątany! A swoją drogą, tośmy się doigrali. Klepało się było pretendenta i desygnata po ramieniu, gestem nieomal paternalistycznym, a tu bęc! I koleżka wchodzi do Historii Literatury. Któż by pomyślał! Taki Dycio! Taki posprzątany, taki aseptyczny Dycio! Takie niewiniątko w lirycznym bagienku naszych czasów! Wiemy już, że poezja to choroba. Należy ją leczyć, nie nagradzać. Z czego uleczono poezję Dyckiego? Otóż Kalandyk zauważa rozsądnie, że za burtę okrętu prawowitego odczytania wypadły kolejno: ironia, krytycyzm i dystans. Pozbawiono, słowem, naszego drogiego Dycia poczucia humoru, które w traumatycznej pompie polaudacyjnych interpretacyj mogło zapewne wydawać się pierwiastkiem przypadkowym, drugorzędnym i zbędnym. Czy nagroda literacka jest dla wyróżnionego autora „czystym zyskiem”? Ależ nic podobnego! Oto bowiem dochodzimy do konkluzji, że jedno Dyckiemu dano, drugie zaś odebrano. Dokonano więc na autorze Piosenek o zażaleniach i użalaniach swego rodzaju wiwisekcji. Zapominając w pierwszym rzędzie, że nasz poeta przyrządził czytelnikowi piosenki, nie zaś pieśni. Cóż, czasem koniec pieśni bywa początkiem piosenki. Dycki to zatem autor z niewątpliwym wdziękiem lawirujący między sprzecznościami; błyskawice zgrozy i gromy śmiechu przenikają jego świat liryczny z tą samą częstotliwością.

Widziałem ostatnio bohatera naszych dociekań. Nie wyglądał wcale na takiego, który by się zrównał w marszu z własną biografią. Nie zajmuję się tym, czy kapituły dwóch liczących się nagród literackich miały dobry dzień w momencie podejmowania werdyktu, czy też nie. Kłopot z taryfikatorem usług lirycznych polega na tym, że albo płacimy poetom za dużo, albo za mało.

„Uśmiałem się”: taki mniej więcej przedstawia Kalandyk konspekt z lektury nagradzanego tomu. Za sztukę samą w sobie należy uznać konformistyczne krygowanie się autora recenzji, przyjmowanie kolejnych oportunistycznych zastrzeżeń: „Tom ostatni Eugeniusza T.-D. rozśmieszył mnie. Dokładniej: pobudził do śmiechu”. Zapewne musi w tym tkwić jakaś różnica. Ale my jej nie widzimy. Czy dystans, ironia i krytycyzm nie czynią tej liryki właśnie możliwą? Gdyby nie dywersyfikacja narzędzia poetyckiego, liryczna ścieżka Dyckiego przedstawiałaby sobą obraz nader monokulturowy.

Mariusz Kalandyk zwraca uwagę na jeszcze jedno niebezpieczeństwo, które pojawia się za sprawą podniesienia niszowego z istoty swojej zjawiska poetyckiego, jakim w rzeczy samej jawi się Tkaczyszyn-Dycki, do rangi medialnego fenomenu. Rodzi się mianowicie swego rodzaju komentatorski instynkt stadny. Ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami tego porodu, tzn. prozelityzmem, urawniłowką i zapotrzebowaniem na jednobrzmiący werdykt opinii publicznej.

Mnie samemu, namiętnemu poszukiwaczowi drobnostek i śmiesznostek w dziełach śmiertelnej powagi, tekst Mariusza Kalandyka (aczkolwiek przyznaję lojalnie, że poświęcony swoistemu sprzężeniu zwrotnemu sierioznego anturażu oraz groteskowych przerywników w barokowych konceptach Dyckiego) sprawił szczególną frajdę. Po pierwsze: dowiedziałem się, że poety nie sposób posprzątać. Po drugie: zwrócono mi takiego Dycia, jakiego lubię.

Czy wolno się śmiać z wierszy Dyckiego? Zapewne nie ma takiego zakazu. Ale my się na wszelki wypadek nie śmiejmy. Kto wie, czy to, w czym bierzemy udział, nie jest pogrzebem. Spécialité de la maison polonaise.



Czym jest poezja? Przyznajemy się bez bicia. Troszkę wiemy, a troszkę nie wiemy. Wiemy mianowicie tym więcej, im mniej nas o to pytają.

Zwracać się z tym problemem do literatury – nie ma najmniejszego sensu. Definicji poezji podano od nagłego groma. I jeszcze ciut by się znalazło, gdyby człowiek tu i tam pogmerał. Miał doprawdy rację ten, co zagrał va banque, ogłaszając, że wszystko jest poezją (choć nigdy nie wiadomo, czy taka implikacja działa w przeciwnym kierunku; jeść jednak najpierw trzeba, potem dopiero można; smak jest konsekwencją istnienia instancji wybiórczej; katastrofalna przemiana wszystkiego w poezję wymagałaby od hipotetycznego zjadacza dzieł sztuki literackiej nieprzebranych zapasów zwierzęcego głodu). Cokolwiek by rzec, na jedno nasze równanie jest dobre: wszelki trybunał winien mi uznać roszczenie o wypłatę wierszówki za leżakowanie.

Wielu tym sposobem doszło do majątku; kto zresztą brał udział w szkoleniach unijnych (ot, choćby tych o przysłowiowym wypaleniu zawodowym), wie doskonale, że na naszym błogim kontynencie dobrostan majątkowy można osiągnąć pod warunkiem, że się zaprzestanie cokolwiek wytwarzać. Jak napisał kiedyś Witold Wirpsza: „słowo z trudem nawiązuje kontakt z rzeczą i raczej snuje się samo z siebie”. Symbol nagminnie rozmija się ze swą denotacją.

Wszystko jest poezją. Cóż więc nią nie jest? To bardzo proste. Nie wszystko. Każda z osobna rzecz poezją nie jest; ale wszystkie razem – już tak. Wyobraźmy sobie minę wszystkich rzeczy, pojęć retorycznych, zjawisk psychicznych średnio zdrowej duszy; wyobraźmy sobie, słowem, nasze wszystko, jak budzi się pewnego ranka i spostrzega, że banda złodziejaszków wykradła je – wszystko – spod poduszki świata i położono na tym miejscu poezję.

Wprowadźmy zatem do naszej definicji aspekt podmiotowy, który oznacza spiętrzenie cudzysłowów: „»Wszystko jest poezją« – tak mówi poeta”. Mowa zależna z istoty rzeczy zawęża horyzont poznania. Istotnie – jeśli o poezji, jak się rzekło, wiadomo za dużo, to o poecie nie wiemy prawie nic wcale. Takeśmy w piątym akapicie felietonu ocalili Wszechświat.

I tu przypomniał mi się głos Fernanda Pessoi, który usiłował zdefiniować poezję poprzez definicję poety: „To, że jestem poetą, nie jest moją ambicją, ale sposobem bycia w samotności”. Poszukajmy zatem pożytecznych analogii: poezja to pojazd mechaniczny, który należy zostawić w garażu po spożyciu tłumu. Poezja jest omszałą flaszką, po którą nie sięgam, wiodąc łódź konwersacji wśród rozlicznych mielizn towarzyskiego życia. Żonaci, słowem, mają mniejsze szanse.

Jeśli się rozejrzymy po poetyckim światku, stwierdzimy, że statystyczny autor wierszy zwleka z przywdzianiem obrączki tak długo, jak się da. Ułożyliśmy w tej sprawie piękną i mądrą sentencję: ślub równa się życie minus literatura.

Naiwni, którzy żenią się z własnymi żonami. Tyle jest żon cudzych! Byłby to zresztą niezły sposób na poczynienie aluzji literackiej: nie masz ci żony nad cudzą żonę. Co też należy rozumieć z całą powagą: oto ludzki genotyp realizuje imperatyw wymienności. Mąż to już rodzina.

Czyniąc od lat badania terenowe, odnotowaliśmy stan rzeczy następujący: nasi koledzy rygorystycznie przestrzegają ślubów czystości łona; unikają żeniaczki, jak mogą. Jak nie mogą – to nie unikają. Zostawiam czytelnika z takim enigmatem.

W imię i nazwisko naukowej ścisłości winniśmy w tym miejscu pewne zastrzeżenie. Otóż ci z poetów, którzy jednak wstępują w małżeńskie szranki, tak się rozsmakowują w owym stanie, takie znajdują upodobanie w rodzinnych cymeliach, że wstępowaliby w związki trzy- i czterokrotnie i jeszcze im nie dosyć, jeszcze by się żenili. Aż do kompletnego wysuszenia krajowych zasobów panien, wdów i mężatek. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zbraknie materiału. Na wszelki wypadek – trzymam się z daleka.

Nie zawsze to jednak się udaje. Otóż jakiś czas temu zmienne koleje losu skierowały wątłą tratwę mej egzystencji do pewnego Pałacu Ślubów, w którym to przybytku przedsiębrał czynności ślubne jeden z przedstawicieli gatunku poetów. Nie sprawić zawodu rytualnej tradycji: takie określenie przychodzi mi na myśl, gdy teraz – ex post – próbuję podsumować jego dumną postawę. Dwukrotnie zwiałem sprzed drzwi owej fabryki złudzeń, wybrawszy się tam w swoich własnych sprawach. Są lepsi ode mnie. Poeta, jak to powiada poeta, odparł wroga.

W międzyczasie piszący te słowa spłonił liczko, jako że nasze obawy okazały się płonne. Cóż bowiem widzimy: oto dzielny Pan Młody wcale nie planuje rozstania z Literaturą! Ułożyliśmy w tej sprawie piękną i mądrą sentencję: pożycie, wbrew nazwie, nie jest życiem po życiu. Ledwieśmy mianowicie zdążyli utworzyć anemiczny szpaler, grupą pokątnych wieszczów czcząc przemarsz Pary Młodej, a tu w drzwiach Pałacu rozlega się triumfalny okrzyk nowożeńca: „A przeczytajcie tekst Ziemkiewicza w dzisiejszej »Rzeczpospolitej«”! Zawsze podejrzewałem tego publicystę o lekką hochsztaplerkę. Do lektury miałem zatem dwa powody.

Nie mam zamiaru sprowadzać tego tekstu do poziomu womitorium. Nie pozwala mi na to ani biblio-, ani faktografia. Chciałbym zwrócić uwagę na drobne nieścisłości, które stawiają intencje autora w nieco podejrzanym świetle. A że felietonowi Ziemkiewicza przyświeca duch młodzieńczych ideałów, odwołam się do własnych: dobry czytelnik winien czynić tekst lepszym (Borges). „Ślubny” felieton ukazał się w numerze gazety z 10 stycznia 2010. Tytuł (z gatunku przesłaniających istotę wywodu): Homokariera Marka Hłaski.

Młodzieńcze ideały – i ogólna niewinność – będą dla autora pretekstem, by wejść w mroczną problematykę mafii homoseksualnych, które miały (mają?) sprawować nadzór nad przeróżnymi aspektami życia kulturalnego w Peerelu (RP?). W szczególności zaś dały (dają?) o sobie znać na terytorium literatury. Mamy więc do czynienia z lekcją zjawiska, które można by nazwać homokracją. Nazwiska padają, wstyd przyznać: gęstym trupem. A jednak to prawda, że gdy ktoś zaczyna snuć ponurą opowieść, w domu robi się jak gdyby ciemniej. Problem z tekstem Ziemkiewicza jest ten, że gdyby przyciąć ze dwa wybujałe pędy, stępić nieco zęby jadowe grubszych epitetów, wreszcie przeflancować felieton do innej gazety – otrzymalibyśmy hymn pochwalny na cześć PRL – państwa sprzyjającego mniejszościom seksualnym (w międzyczasie moglibyśmy dojść np. do wniosku, że talent literacki nie przywdziewa heteroseksualnej cielesności, podobnie jak zdolności menedżerskie w sektorze medialnym). Byłaby to naiwna wizja owej fermy pokwitających nutrii. Sielankową orkiestrą miłujących inaczej dyryguje bowiem wujek-esbek, szczęśliwy, bo nad gejowskim piekiełkiem łatwiej mu sprawować kontrolę. Do takiego to rodzaju niesmacznej kariery aspirował (skądinąd raczej uczynkiem niż myślą) Marek Hłasko.

Ten ostatni problem miał dla mnie zawsze ścisły związek z kwestią smaku. Nie istniał za komuny – choć może się mylę – nakaz „publikuj albo zgiń”. Kto sądził inaczej, to już jego problem. Nie będę przeto pisał o posiadaniu gustu, który to organ – chcemy tego, czy nie – wystawia nas na ryzyko zdegustowania. Pozwolę sobie oddać mój animusz dziełu degustacji. Hłasko kiedyś był – skarży się felietonista – dziś Hłaski już nie ma. Zostaje jednak w gardle to i owo z onegdajszych miazmatów. „Nic nie budzi w człowieku takiej złości i pogardy, jak idole młodości, którzy zawiedli” – pisze Rafał A. Mimochodem rozgoryczony publicysta wtajemnicza czytelnika w meandry własnego principium individuationis. W czasach licealnych pisarstwo Marka Hłaski wydawało się autorowi tekstu objawieniem. Felieton Ziemkiewicza opisuje zatem, jak doszło do dewastacji autorytetu. Złość i pogarda; mamy więc kolejną postać, która obok autora Pierwszych chmur w kroku nie przechodzi ani mimo, ani obojętnie.

To prawda, że nasi rodzimi autorzy w tzw. pewnym wieku nie posiadają nieskazitelnej biografii Thomasa Pynchona. Ale czy PRL był słupem ogłoszeń, obok którego człowiek mógł przejść obojętnie? Rozumiem teraz, dlaczego statystyczny Polak z pogardą zerka w stronę literatury. Czystość serca możliwa jest do osiągnięcia tylko w handlu organami do przeszczepu. O ile są to, ma się rozumieć, własne organy.

Pozwolę sobie wrócić do Hłaski, autora, który pomimo nazewniczej koincydencji na pstrym koniu nie jeździ. A może jeździ?

Z jednej strony, pod względem erudycyjnym czy intelektualnym, proza to żadna i rzadka. Ale na pewno trzeba ujrzeć pisaninę Hłaski na tle buchających pieców martenowskich. I czarno-białych kronik filmowych z lat 60. Hłasko naprawdę mógł być objawieniem. Dopóki nie wyobrazimy sobie gwiazd na lodzie, ciepiących żelazny maras w rozwarte pyszczydło martena, dopóty objawienie Hłaski pozostanie doświadczeniem pokoleniowym. Podobny efekt mógłby dać np. widok Rafała Wojaczka w kolejce po kiełbasę. Nic toteż dziwnego, że żałość ogarnia. Bo nie sposób powtórzyć doświadczenia lekturowego sprzed lat. Nie wejdziesz dwa razy do tej samej książki.

Powiastki Hłaski mają zbyt mało progesteronu, by zasłużyć sobie na miano sztuki (acz to odkrycie najnowszych czasów, że hormon ten odpowiada za inteligencję). Z tym subiektywnym zastrzeżeniem Hłasko zostaje do czytania – jako domena gestów rytualnych. Ot, taka, ma rację Rafał A., licealna lektura (choć rzecz jasna nurtuje niemożność wysnucia bibliografii…). Ale żeby od razu złość i pogarda…?! To tak, jakby człowiek żywił pretensje do samego siebie. Wstyd pozostać przy preferencjach wieku przedpoborowego, niemniej gdyby się człowiek uparł, można by o nich powiedzieć coś dobrego: są to w końcu jakieś preferencje.

Nic w końcu przyjemniejszego, niż rozminąć się z młodzieńczymi lekturami. Chyba tylko jedno – nie mieć ich wcale.

A że Monika Olejnik postanawia (w styczniu!) uwieńczyć Ziemkiewicza tytułem „hieny roku”? To ja się reflektuję. Ja Rafała A. lubię.

Żeńmy się – przejdą nam sardoniczne nastroje ducha.



Filozof w zasadzie niewielki ma wybór zajęć. Pisze książki, naucza studentów, od biedy może również – są to przypadki potwierdzone przez historię, lecz dziś już wyszłe z mody – prawić kazania na rogach ulic. Tak czy owak, filozofia okazuje się rodzajem dyskursu, odbywającego się na specjalnych prawach i w specjalnych warunkach, dyskursu mającego odzwierciedlać nasze myśli w sposób bezpośredni i zrozumiały. To w wersji minimalistycznej. Ambitniejsze dusze oddadzą trzynastą pensję, że filozofia – jak chciał tego Arystoteles – to dyskurs będący zwierciadłem myśli Boga. Dyskurs filozofa nie może się więc przedzierać przez zgiełk codzienności. Fizyczna praca (nie mówiąc już o umysłowej) mogłaby rozproszyć jego zatroskany intelekt. Istnieje ryzyko, że problem filozoficzny nie zostałby wówczas sformułowany z pożądaną precyzją. Filozofom, o ile chcą oni uchodzić za poważnych, nie przysługuje prawo do gry w kręgle. Sowa Minerwy wylatuje wieczorem. Myślicieli, nad którymi ten ptak sprawuje alegoryczny patronat, nie znajdziemy więc wśród bywalców zebrań towarzyskich.

I jeszcze jedno. Nie wybieramy się do świątyni Minerwy, mając na względzie poszukiwanie partnerów seksualnych.

A szkoda.

Krąży plotka, jakoby ta bogini była dziewicą. Stanowczo należy ją uznać za przenośnię.

Gimnosofista, witalista względnie wędrujący cynik – ci mogą dołączyć do repertuaru jedną, góra dwie czynności. W zamian za to zyskują zwolnienie z innej – pisania, czytania, rzadkich rekolekcji w TV. Gdy natomiast w życiu filozofa pojawia się rodzina, razem z nią wkracza całe zatrzęsienie gestów rytualnych, pozbawionych filozoficznego sensu. Życie codzienne spada na naszą głowę z gwałtownością tajfunu. Czy filozof nie powinien zatem kultywować rygorystycznego celibatu?

Anegdoty zebrane w Żywotach i poglądach Diogenesa Laertiosa świadczą o tym, że do dawnych filozofów przychodziło się z problemami podobnymi do tych, z jakimi dzisiaj udajemy się do wróżki. Taką przynajmniej rangę miały stawiane im pytania. Jedno z koronnych zagadnień klienteli filozofa stanowił problem ożenku. Na ogół presokratycy nie byli pozytywnie nastawieni do owej trwoniącej energię duchową instytucji. Ładna żona to towarzystwo współkonsumentów; brzydka – brutalne naigrawanie przyjaciół. Tales z Miletu przed trzydziestką powiadał: „Jeszcze nie czas się żenić”. Gdy zaś dobrnął do tego wieku, orzekł, że już za późno. Nie należy lekceważyć paradoksu presokratyka. Na moment zamęścia (względnie ożenku) odkładamy bieg czasu na półkę. Wcale nie podzielam zdania Hegla, że gdyby nie było jońskich filozofów przyrody, byliby wówczas inni jońscy filozofowie przyrody. Otóż wyobraźmy sobie, że cud założenia filozofii odbywa się dziś – rozpoznawalibyśmy presokratyków po tym, że uganiają się na harleyach. I kto wie, czy tak właśnie nie jest.

Zostało więc, mam nadzieję, ustalone: filozof nie musi się żenić. Może pozostać starym kawalarzem, łowcą skór na wiecznej kuracji w Ciechocinku, wielbicielem cichości własnej jaskini. Istnieje jednak bardzo intrygująca ewentualność: filozof może także wyjść za mąż. Pytanie nasze niech zabrzmi tak: w jakiej mierze zamążpójście (resp. ożenek) może być dla filozofii użyteczne? Czy przysłowiowe obowiązki małżeńskie nie kolidują z refleksją?

Mówi się, że małżeństwo z Ksantypą – nieudane – było tym, co skłoniło Sokratesa do wybrania filozoficznego włóczęgostwa. Paradoksalnie, u źródeł najbogatszej tradycji filozoficznej stoi małżeństwo. Pechowe, dodajmy, małżeństwo. Szczęśliwe pożycie nie wymaga głębszych rozważań. Nieszczęśliwe natomiast jest również szczęśliwe, bowiem zwalnia z niedzielnych spacerów, głupawego gruchania przy podwieczorku, absorbującej gry zazdrości i podejrzeń. Rację miał Leibniz, że sprawy świata idą per saldo ku dobremu. Szczęśliwe rodziny wzbogacają rodzaj ludzki ilościowo, frustraci natomiast – jakościowo. Postawmy zatem nasze pytanie precyzyjniej: czy filozofom winno się narzucić celibat, czy wybierać do tej profesji samotnych?

Niewątpliwie w samotności można się wyćwiczyć, na co zwraca uwagę Schopenhauer w Aforyzmach o mądrości życia: „Jeżeli jednak, zwłaszcza w młodych latach, ktoś nie potrafi znieść przez dłuższy czas próżni, jaką powoduje samotność, nawet gdy uzasadniona niechęć do ludzi często w samotność go wpędza, radziłbym mu, aby z przyzwyczajenia zabierał z sobą między ludzi cząstkę swej samotności, a więc by nauczył się być nawet w towarzystwie do pewnego stopnia samotnym, czyli nie mówił zaraz innym, co myśli, a z drugiej strony nie brał zbyt dosłownie tego, co mówią, lecz raczej niewiele po nich oczekiwał zarówno pod względem moralnym, jak intelektualnym i w rezultacie odnosił się z większą obojętnością do ich poglądów, co jest najpewniejszym środkiem, by uprawiać zawsze chwalebną tolerancję”. Zauważmy, że gdański filozof stawia znak równości między tolerancją i rezygnacją. Ta ostatnia śpieszy z pomocą temu, kto zmuszony jest żyć wśród ludzi. Ludzie lepsi nie będą. Nie będą nawet tacy, jacy są.

Nie znajdziesz w tłumie towarzystwa – mówi Schopenhauer – jeśli nie przyniesiesz go tam ze sobą.

Czy filozof powinien się żenić? Immanuel Kant nie miał wątpliwości. Chimery umysłu doskonale zastępują towarzystwo płci przeciwstawnej, przeciwległej i przeciwpołożnej. Jest to bowiem towarzystwo, o czym piszący te słowa wie z własnej praktyki, wyczerpujące. Pojąłem w młodzieńczych latach dziewicę – powiada filozof – wdzięczną filozofię. Ta zaś – dama o szerokich biodrach – obdarzyła mnie licznym potomstwem. Choćby kogoś miało to zbić z pantałyku, na pytanie Panurga Kant odpowiada twierdząco.

Chcemy tego czy nie, nawet na bezludnej wyspie filozof sam nie będzie. Otoczy go gromada myśli, które są miłującą, aczkolwiek czasem czyniącą zbyt wiele wrzawy dziatwą.

Na ambiwalentną naturę ludzkiego towarzystwa oraz błędnie przeciwstawianej mu samotności zwraca uwagę Carl Gustav Jung w późnym autobiograficznym szkicu: „Wiedza o tym, co dzieje się u podłoża, nadała dość wcześnie kształt moim związkom ze światem. W gruncie rzeczy mój stosunek do świata w dzieciństwie był taki sam jak dzisiaj. Jako dziecko czułem się samotny i taki pozostałem, gdyż wiem o rzeczach, o których inni nie wiedzą nic i najczęściej nie chcą wiedzieć. Samotność nie polega na braku ludzi wokół, lecz na niemożności komunikacji tego, co wydaje się ważne, na posiadaniu poglądów, które są dla innych niedopuszczalne. Samotność moja rozpoczęła się wraz z dziecinnymi snami, a apogeum swoje osiągnęła podczas pracy nad nieświadomością. Samotność nie oznacza wrogiego stosunku do ludzi, mało kto lubi towarzystwo bardziej od samotnika, więzi między ludźmi rwą się tylko wtedy, gdy każdy pamięta wyłącznie o swojej własnej indywidualności i nie identyfikuje się z innymi”. Panuje opinia, że dla osiągnięcia doskonałości w jakiejś sztuce należy coś odrzucić. Tymczasem odrzucenie stanowi nieodzowny element ludzkiej kondycji. Wybierając ludzkie towarzystwo, odrzucam jednocześnie samotność. Gdy zaczynają mnie pociągać uroki samotności, tracę towarzystwo. Jung odrzucił i to, i to.

Wróćmy do pierwszego pytania. Czy filozof może się żenić? Cokolwiek uczynisz, będziesz żałował: tak brzmiała odpowiedź Sokratesa. Pogląd ten, moim zdaniem, należy zrewidować. Cokolwiek uczynisz, będziesz żonaty.



Historia, którą zamierzam tu opowiedzieć, nie przekracza zdroworozsądkowych granic prawdopodobieństwa. Wiadomość o tym, że należy ją zaliczyć do gatunku art-fiction, przyjąłem z wielkim rozczarowaniem. Zachęcam zatem do naprężenia bicepsów wyobraźni. Wyrysujmy przed wewnętrznym wzrokiem galerię wystawienniczą w niedużym mieście Europy Środkowej. Temat nieco bukoliczny: niewinne landszafciki powisają sobie bezmyślnie na ścianach. Pomyślałby Czytelnik, że żywot pracowników tej instytucji przypomina egzystencję arkadyjskich pasterzy. Nic podobnego! Obsługa naszej placówki kulturalnej ma paskudny kłopot. Spędza jej mianowicie sen z powiek prehistoryczna toaleta. Swym stetryczałym lamperyjnym przeciwwdziękiem przybytek ten odstrasza potencjalnych wielbicieli sztuk plastycznych.

Nie zamierzam rozgłaszać opinii, jakoby przepustowość sanitariatów mogła mieć jakiś wpływ na wernisażową frekwencję. Nie powinno się jednak zapominać o paru bezspornych faktach. Otóż w kręgach dobrze poinformowanych mówi się, że dzieła marynistów wzmagają diurezę. Bataliści znowu, wedle tych samych źródeł, przyśpieszają perystaltykę jelitową. Abstrakcjoniści z kolei zdają się mieć wpływ i na to, i na to. Czy jest to zgodne z prawdą, czy nie, kanalizacja w instytucjach artystyczno-wystawienniczych winna działać bez zarzutu. Nasza galeria nie spełnia tego standardu.

Z całym szacunkiem dla mistrza Stephena Kinga, ale prawdziwe opowieści grozy dzieją się gdzie indziej. Bóg jeden wie, czy wybuchowego temperamentu spłuczka nie zadziała w przeciwną stronę, niżby się użytkownik spodziewał. Nie mówiąc o wycieku rozmaitych cieczy z odpływu muszli klozetowej. Jak bystro zauważył pewien początkujący żeglarz: ze wszystkich stron morze, nie ma gdzie się odlać. Tales z Miletu miałby niezłą frajdę z takiego szaletu. Jeśli wolno w tak poważnych sprawach zabierać głos do rymu.

Sytuacja zatem wygląda następująco. Galeryjny kibelek domaga się remontu. Modły kierowane w stronę organu założycielskiego okazują się płone. Gmina robi budżetowymi bokami. Zadziałała więc swego rodzaju brzytwa Ockhama. Sikanie zostaje uznane za czynność pozastatutową. Powiedziane jest, informują siły zwierzchnie, że w pocie czoła będziesz wykonywał obowiązki pracownicze. Połączyć przyjemne z pożytecznym w dziedzinie sztuk wizualnych – to przywilej ekshibicjonisty. Co się natomiast tyczy pracowników galerii sztuki, to nie powinni oni mieć ekspozycyjnych skłonności. Prace wystawiennicze należy wykonywać z musu. Trudno i darmo, oznajmiono na wyżynach władzy, jak się ma szerokie horyzonty, to trzeba się zadowolić wąskim gardłem. I posiąść sztukę trzymania moczu. Król chodzi tam piechotą, to i pracownikom galerii nie spadnie korona, jeśli pofatygują się w to miejsce galeonem. W ramach podjęcia jakiejkolwiek decyzji administracyjnej na drzwiach do świątyni ekskrecji polecono zawiesić tablicę ostrzegawczą: „Wstęp do toalety za okazaniem karty pływackiej”. Sraczyk mianowicie, jak był zrujnowany, tak też zrujnowany pozostał.

W konserwatywnych bajkach zazwyczaj w takich okolicznościach dochodzi do interwencji siły wyższej. Na horyzoncie pojawia się niebieskooki młodzian, osiłek spoza układu politycznego. Dobra wróżka spuszcza ze schodów brutalnego komornika. Nie inaczej było w naszym przypadku. Pewnego pięknego dnia na parking przed galerią zajeżdża sfatygowany pojazd typu minivan. W chwilę później do przybytku działań plastycznych wkracza tajemniczy jegomość, wlekąc ze sobą dwa dzieła Boscha, za sobą zaś – mdły zapaszek towotu (który to zresztą aromat nie wzbudza większych obaw, jako że adepci sztuki wizualnej znani są ze swej ekstrawagancji: niektórzy potrafią nawet sprawdzić poziom oleju). Tak zaczęła się realizacja projektu, który miał wyrwać instytucję kulturalną z higienicznej zapaści. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Mąż opatrznościowy polecił odstawić do magazynu tradycyjne malowidła i przystąpił do realizacji własnych zamysłów. Jego credo estetyczne w zasadzie mogłoby być prawdziwym balsamem na serca tych, którzy nie mają nic przeciwko sikaniu. Wytyczoną przez siebie przestrzeń działań twórczych artysta nazywa „zjaśnianiem”. W odróżnieniu, ma się rozumieć, od działalności kolegów po antyfachu. Tytułem porządkującej dygresji: wymienione dzieła Boscha to szlifierka kątowa i młot udarowy. Te dwa narzędzia staną się protagonistami projektu artystycznego pt. Wymiana instalacji, dzieło sztuki hydraulicznej. Ostatecznym rezultatem kilkunastodniowych wysiłków artysty będzie gustowny kącik toaletowy, kibelek na miarę naszych czasów. Ale tu nie chodzi o efekt finalny. Tu chodzi o postawę. Współczesny artysta winien się cechować kreatywnością. Ów termin nie oznacza jednak uporczywej, rujnującej zdrowie pogoni za arcydziełem. Dzisiejsza kreatywność to rodzaj zaradności życiowej. Bohater naszej historii akurat doskonale spełnia to kryterium. Pozyskał dla swego projektu hojnego sponsora w osobie Unii Europejskiej. „Art happens” – stwierdził kiedyś Whistler. Konkluzja amerykańskiego malarza stała się zbawienna dla tych, którzy łączą admirację dla sztuk wizualnych z prawidłowym funkcjonowaniem narządów wydalniczych.

Fascynujące jest to, że w zasadzie w naszej galerii miało miejsce wydarzenie artystyczne bez gatunkowego precedensu w historii sztuki. Nie mamy do czynienia z instalacją. Artysta zaznaczył wyraźnie i z niejaką dezynwolturą, że jego celem jest Wymiana instalacji. I tu muszę przyznać rację recenzentowi projektu, że doszło do skrócenia dystansu między sztuką wysoką a sztuką użytkową. Nikt odtąd nie ma prawa twierdzić, że te dwie przestrzenie aktywności twórczej dzieli odwieczna rywalizacja.

Jeśli weźmiemy pod uwagę, że autorowi tego niepowtarzalnego (właśnie przez swoją powtarzalność) utworu udało się ostatecznie spostponować zupełnie zbędną ideę antyutylitaryzmu dzieła sztuki, to w tym pozornie banalnym hydraulicznym otoczeniu możemy się poczuć naprawdę niebanalnie. Przecież na zdrowy rozum pomysłodawca owego niecodziennie codziennego projektu znosi antagonizm między humbugiem i arcydziełem. A przy tym można się wysikać, ile dusza zapragnie.

Być może artysta chciał w ten sposób zdemaskować filisterskie w gruncie rzeczy dążenie do niezwykłości w sztuce. Wracamy do wegetatywnych fundamentów i fizjologicznych rudymentów. Sikanie jest piękne.

Efekty opisanych tu działań twórczych – rura, glazura i armatura – nie są może imponujące na tyle, by uzasadnić akt kontemplacji dzieła sztuki w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Artysta nie poszedł na łatwiznę – jak to uczynił niegdyś Marcel Duchamp. Oddał swoje dzieło do normalnej eksploatacji. To jednak nie wzbrania nam wysnuwania interpretacyjnych wniosków. Wymiana instalacji wprowadza pewien motyw wanitatywny, a jednocześnie nasuwa na myśl swoistą metaforę opróżniania, dążenia do pustki, a ta ostatnia figura już sama przez się pozwala włączyć w dociekania egzegetyczne pewien wątek mistyczny (vide: św. Jan od Krzyża). Mamy zatem do czynienia z wizualną alegorią egzystencjalnej codzienności, którą wrażliwość egzaltowanego odbiorcy sztuki (w tradycyjnym sensie) próbuje usunąć z pola widzenia. Nie chcemy widzieć tego, co widzimy. Pęcherz jednak nie ma powieki, którą można by zamknąć wedle widzimisię.

Morały z tej historii sypią się jak z rękawa. Po pierwsze: w sytuacji niedociągnięć budżetowych nie należy zapominać o szerokich kompetencjach sztuki. Zwłaszcza o kompetencjach kompensacyjnych. Po drugie: żywi nie tracą nadziei, choć tracą czasem mocz. Tertio: artyści też się przydają.

Źródło, z którego zaczerpnąłem wiedzę o instalacji Wymiana instalacji, jest nader skąpe. Dla porządku podaję bibliograficzne referencje. Historię tę opisał (aczkolwiek większość soczystych szczegółów proszę uznać za produkt beletryzacyjnego animuszu piszącego te słowa) Pan Olgerd Dziechciarz w książeczce Galeria Humbug („NEON”, Olkusz 2009). Tomik ten zawiera dwadzieścia z okładem wierszowanych anegdotek o działaniach artystycznych, co do których bytowej substancjalności radziłbym jednak mieć pewne zastrzeżenia. Rzekome przedsięwzięcia artystyczne – usytuowane w różnych epokach, acz z wyraźnym akcentem na czasy współczesne – stanowią dla poety pretekst do snucia medytacji o sensie sztuki. Autor Galeria Humbug zamierzył utwór o charakterze polemicznym, z tego też względu publikacja ma w podtekście wyraźny adres. Przesłanie książki jest skierowane do osób żywo uczestniczących w dyskusjach estetycznych. Dla tej przyczyny podnoszenie wartości literackich wierszy (co do których nie mam ni wątpliwości, ni skrupułów) staje się bezprzedmiotowe. Tak należy rozumieć Galeria Humbug. Istotną przesłankę dla takiego odczytania książki stanowią nazwiska bohaterów poszczególnych tekstów: Waldemar Sosina, Łukasz Skórski, Tytus Siołowski, Paula Jackson. Tak, bowiem sekret Galeria Humbug polega na tym, że olkuski poeta stworzył na swoim biurku galerię sztuki potencjalnej. Opisane dzieła sztuki zrodziły się po prostu w jego głowie.

Nie ma więc racji recenzent „Nowych Książek” (T.R.: Galeria Humbug; nr 1/2010, s. 20–21), uznając prace Olgerda Dziechciarza za produkt natchnienia kontemplacyjnego. Nawiasem mówiąc, dzięki tajemniczemu recenzentowi miałem okazję wzbogacić zasoby leksykalne. Dowiedziałem się bowiem, czym jest ekfraza. Jest to mianowicie „utwór literacki poświęcony opisowi dzieła plastycznego: obrazu, rzeźby, architektury” (wagę i znaczenie tych szlachetnych słów podnosi to, że zgadza się z nimi jota w jotę mój Słownik wyrazów obcych Kopalińskiego). Wszystko wskazuje na to, że autor recenzji (podpisany inicjałem T.R., a więc płci nieoznaczonej) nie pokapował się po prostu w charakterze omawianej publikacji, co przy obecności w tekście Dziechciarza tak grubo ciosanych figur, jak Rainer Maria Pralinke, Kenzo Sempiterno, Alfonso de Zamtuzo – trzeba uznać za wyczyn. Recenzent daje jednak swoisty popis nieuwagi, przywołując przypadek anonimowej rzeźby Nike z Nikond. Problem w tym, że tekst T.R. intuicyjnie krąży wokół właściwej konkluzji, autor nie ma jednak odwagi, by ją definitywnie postawić: „Uwagę Dziechciarza zwracają dzieła wyraziste – o niektórych z nich można by zapewne powiedzieć «kontrowersyjne» (!). Nie w tym rzecz, czy ktoś chciałby podważyć ich artystyczną wartość (!!); rzecz w sile przekazu (!!!), któremu poeta nie może się oprzeć (!), dając swojej refleksji bardzo osobisty (!), literacki wyraz”. W istocie otrzymaliśmy arcydzieło publicystki oportunistycznej (wykrzykniki pochodzą ode mnie).

W pierwszym odruchu uniesienia (które i piszącemu te słowa wydaje się słuszne) autor notki recenzyjnej zaczyna się domagać przyozdobienia tomu reprodukcjami opisanych artefaktów: „zapewne optymalna byłaby możliwość konfrontacji utworów Dziechciarza z obrazami, rzeźbami i instalacjami, o których poeta pisze”. Na szczęście w porę przychodzi zreflektowanie i recenzent zauważa: „Ale nie jest to konieczne” (czym ocala duszę).

Poniekąd zostałem „wżeniony” w projekt Olgerda Dziechciarza, umieszczono bowiem me skromne personalia w kolofonie książki. Obdarzono mnie mianowicie honorowym tytułem redaktora. Nieco na wyrost i bez konsultacji, bowiem cały mój wkład polegał na stwierdzeniu enigmatycznej obecności jednego przecinka w tomie programowo, jak się wydaje, oczyszczonym ze znaków interpunkcyjnych. Skądinąd był to wysiłek daremny, jako że przecinek pozostał.

Z książką Pana Olgerda wiąże się jeszcze jedna anegdota. Otóż in statu nascendi zostałem poproszony przez autora o napisanie notki na okładkę. Nie uprzedzono mnie o charakterze tych wierszy, a już w minutę po wszczęciu prac lekturowych wiedziałem, że ekfrazy Olgerda Dziechciarza to apokryfy. I to przy mej inteligencji, którą uważam za przeciętną. Zastanawiam się, ile czasu strawił nad lekturą autor recenzji z „Nowych Książek”, nim zasiadł do pisania swej laudacji. Czy zgłębił coś ponad spis treści? Prawdę tę zna Ereb.

Zleconą notkę sporządziłem z wielką pokorą, pochyliwszy czoło nad niewątpliwym talentem poety. Ostatecznie producent Galerii Humbug zrezygnował z mego tekstu. Wytłumaczono mi łagodnie, że blurby wyszły z mody, czym, jak mniemam, dano wyraz artystowskiej egzaltacji. By jednak dzieło mego pióra nie przepadło, pozwolę sobie zamieścić ów tekst tutaj (mam nadzieję, że uważny Czytelnik odnajdzie szlak wiodący w objęcia pewnej lektury):

„Wiadomość, że niniejsza publikacja nie obejdzie się bez mojej notki, wstrząsnęła mną w chwili najbardziej nieodpowiedniej: oczekiwałem na wizytę u gerontologa. Niedawno obchodziliśmy okrąglutką rocznicę rozegrania ostatniego meczu w piłkę nożną. Był to wspaniały przykład martyrologii naszej drużyny. Historia jest aktem wiary. Gdybym pamiętał, z której książki pochodzi śliczny aforyzm o poklepywaniu autorów po plecach, złożyłbym go w tym miejscu z wielką ostentacją”.



W moim żywocie tak wiele się dzieje! Otóż zdarzyła mi się swego czasu intrygująca przygoda. Przy jakiejś oficjalnej okazji zostałem mianowicie wręczony zestawowi municypalnych gadżetów, mających zaświadczać o istnieniu pewnego miejsca na Ziemi. Kwestia owego podarku niezawodnie musiała być pomyłkowa, bo kudy mi tam, robakowi, ale nieodgadnione jest miłosierdzie i niezbadana jego predylekcja do czynności podświadomych. Co do szczegółów samego incydentu, to po przeczytaniu paru następnych zdań Czytelnik przekona się, że takowe wystąpiły. Gdzieś na wysokości dziewiętnastego południka dopadł mnie natchniony pokurcz na samorządowym wikcie, sugerując niedwuznacznie, jakobym miał być ostatnim reprezentantem ludzkiej populacji, który jeszcze rzeczonego kosza prezentowego nie posiada. Przekazując tę sensacyjną wiadomość, ów kalikant dmący w powiatowe miechy wyciągnął jednocześnie w stronę piszącego te słowa pękate zakończenie prawej górnej kończyny. Jakże jednak ludzka uprzejmość bywa nieprzejednana! Cóż było czynić? Odwdzięczyłem się rekomendowanym przez fachowców od kindersztuby dygnięciem i powlekłem brzemię do miejsca zakwaterowania, uprzednio umówiwszy się z nachalnym darczyńcą na kolejne rendez-vous – po dwóch przeciwległych stronach rewolweru.

Czy rzeczywiście zaszła tu jakaś spektakularna okoliczność? Cóż, nie fatygowałbym Czytelnika, gdyby miało być inaczej. Czytajcie uważnie, bo nie będę powtarzał: zostałem wręczony. Nie zaszła tu żadna pomyłka. Tak, bowiem coś mi się zdaje, że wymieniony potlacz więcej ma ze mnie pożytku niżeli ja z niego. Oddałem zestawowi własne odnóża, zapewniłem dach nad głową. W końcu piszę hymn pochwalny na jego cześć. Niewiele w mym sercu dobroci, a i tak ją zmarnuję.

Zawartość – przy znakomicie wygimnastykowanej elegancji – nader pragmatyczna. Infernalny brelok z chromowanej stali – przedmiot mogący z wielkim powodzeniem przyozdobić fasadę szanującego się dyplomaty. Parka przyrządów piśmienniczych (skądinąd dwa samce, więc nici z przychówku). Co jeszcze? Kilka fantów minorum gentium: Św. Graal, Arka Przymierza, Pierścień Nibelunga. Listę zamykają nieodzowne, jakżeby inaczej, szpargały. Tytułem dygresji: zastanawiam się czasem, jaka to obsesja nakazuje tym żołnierzom wrzawy rozsiewać na prawo i lewo tony mniej czy bardziej gustownych gadżetów – owych misternych cacuszek całych w oksydacjach i grawerunkach, owych albumów fotograficznych ukazujących rzeczywistość fasadową, bezchmurną i – słowniki języka ojczystego bezwzględnie należy uzupełnić o to słowo – przesprzątaną. Przyczyny takiego stanu rzeczy zapewne należy szukać w nadmiarze gotówki. Nie jest to tak rzadka choroba, jak by się nam zdawało. Dla osób, którym tego autoramentu upominki dostają się rykoszetem – czyli takich jak ja – najlepszym wyjściem wydaje się śmietnik. Byłoby to jednak zbyt proste.

Otóż jeden z krzykliwych woluminów szczególnie przypadł mi do gustu. Rzecz nosi skromny tytuł Informator – Guidebook – Brochure d'Information (pozycja, co godne uwagi, trójjęzyczna). Troszku, słowem, historii, troszku biznesu, garść danych geo- i demograficznych, kapka infra- i ultrastruktury. W czym zatem problem? Ano w tym, że trzeba być niezłym popaprańcem, żeby czytać takie rzeczy dla przyjemności. Ale kto powiedział, że piszący te słowa ma czytać dla przyjemności? Wykonuję tę czynność w ramach ślubowanych umartwień. Przedsię nie muszę przypominać, iżem grzesznik.

Mamy niewątpliwie do czynienia z jednym z milionów i miliardów druków, jakie wydawane są przez urzędy promocji gmin i powiatów na całym Bożym świecie (jedna z takich instytucji bierze na siebie odpowiedzialność za wydanie naszego folderu). Rekomendacja ta wskazuje skądinąd na niską wartość komunikacyjną Informatora: nie znajdziemy tam ani liczby bezdomnych, ani, powiedzmy, współczynnika zabójstw. Co zatem znajdziemy? Ano garść truizmów. Ale jako że truizmy, wbrew nazwie, nikogo jeszcze nie otruły, pozwolę sobie zaprosić do lektury.

Wpierw jednak kilka zdań niezbędnego komentarza. Nie zdradzę nazwy tej rozkosznej krainy, płynącej wysokokalorycznymi cieczami, żebyś się nie zleciał milionowym hurtem, perło wśród czytelników, koczować nad błękitnymi lagunami owego raju na ziemi, pożywać z nieprzebranych zasobów owocowo-warzywnych, korzystać z prześcipnych urządzeń publicznych. Z wymienionej przyczyny imię owego szczęśliwego powiatu niechaj pozostanie enigmą. W dalszej części tekstu odwołam się do wieloznacznego kryptonimu: S***.

S*** jest miastem autentycznym. S*** leży na południu Polski. Więcej nie powiem.

Nie jest moim zamiarem droczyć się z Czytelnikiem. Chciałbym nadać konkretnemu przypadkowi urzędowego chwalcy krajobrazu pewien rys ogólny.

Zajrzyjmy do rozdziału Informacje podstawowe (General information – Information de Base): S*** leży, przez jego tereny przepływają, powierzchnia miasta wynosi, a liczba ludności sięga. Wiedza, przyznacie sami, skąpa. Dosadniej: sztampa, nuda i maruda. Bo które to z miast niby nie leży? Co to za powierzchnia, która nie wynosi? Prawdę rzekłszy, nie widziano jeszcze takiej ludności, która by nie sięgała. Z moich doświadczeń wynika, że ludność sięga bez najmniejszych skrupułów i w zasadzie niczym innym by się nie zajmowała, gdyby tylko istniała taka możliwość. Rozumiem, że autor stawia sobie za punkt honoru, by tekst prześlizgiwał się po powierzchni czytelnika i nie osiadał na jego intelekcie. Stąd ów dietetyczny idiolekt. Wydawcy takich pism mogą mówić o sukcesie, jeśli uda im się połączyć ekologię, ekumenizm i całkowitą bezkaloryczność. Mimo wszystko spróbujmy to i owo wyczytać.

Na stronie 17. naszego dzieła znajdujemy odpowiedź na pytanie, jaką formułę pomyślnego losu przygotowała dobrotliwa Opatrzność dla mieszkańców tego zakątka wszechświata. Czytamy na początku rozdziału Gospodarka (The economy – Économie): „Przemiany społeczno-polityczne, zapoczątkowane w Polsce po 1989 r., całkowicie odmieniły obraz S***. Restrukturyzacja gospodarki oraz likwidacja nierentownych zakładów przemysłu ciężkiego i wydobywczego doprowadziły do powstania całkiem nowych kierunków rozwoju miasta. Sprzyjały temu duża aktywność ludzi tworzących małe i średnie podmioty gospodarcze, rozwój edukacji i szkolnictwa wyższego oraz zaproszenie do S*** wielu poważnych inwestorów z kraju i zagranicy”.

Nieco poniżej Opatrzność uchyla rąbka czarczafu. Widział to kto, żeby dobrobytem ludności zaprzątali sobie uwagę nieznani sprawcy? Tedy w drugim akapicie cytowanego rozdziału życzliwe bóstwa zdradzają swe imiona: „Jednak sukces gospodarczy miasta to przede wszystkim zasługa władz samorządowych S***. To dzięki nim na miejscu stworzono odpowiednie warunki do rozwoju lokalnej przedsiębiorczości, szkolnictwa i powstania wielkich inwestycji”.

Na tym kończę lekturę. Zastanówmy się teraz nad takim problemem. Czy z punktu widzenia władzy pospolici obywatele – przedmiot jej nieustannej troski – nie stanowią en masse zbędnego nadmiaru? Pochylmy się z uwagą nad przytoczonym tekstem. Aktywność obywatelska, jak czytamy, „duża”, nie była jednak wystarczająca, by osiągnąć pełny „sukces gospodarczy miasta”. O tym – między wierszami – chce nas pouczyć autor naszego Informatora.

Otóż mam dla Państwa wyjątkowo ponurą wiadomość. Wszelkimi siłami próbowałem uniknąć tej konkluzji, lecz jest ona nieubłagana. Gdyby nie ta gnuśna większość, którą w istocie rzeczy stanowimy my sami, nasze miejscowości pogrążyłyby się na amen w rajskiej szczęśliwości. Obawiam się, że takie są przemyślenia municypalnych satrapów. Wiedzieliśmy, że plebejski żywioł psuje powietrze. Teraz dowiadujemy się, że także statystykę. Gdyby w rezultacie kosmicznej katastrofy (kosmicznej oczywiście w znaczeniu obalenia ładu i hierarchii, nie zaś zniweczenia Wszechświata) z naskórka naszych krain dało się spędzić szpecący trądzik obywateli, szwędliwych, nieznośnych, zakłócających ciszę nocną, a zostałyby na placu boju same władze – mielibyśmy, kochani, krainę miodem i mlekiem płynącą. Hic et nunc. Szarogęszenie wymienionych szaraczków – w naszych własnych osobach – nie może być uznane za żaden żywot.

Jeśli jakaś turystyka jest warta uprawiania, to czysto subiektywna. Koneserzy lokalnego krajobrazu miasta S*** upierają się, że najlepsze z walorów widokowych są widoki na przyszłość. Pozwolę sobie mieć inne zdanie. Jeśli chodzi o nasz kurort, to stanowczo polecam blondynki. Brunetki? Brunetki też oblecą. Zaprawdę, powiadam wam: nie chce się wyjeżdżać stamtąd tak bardzo, że zapobiegliwi nawet tam nie wjeżdżają, żeby wyjeżdżać nie tylko nie było ochoty, ale wręcz możliwości. Będę, krótko mówiąc, odstręczał. Siedem gór, chmur i dziewic – śmiałku, takie są przeszkody. Można się tam dostać przez ucho igielne wielbłąda.

Zostawmy w spokoju S***: jego skomplikowane ślimacznice, burżujskie pałace, pomnik tenora światowej sławy w centrum miasta. Zastanawiam się, jaki sens ma nasz Informator. Czy chodzi o przywabienie nowych ludzi (o czym zapewnia mądra głowa miasta w Wstępie do wymienionego arcydzieła)? Czy może raczej o przepędzenie już obecnych?



Naszemu wspaniałemu narodowi przydałaby się wojna. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem zwolennikiem agresji w stosunkach międzyludzkich. Kieruję się wyłącznie interesem patriotycznym. Mój wspaniały, mój wyjątkowy naród – bo każdy naród jest wspaniały i każdy, bez wyjątku, wyjątkowy – powinien dostać jakąś wojnę. Na urodziny. Kiedy są urodziny narodu? Zawsze? Niech będzie, że zawsze. Zawsze i na zawsze. Przydałaby się wojna.

Komu? Oczywiście, że narodowi. Jemu. Temu. Oczyściłby się z brudów. Otrząsnął ze wszystkich cuchnących przedsięwzięć czasu pokoju. Odzyskał utraconą niewinność.

Naród to ludzie, którzy walczą po tej samej stronie, wojna zaś to najwyższy wyraz narodowej woli istnienia. Te oto słowa zanotował niegdyś Roger Caillois w jednym z esejów zebranych w tomie Le mythe et le homme.

Żyjemy w czasach skandalicznego upadku obyczajów. Weźmy choćby jeden przykład. Dramatycznie wzrasta w naszym kraju liczba rozwodów. Można byłoby znakomicie ograniczyć ów przyrost poprzez zwiększenie pogłowia wdów. Najlepszy dla zrealizowania tego celu byłby konflikt zbrojny.

Czasem chodzę sobie ulicą i chciałbym krzyczeć do ludzi: Kochani, wy nie wiecie, jacy jesteście piękni! Ale przecież nikt się nie dowie o tym, że jest piękny, jeśli nie zostanie postawiony w sytuacji ostatecznej.

Nie musiałaby to być jakaś specjalnie krwawa wojna. Mogłaby być całkiem pacyfistyczna. Bez alarmów lotniczych, bez trupów. Wystarczyłby jeden ranny ptaszek.

Wcale przy tym nie musi być słuszna. Wystarczy, żebyśmy byli przekonani o jej niezbędności. Słuszność na ogół bywa skutkiem wojny, nigdy natomiast jej przyczyną.

Nie jest to przypadkiem, że z wojennych opresji wychodzimy jak gdyby moralnie wykąpani. Nietzsche, wielki piewca transgresyjnych uniesień, pisał o wojnach, iż prowadzą one za sobą barbarzyństwo i przez to powrót do stanu natury. Człowiek, który poznał smak wojny, jest silniejszy do dobrego i złego. Aż dziw bierze, że nie mogą tych spraw pojąć trybunały zajmujące się karaniem zbrodni wojennych. Wojny wyostrzają moralną aparaturę człowieka i właściwie należałoby wykorzystać talent zbrodniarzy wojennych na jakiejś niwie społecznej wymagającej wysokiego poczucia sprawiedliwości. Nie ma w tym nic niezwykłego. Z koszmaru wojny budzimy się po prostu z wypoczętym sumieniem. Po zakończeniu wojny stajemy do życia jak gdyby moralnie ostrzyżeni, z przyciętymi – jak gdyby – moralnymi paznokciami. Z zaostrzonymi – już bez „jak gdyby” – moralnymi zębami. Wojna jest łaźnią dla ludzkich serc. Wychodzimy z niej ze złuszczonym osierdziem.

A więc Karpokrates, libertyński gnostyk z II wieku, miał rację. Zasoby zła na świecie nie są nieskończone. Wystarczy jeden poważniejszy zatarg zbrojny, żeby je nadwerężyć. Banalność zła? Wcale nie. Raczej zmęczenie materiału.

Ostatecznie nie wolno zapominać o korzyściach politycznych z wojny. Po wojnie każdy nowy rząd może ze spokojnym sumieniem oświadczyć społeczeństwu: przecież przed nami mieliście gorzej. Tymczasem to subiektywne poczucie komfortu, jakiego doświadczamy po podpisaniu traktatów pokojowych, może być jedną wielką złudą!

Po zakończeniu wojny cały naród przechodzi na tyły. Przemienia się w bezładną ciżbę dekowników. Rozejm czyni z nas wszystkich dezerterów. W tym położeniu zanika pewność podstawowych kryteriów i wartości służących do oswajania świata. Niepewność to po prostu brak uzbrojenia. W warunkach bojowych skrupuły przyoblekają się w materialną postać: stają się amunicją.

Nieważne, czy mój wróg zionie siarką i kusi rozkoszami ziemskich kobiet, czy też jest ubrany w mundur wrogiej armii i szwargocze w nieznanym mi języku. Nie chodzi również o to, że pod nieobecność konkretnego wroga tracę jasno określoną miarę rozpoznawania obcości i wrogości. Chodzi o to, że w obliczu braku wroga sam dla siebie staję się wrogiem. Oznacza to nie tyle wyrównanie szans przeciwników, ile raczej utożsamienie zwycięstwa z klęską. Sam szwargoczę w języku dla mnie niezrozumiałym, sam wydaję się sobie przebrany w mundur obcej armii.

Pozytywnych kryteriów, pozwalających odróżnić nasze własne „ja” od rzeczywistości zewnętrznej, jest przerażająco niewiele. Mistycy używają pojęcia miłości jako sztuki bycia tożsamym. Gdyby nie wojny, wszyscy pozostalibyśmy Duszą Świata. Nie bez powodu Heraklit nazwał wojnę matką wszystkich rzeczy. Na potwierdzenie jego tezy pozwolę sobie postawić argument estetyczno-statystyczny: obrazy batalistyczne mają najwięcej szczegółów.

Powód do wojny znalazłby się bez problemu. Moglibyśmy przypomnieć sobie, że jesteśmy przedmurzem katolicyzmu, i zaatakować naszych zamorskich sąsiadów-heretyków. Choćby ze względu na to, że jeśli mnie pamięć nie myli, nie został do tej pory podpisany rozejm po ostatniej wojnie polsko-szwedzkiej, tej z XVII wieku. Nie została pomszczona Częstochowa, nie odebrano wszystkich zbiorów bibliotecznych i dzieł sztuki zagrabionych przez luterańskie wojska Karola Gustawa. Moglibyśmy przedłużyć sobie granicę morską, zdobyć nowe łowiska i co jeszcze? Bagatela…! Produkować w kraju komórki! A ile Nobli można by przyznać polskim naukowcom i pisarzom, po prostu anektując Komitet Noblowski!

Jednakże nie będę nalegał w sprawie Szwecji, bo przecież zawsze możemy wystąpić w roli przedmurza gospodarki rynkowej i podbić Białoruś. Albo na przykład przedmurza… Nie, to zły pomysł. Ukrainę jednak proponowałbym zostawić w spokoju. Ze względów strategicznych tudzież historycznych.

Natomiast z powodów terapeutycznych wypada poniechać Litwy.

Ale moglibyśmy być przedmurzem gorzelnictwa i poniepokoić trochę naszych przemiłych sąsiadów z dołu mapy. Tych zaprzysięgłych piwożłopów.

A czemu by się nie rzucić na Zachód? I zwyciężyć, jasne, że zwyciężyć. Bylibyśmy wówczas przedmurzem Drugiej Zasady Termodynamiki Maxwella.

Nie ma wznioślejszego widoku nad pejzaż pola bitwy. Oto więc czołgi suną przodem, spowite dymami eksplozji, w ślad za czołgami ciągnie poczciwa infanteria, tu i ówdzie zostawiając za sobą kałuże krwi, potu i spermy, i wyzbywając się po drodze kolejnych elementów osobistego wyposażenia na rzecz zegarków, komórek, odtwarzaczy mp3 i innych pożytecznych przedmiotów. Myśl o chwale naszego oręża reguluje mi puls.

A przecież na wojnie dzieje się coś jeszcze: oto historia rusza do ofensywy. Wpierw, rzecz jasna, przygotowanie artyleryjskie, przedtem jeszcze bombardowania lotnicze, jeszcze wcześniej zwiad, ale po tym wszystkim już sama historia naciera na pozycje wroga, zostawiając za sobą kałuże krwi, potu i spermy, i wyzbywając się osobistego wyposażenia na rzecz zdobycznych parafernaliów. Ten szybki postęp historii, jej zdobycze, trofea, łupy – to kolejna niewątpliwa korzyść z wojny.

Na wojence, wiadomo, pięknie. Ułani werbują, strzelcy maszerują, chłopcy malowani, ostra szabelka do jednego boku, do drugiego bukłaczek z gorzałczyną; chirurdzy mają okazję do podniesienia kwalifikacji; w zdobywanych wioskach nieprzebrane zasoby panienek, które aż piszczą z ochoty na gwałt. A jeszcze wokół sypią się medale, awanse i sława. Bardzo dużo sławy. Zaś po zakończeniu wojny, które oby nigdy nie nastąpiło, jest się do końca życia kombatantem. Przysługują dodatki do emerytury i zaproszenia na nudne uroczystości w rocznice poważniejszych bitew. O wspaniałości!

Bez przesady. Żadnych wspaniałości. Zdaje się, że wojna staje się koniecznością naszych czasów. Mijają 63 lata od zakończenia ostatniej. Za parę lat wymrze ze szczętem wspaniały gatunek weteranów, owych wąsatych, gadatliwych wiarusów, co z niejednego pieca chleb jedli i z niejednej haubicy strzelali.

Spoczywa na nas obowiązek dostarczenia krajowi nowej rzeszy tych zajadłych wyjadaczy menażek i zapitych wypijaczy manierek. W przeciwnym wypadku związki kombatantów będą musiały ogłosić bankructwo. Najwyższa pora wystarać się o nową wojnę. Jeszcze rok, dwa, i nie będzie kogo zaprosić do szkoły, by dać dzieciakom piękny przykład patriotycznej postawy. Cóż poczniemy, nie mając bohaterów? Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

Koniecznie trzeba temu zapobiec. Dajmy młodym ludziom jakieś mniej wirtualne RPG.

Choćbyśmy nawet mieli przegrać, nic nie szkodzi. Nawet lepiej. Przecież lubimy się powoływać na przykłady martyrologii narodowej. Clausewitz nie miał racji. Tu nie chodzi o kontynuację polityki za pomocą innych środków. Tu chodzi o kontynuację życia za pomocą innych środków.



Z tupetem wygłodzonego ichneumona zabrałem się ostatnio za redagowanie zbioru opowiadań. Pora najwyższa: najstarsze teksty z kompozycji liczą sobie powyżej dziesięciu lat… Nie chcę bynajmniej forsować tezy, jakobym miał monopol na ten język, ale po ostatniej korekcie dręczy mnie stosunkowo intensywne przeświadczenie (graniczące ze zwątpieniem), że teksty zostały napisane po polsku. W jednej z owych historyjek opisałem spotkanie Robin Hooda z wielebnym biskupem Doncaster. Co z tego spotkania wynikło, nie jest przedmiotem niniejszego felietonu. Dodam, że opowieść to apokryficzna: pisząc ową fabułę przypasowywałem do kolejnych rekwizytów figury przedmiotów znanych mi z bezpośredniego sąsiedztwa.

Zastajemy biskupa na wykonywaniu czynności prozaicznej: bohater goli swoją twarz. Twarz będzie istotna w tej historii. Nie jest w każdym razie pustym ozdobnikiem. Czymś pozbawionym znaczenia. Ma ona być przedmiotem ryzykownego eksperymentu. Twarz obejmie posadę trawnika i kamienia. Ale nie uprzedzajmy faktów. Zainteresowanych szczegółami – odsyłam do oryginalnego tekstu.

Gdy spróbowałem wyobrazić sobie profil świątobliwego męża, a potem dodałem mu en face, doszedłem do wniosku, że owo wzniosłe oblicze winno przypominać twarz Ryszarda Kalisza. Portret duchownego arystokraty musiał przywoływać na myśl sytość, niemniej ugruntowaną przez pewną przesadę.

Wrażenia z pozoru pierwsze – w sztuce dają najsolidniejsze oparcie. Byle tylko zorkiestrować je zgodnie z gramatyczną tradycją i w sposób możliwie nienudny. Intuicja wskazywała, by przyrównać fizjonomię biskupa do twarzy Ryszarda Kalisza, która to – czy chcemy tego, czy nie chcemy – pozostanie papajokształtną karykaturą jabłkowatego oblicza Wojciecha Manna. Wyśniony biskup z mojej historii ma jednak po prostu krągłą twarz. Dlaczego tak się stało? Prężność krajowej władzy sądowniczej nie była tu ostatecznym argumentem. Dlaczego postanowiłem wykreślić z finalnej wersji tekstu porównanie bohatera fabularnego do osoby żyjącej? Zadecydowały o tym dwa względy. Po pierwsze. W historii mojej spotkałyby się dwie persony w rozmaitym stopniu obdarzone realnością. Biskup Doncaster to osoba wymyślona przeze mnie: wykluczmy go więc z obszaru naszych dociekań. Czym byłoby spotkanie Robin Hooda i Ryszarda Kalisza? Pierwsza z tych postaci stała się archetypem kultury: wyrokiem kilku pokoleń czytelników/słuchaczy/widzów. Druga należy do migotliwego, pełnego wrzawy firmamentu współczesnej polityki. Nie było moim zamysłem napisać utworu satyrycznego. Miałem raczej zamiar sporządzić rodzaj powiastki, przypowieści. Jednej z tych, które znawcy przedmiotu – nie wiem, czy najsłuszniej – nazywają filozoficznymi. Konfrontacja tych dwóch postaci miałaby uzasadnienie w obrębie kreatywności o zamiarach satyrycznych. Takie spotkanie byłoby już samo w sobie gagiem: porównajcie mnie do kogoś, kto będzie żył za 500 lat!

Podobnie jak Spartakus uchodzi za pioniera rewolty, Robin Hood może być uznany za wynalazcę idei lewicowej. Już samo to, że bogaty arystokrata Kościoła otrzymuje w mojej opowieści twarz posła lewicy, stworzyłoby sytuację iście kabaretową. Biskup z twarzą socjaldemokraty stanowiłby lustrzane odbicie Robin Hooda, jego konserwatywne alter ego.

Bohaterowie satyry nie cieszą się długim żywotem. Ich efemeryczne napuszenie odsyła te postaci w cudzysłów rychłego zapomnienia. Satyra ma przypominać o ich znikomej przydatności do spożycia. Aliści sama cierpi na spełnianiu doraźnych potrzeb: kawał polityczny nie dezaktualizuje się ze względów formalnych, lecz materialnych. Być może minie kwadrans i kwartał – i nikt nie będzie wiedział, kto zacz ten Kalisz. Gdybym okazał się autorem mającym stanąć jedną nogą w wieczności, przyszły redaktor będzie musiał opatrzyć tekst biograficznym komentarzem, by nie pozostawić współczesnego sobie czytelnika w przekonaniu, że archaiczny prozaik wywiódł tekst w stu procentach z materii onirycznej. Jedno porównanie może całkowicie zmienić interpretację utworu. Satyryk musi się pogodzić z tym, że jego dzieło będzie eksplodowało sensem natychmiast, ale eksplozja będzie krótkotrwała.

Karykaturzyści polityczni wybierają najbardziej kruchy ze wszystkich materiałów: fakt polityczny. Jeśli zostają w depozycie zbiorowej pamięci, to raczej jako twórcy rysowniczego stylu niż autorzy konkretnych prac; ów los spotkał choćby Kukryniksów – Ojców Założycieli surrealizmu rakietowego, znanego z łamów sowieckiego „Krokodyla”.

A co z opowieścią o tym, jak autor uprzedził interpretatora? I o tym także, że słów – w jakimkolwiek miejscu – należy używać ostrożnie, choćby nie nazywały wielkich uczuć ani spektakularnych zdarzeń? Nawet jeśli wydają się one przynależeć do tradycyjnego rynsztunku poety, a do naszego instrumentarium trafiły niby to dla zabawy i przypadkiem?

Bohaterowie mojej historyjki w końcu zawierają sztamę i łączą się w koalicję dogmatyczną pod parasolem głoszonej przez Robin Hooda pragmatyki krzewienia egalitaryzmu materialnego (z niedużym ustępstwem na rzecz katolickiej myśli społecznej). Mamy więc sojusz klerykalno-gangsterski. W tym kontekście porównanie Jego Widmowej Ekscelencji do zażywnego socjaldemokraty in esse mogłoby w ostatecznym rozrachunku zrodzić w umyśle dociekliwego, a poszukującego jednobrzmiącej wykładni czytelnika nader grubą aluzję do materialnej rzeczywistości. Czytelnik ów mógłby mianowicie wysnuć wniosek, że Ryszard Kalisz jest Robin Hoodem nieprecyzyjnym, chybionym, a lewica socjaldemokratyczna to popłuczyny po literaturze światowej. Że lewicowiec dzisiejszych czasów wydaje się nie metronomem, lecz metresą ideału – tego też nie chciałem powiedzieć. I nie życzę sobie, by czytelnik odniósł takie wrażenie.

Podstawowym kłopotem współczesnego rewolucjonisty lewicowego chowu byłoby więc rozpaczliwe przekonanie, iż bogaczy mających dostarczyć dóbr do odebrania po prostu zabrakło. Trzeba by ich z powrotem napłodzić. Robin Hood mógł się sprawdzać w świecie bezwzględnie niesprawiedliwym (mam na uwadze, rzecz jasna, epokę, gdy każdy wysępiony bakszysz oddalał od nas, biedaków, perspektywę rajskich rozkoszy). Dzisiejszy lewicowiec wie, że jego jedynym obowiązkiem jest przetrzeć drogę przyszłym pokoleniom spadkobierców Robin Hooda. Nawet kosztem własnego wzbogacenia. Choćby nawet ewentualne doczekanie lepszych czasów przyszło przypłacić głową; jako że lewicowość ma być ofiarą. Bóstwa lewicy nie znają jarskiej diety. Nie bądźmy zresztą kokieteryjni. Ta ostatnia uwaga dotyczy większej części bogów.

Jedynym pewnym kryterium społecznej prawdy okazuje się więc to, że w jej obronie stają partyzanci. Nie chciałbym w ten sposób administrować definicją prawdy. Chodzi mi o samo pojęcie rewolucji. Jeśli chce ona być wiarygodna, wówczas musi pojęcie przekraczać. Myśl rewolucyjna, chwalebna i szalona, spełnia się szczególnie tam, gdzie traci sens wszelka próba racjonalizacji ludzkich zachowań. Mówiąc prościej: inną rzeczą jest czerpać beneficja z demokracji na warunkach tejże, inną zaś na prawach rewolucji.

Gdy Lenin objął dyktaturę nad Krajem Rad Robotniczych i Żołnierskich, uskarżał się często, że rewolucja socjalistyczna nie została skrojona na miarę rosyjskiej społeczności – zanurzonej jeszcze wówczas po pachy w feudalizmie. Pech chciał, że kraje, na których potrzeby wywrotowe narzędzie zostało opracowane – industrialnie rozwinięte państwowości zachodniej Europy – wcale nie okazały zainteresowania obalaniem dawnego porządku. Marks się przeliczył: jak w naszych czasach lansować ideę rewolucji? Proletariat przestał być dominującym potencjałem – w Rosji 1917 roku jeszcze nim nie był. I kto nam dziś podpali świat?

Ekologia głęboka i pragmatyczna? Alterglobalizm? Moherowe Czarczafy? Women's Lib? Ruch Obrony Zwierząt? Wegetarianie? Jeśli przyjrzymy się wędrówce radykalnych idei przez krajobraz współczesnego świata, dojdziemy do wniosku, że ruchy postępowe sprawdzają się znakomicie… jako źródło utrzymania. Innymi słowy, interesuje mnie zagadkowy moment apostazji, kiedy to Ruch Swobodnej Migracji Ślimaków odwołuje swoich emisariuszy ze Svalbardu, a zaoszczędzone w ten sposób kapitały kieruje na budowę Centrum Wypędzeń. Czy cyrograf nie stał się jednym z dokumentów funkcjonujących w oficjalnym obiegu gospodarczym?

Wywoływanie rewolucji straciło dziś większy sens. Wydając wojnę pałacom, najpewniej przypuścimy szturm na jakieś muzeum względnie ambasadę, w najlepszym razie – siedzibę ministerstwa. Nacjonalizując przemysł – wybawimy od nadmiaru gotówki ten czy ów fundusz emerytalny. Jedyne, co współczesny rewolucjonista może zrobić w materialnym świecie, to rozkułaczyć zaśmiewających się w kułak z jego paseistycznych ambicji. Śmiechu samego nikomu nie odbierze.



Jako że media wysokiego odstrzału i masowego rażenia od ładnych paru lat (choć jakie tam były one ładne) wyjątkowo uporczywie wmawiają rodakom, jakoby cała Polska czytała dzieciom, czuję się w obowiązku zaprotestować. Jako ojciec i czytelnik. Z jednym wyjątkiem. Beze mnie.

Protestuję więc również jako absolwent kursu logiki formalnej i jeszcze jako obywatel RP. Z kolei jako absolwent kursu arytmetyki na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej czuję się w obowiązku szepnąć czytelnikowi na ucho rzecz następującą: dla całej Polski nie wystarczy dzieciaków. Zachowajcie tę prawdę w dyskrecji i nie dajcie się na drugi raz zwodzić.

Dlaczego cała, skoro niecała? Skąd ten niefrasobliwy kwantyfikator? Z jednej strony pewnym wytłumaczeniem owej bezprzytomnej grandilokwencji byłby fakt znany już starożytnym: telewizja kłamie. Z drugiej strony prawda to mało pocieszająca. Starożytni nie byli skazani na telewizję w tym samym stopniu, co my. Raz, że mieli sporo innych ciekawych zajęć (można się o tym przekonać, kupując podręcznik historii epoki; i wcale tego – bądźmy konsekwentni – nie trzeba czytać, wystarczy wrzucić tom na wagę). Po drugie: ludzie antyku żyli przynajmniej dwa razy krócej niż my. Last not least – nie mieli odbiorników.

Jeśli idzie o telewizję, to zawsze można nie wierzyć. Ale czy wystarczy? Jak stawić opór przemawiającym z ekranów autorytetom, które, i to za nasze własne pieniądze, namawiają nas, abyśmy pozbawili pociechy świeżego powietrza w imię naszej, mniej lub bardziej udolnej, lektury?

Czytanie, a mówiąc w ogólniejszym sensie: wszelka umiejętność rozpoznawania i interpretacji semiotycznych konwencji, to czynność dla kultury fundamentalna. Czy we współczesnym świecie można jeszcze nie czytać? Czy też istnieją tylko rodzaje i stopnie czytelnictwa, a każda wymiana słów, myśli lub poglądów daje się sprowadzić do mniej lub bardziej świadomej wymiany cytatów? Każdy, nawet najbardziej podstawowy i prymitywny akt międzyludzkiej komunikacji odwołuje się do zasobów konwencji językowych. Porozumiewamy się za pomocą cytatów. Proces komunikacji językowej składa się zatem z mniej lub bardziej pośredniego cytowania i mniej lub bardziej pośredniego czytania.

Pytanie jest oczywiste: czy można perswadować i propagować coś równie naturalnego jak akt wymiany informacji, który wypadałoby raczej zaliczyć do grona ludzkich odruchów? Czy nie powinniśmy raczej uznać – idąc śladem analityków współczesnego rynku medialnego – że propaganda propaguje bardziej siebie samą i tych, którzy jej używają, aniżeli to, czemu z pozoru ma służyć? Czy w końcu nie jest tak, że agresja – ta najwyższa i bodaj jedyna forma aktywnej rozpaczy – jest po prostu agresją i że nie uświęca jej żaden cel, bo gdyby miała cel, ten unicestwiłby ją samą?

Kołakowski w Nurtach marksizmu zauważył, że między perswazją przy użyciu nagiej siły a indoktrynacją istnieje różnica stopnia, a nie gatunku. Nie tylko propaganda polityczna – pisze z kolei Hannah Arendt w Korzeniach totalitaryzmu – ale też wszelka propaganda zawiera element groźby. Jeśli nie potrafimy wyobrazić sobie sołdatów w księgarniach ani list obecności w bibliotekach, to należy przypuszczać, że dzieje się tak za sprawą braku wyobraźni. Prędzej czy później propaganda czytelnictwa musi uderzyć z siłą bomby. Jeśli nie będziesz czytał, schamiejesz, wypadniesz z głównego nurtu rzeczywistości, osuniesz się na margines, słowem: zejdziesz na egzystencjalne psy.

Mitygując nieco radykalizm powyższych osądów, powiem tylko tyle, że każda propaganda czytelnictwa książek niesie ze sobą element pogardy wobec tych, których od kontemplatywnego świata lektury odstręcza choćby żywiołowy temperament.

„Czytanie rozwija wyobraźnię”? To czysta hipoteza, z którą można by polemizować na sto sposobów. Oto dwa z nich: (1) „czy wyobraźnia może się rozwijać?”, (2) „czytanie standaryzuje wyobraźnię”. Burleskowy obrazek pogrążonego w lekturze piechura, który rozbija nos o pień drzewa, winien uzmysłowić potencjalnemu czytelnikowi, co w jego wyobraźni może się zmienić na korzyść, co natomiast idzie na zmarnowanie.

And yet, and yet... Ostatecznie dochodzimy do prostego wniosku, że z lekturą, mówiąc najdelikatniej, trzeba uważać. Czytanie nikogo nie ulepsza! Literatura niczego nie leczy! Czytanie jest po prostu formą egzystencji.

Dzieciaki oczywiście wolą baje improwizowane. Nawet jeśli uzdolnienia narratora są znikome, historie wytwarzane bądź odtwarzane ad hoc mają tę przewagę nad drukowanym tekstem, że można kształtować wątki i ozdobniki, a także dawkować napięcie stosownie do zapotrzebowania młodocianych słuchaczy. Są one (trudne słowo!) interaktywne. Bajka o żółtym autku? Ależ naturalnie! Pytanie: „dlaczego nie o czerwonym?” jest pytaniem nie na miejscu.

Na marginesie warto sobie uzmysłowić, że przysłowiowe ostatnie badania kompetentnych filologów dowodzą, że w analogiczny sposób powstały Iliada i Odyseja. Wyobraźmy sobie natrętnego bachora: „Tatusiu, a skąd Achilles miał swoją tarczę? A co tam było narysowane?”.

Najbardziej uciążliwą wadą tych rozciągniętych w czasie narracji byłyby bodaj kolosalne opóźnienia w drodze do pointy. No cóż, ale czy wielki włoski wydawca, Aldo Manuzio, nie stawiał w kolofonie swych druków motta: festina lente (spiesz się powoli)?

Trudno tu o jakieś racjonalne uzasadnienie; dzieciaki po prostu wolą rapsodyczne formy przekazywania fikcji, być może dlatego, że mogą w tej fikcji uczestniczyć.

Prawda, ta ekstensywna metoda opowiadania oznacza peregrynacje uwagi odbiorców. Przekaz zamienia się w mętlik nieistotnych szczegółów; w ich zgiełkliwej ciżbie zatraca się sens i cel opowiadanej historii, i to tak, że podrósłszy nieco (powiedzmy, do osiągnięcia wieku doktoranckiego), trzeba się odwoływać do narzędzia wymyślonego przez Edmunda Husserla, aby utracony sens przywrócić. Na szczęście dzieci wolą historie niezredukowane; w przeciwnym razie cóż mieliby do roboty doktoranci?

Pamięć wzrokowa jest czyś zgoła innym niż pamięć słuchowa. Ta pierwsza wydaje się wyraźnie trwalsza, dlatego też w pisanym tekście należy unikać powtórzeń takich samych fraz. Używanie podobnych do siebie konstrukcji frazeologicznych czytelnik ma prawo skwitować głębokim zniesmaczeniem. Tymczasem pamięć słuchacza nie jest aż do tego stopnia wymagająca. Zna doskonale tę zasadę pierwszy z brzegu rzecznik prasowy – starając się przywiązywać więcej uwagi do wyglądu zewnętrznego niż do wypowiadanych kwestii. Pamięć wzrokowa jest bezwzględna oraz kulturowa, pamięć słuchowa – dobrotliwa, wybaczająca i osobista. Pamiętająca, acz niepamiętliwa.

„Gdybym w tej chwili zmuszony był wybierać – pisze Montaigne, wynosząc zalety sztuki rozmawiania – raczej zgodziłbym się, jak mniemam, utracić wzrok niż słuch albo mowę”. I nieco dalej: „nauka książkowa jest to ruch mdły i słaby, który nie rozgrzewa; rozmowa naucza i ćwiczy zarazem”. Fabuła spontaniczna, rodząca się w miarę opowiadania, wiodąca przez kraj obietnic i zakazów szlakiem ledwie zarysowanym – sztuka ta zachowuje dobroczynne właściwości rozmowy.

Tomasz z Kempis mógł wzdychać: in omnibus requiem quaesivi, et nusquam invenii nisi in angulo cum libro (wszędzie szukałem spokoju i nigdzie nie znalazłem, jak tylko w kąciku z książką), bowiem nie miał najmniejszych wątpliwości, że wykonuje czynność elitarną. Był jednym z niewielu. Co robić, kiedy mi mówią, że cała Polska czyta dzieciom? Na pewno jedno: włożyć tę tezę między brednie. To tak, jakbym słyszał, że wszyscy Polacy jeżdżą do Międzyzdrojów, bo tam mało turystów.



Co poniedziałek o ósmej rano, wespół z gromadą młodych ludzi, lat temu więcej, niżbym ośmielił się przyznać, na sali gimnastycznej szkoły podstawowej im. Jego Upierdliwości Narodowego Wieszcza Numer Jeden, głosem pełnym, acz demonstrując talent raczej balladowy niż hymniczny, grzmiałem wniebogłosy takie oto słowa: „Socjalistycznej, biało-czerwonej myśli i czyny, i…” (tu następuje fraza, której nie zacytuję, bo autor tekstu dał w tym miejscu słowa trudne do wyłowienia z chóralnego zaśpiewu, a ten ma swoje niwelujące prawa). W refrenie owego przeboju (zwanego Hymnem harcerskim) deklarowałem uroczyście, że udam się w bój i trud na jej zew – tj. na zew ww. socjalistycznej ojczyzny (gdyby ktoś był ciekaw), której jutro (cytuję dalej) tworzy się dziś (choć to skomplikowane), myślą i czynem mianowicie (a nie np. myśleniem i czynnością). Deklaracja jest oczywistą bzdurą. Nigdy nie byłem harcerzem. Jambiczne zakończenie sekwencji rytmicznych, zgodne z logiką fraz muzycznych, zacierało wszakże pewną część tekstu. Nie wiem, czy przez to nie zostałem ogołocony z czegoś istotnego, czegoś, co dziś pomogłoby mi zająć określone stanowisko wobec współczesności. W ten oto sposób, mocno fragmentaryczny, formowałem (by nie rzec: formatowałem) młody umysł do budowania socjalizmu, ustroju, co do którego nigdy nie miałem jakichś szczególnych pretensji, jako że socjalizm był rzeczą niewidoczną (chyba że było go widać z góry Nebo, ze szczytu Pizga, skąd – jak zapewnia Pismo – rozpościera się widok na całą ziemię, od Gileadu aż po Dan), a przy tym chyba niesłychaną (w tym ferworze rozmaitych marszów & hymnów!), a ja, jeśli już czegoś nie widzę, to, zaprawdę, powiadam wam, nie widzę. Byt określa moją świadomość aż zanadto, a co do bytu wymienionego socjalizmu, to wrazić go w świadomość nie jest łatwym zadaniem. Nic wówczas nie wiedziałem – trzynastolatek – o żmudnej mordędze stawania się bytu, ale jakaś intuicja już chyba kiełkowała. Uczono nas mianowicie, że kraj socjalistyczny to taki, który socjalizm buduje. Socjalizm, gdybyście nie wiedzieli, oznacza więc proces stawania się socjalizmu, ruch od niesocjalizmu w stronę socjalizmu, i nie ma w tym ruchu sprzeczności między bazą i nadbudową, bo dążyć do uczciwości – o ile jest to uczciwość socjalistyczna – to znaczy być bardziej uczciwym niż normalny uczciwy, a mieć ciastko – o ile jest to ciastko socjalistyczne – to znaczy mieć ciastko zjedzone przez kogoś innego.

Że socjalizmu zbudować nie sposób, lecz budować go trzeba, wiedzieliśmy o tym wszyscy. Wiedział o tym doskonale wilk, bohater sowieckiej kreskówki, archetyp chuligana-kontrrewolucjonisty z papierosem Biełomor w reakcyjnej paszczy, wiecznie i bezowocnie uganiający się za zającem socjalizmu. Wiedział o tym również pewien zapobiegliwie zabobonny naród, który wpadł na pomysł wywołania rewolucji październikowej w listopadzie.

Rzecz zaczyna się komplikować, gdy dowiadujemy się, że socjalizm można jednak zbudować, a kiedy budowla ta będzie już zadaszona (w stanie bardzo surowym), to wcale nie oznacza, że socjalizm już jest, że istnieje (naiwnością byłoby tak uważać), tylko że dąży się do wznoszenia czegoś innego, kto wie, czy nie lepszego od socjalizmu: mianowicie komunizmu. Uff…!

Socjalizm polega więc na zatarciu subtelnej różnicy między słowami „budować” i „mieszkać”. Stawanie się bytu jest bytem stawania… Kto to powiedział? Mniejsza. Pewnie jakiś impotent.

Przypomina mi się teraz jedno z sowieckich opowiadań s.f. Otóż zostaje nawiązany kontakt radiowy z inną galaktyką. „Jakże to, wy tam jeszcze budujecie komunizm?! – śmieje się do swojego mikrofonu przedstawiciel Wyższej Cywilizacji. – My już dawno zbudowaliśmy. Teraz budujemy…” Trzy kropki oznaczają, że kontakt w tym miejscu się urwał. Przedstawiciel Cywilizacji zapewne miał na myśli: „budujemy buduar”.

Socjalizm ma jeszcze jedną cechę nadprzyrodzoną. Jeżeli chcemy wybudować ponownie wzniesioną już budowlę, musimy ją uprzednio zburzyć. By ułożyć po raz drugi ten sam pasjans, wpierw należy roztasować karty. Socjalizm nie wymaga prac rozbiórkowych. I wcale nie dlatego, jakoby już u zarania miał on być materią zetlałą. Problem jest znacznie bardziej skomplikowany.

W tym samym czasie, gdy Francuzi, Niemcy i Polacy ogłaszali kolejne numerowane republiki, rzeczypospolite i rzesze, Rosjanie wykazali się taką oto niezręcznością. Na XVII zjeździe WKP(b) w 1934 roku Józef Stalin, niedoszły protojerej i poeta w stanie spoczynku, ogłosił przerażającą wiadomość: w Związku Sowieckim został zbudowany socjalizm. Nie oznacza to, że po 17 latach stwarzania nowego ustroju naród sowiecki może pozwolić sobie na circa 10 lat leżenia do góry pełnym brzuchem. Nadeszła bowiem pora na budowę komunizmu, ustroju, w którym każdy będzie miał zaspokojone potrzeby (pedofil, czekista i dysydent). Czy wilk z kreskówki będzie miał zaspokojone potrzeby? Zastanowimy się nad tym przy innej okazji. Nie obchodzi mnie, jakie były symptomy i parametry, paradygmaty i wytyczne tychże ustrojów. Interesuje mnie coś innego. Mianowicie w 1959 roku, na zjeździe nr XXI (ale już KPZR), Chruszczow ponownie ogłasza to samo, co 25 lat wcześniej ogłosił Stalin – że socjalizm jest gotów i pora zakasać rękawy do wznoszenia komunizmu. Rzecz w tym, że ten ostatni uczynił to, nie anulując uprzednio dekretu poprzednika. Socjalizm nie został odwołany. Nawet jeśli w słynnym referacie z 1956 roku Chruszczow piętnował epokę stalinizmu jako okres błędów i wypaczeń, nie dał wszakże do zrozumienia dość jednoznacznie, że zjazd 34 roku nie był nieomylny i że socjalizm Stalina należy uznać za czczą fatamorganę. Czym należy tłumaczyć to lekkoduchostwo? Tę zabawę w kotka i myszkę ze społeczeństwem? Ten brak elementarnej dyplomatycznej przezorności? Wszak można było ogłosić zakończenie budowania jakiegoś tam drugiego socjalizmu i początek budowy drugiego komunizmu. Co stanęło na przeszkodzie? Przypuszczać ani śmiem, ani nawet zamierzam.

Widzimy jednak, że z socjalizmem jest tak samo jak z owym mechanicznym zającem na wyścigach chartów: im szybciej za nim gonią, tym szybciej ucieka. Ale na tym przecie nie koniec: socjalizm okazuje się także owym króliczkiem, którego powinno się raczej ścigać, niż łapać. Po trzecie: socjalizm jest również Prosiaczkiem, bo im bardziej zaglądamy do jego domu, tym bardziej go tam nie ma i tym bardziej dom Prosiaczka przestaje być domem Prosiaczka, i w końcu nie jest on już jakimkolwiek domem, a nasze zaglądanie – w miarę przyrostu zaglądania – traci wszelki sens, bo im bardziej właśnie zaglądamy, tym mniej nasze zaglądanie jest zaglądaniem, a tracąc stopień po stopniu postać zaglądania, zaglądanie do domostwa Prosiaczka socjalizmu staje się coraz bardziej oglądaniem za socjalistyczną Eurydyką, której ex definitione tym bardziej nie ma, im bardziej człek się za nią ogląda.

I tak oto budowanie socjalizmu oznacza w rzeczywistości wznoszenie takiego domu dla Prosiaczka, w którym nie odnajdziemy śladów obecności Prosiaczka, a nie odnajdziemy ich tym bardziej właśnie, im bardziej dom jest zbudowany. Budowanie socjalizmu jest też łapaniem kwantowego króliczka, a ponadto oglądaniem się za kwantową Eurydyką – wszystkie te zjawiska tracą sens w miarę nabierania konturów i płacą konturami za przybytek sensu.

Czym jest socjalizm? Odpowiedzieć na to pytanie i łatwo, i trudno. Z jednej strony to zbiór Prokrustowych teorii społecznych, z drugiej zaś – socjalizm to Feniks, któremu normalnie znudziło się wstawać z niehigienicznych popiołów, powziął więc postanowienie, że odtąd będzie się odradzał z tego samego Feniksa. Dla kogoś kierującego się tak jak ja wrodzonym poczuciem absurdu zrozumienie istoty socjalizmu nie nastręcza większych problemów. Alegoryczne modele budowniczych socjalizmu znajdziemy w Tartarze, najniższym kręgu piekieł greckiej mitologii: Tantal to Czapajew, Syzyf to Pawlik Morozow, Danaidy to brygada przodowników pracy.

Socjalizm, domostwo Prosiaczka, jest niezamieszkałym domem wszystkich bezdomnych – mieszkańców owych wsi, których nie zgasi nic oprócz pożaru, i jeszcze owych mieszczan, których nie nasyci nic z wyjątkiem głodu.

Z powyższego paradoksu można wysnuć intrygujące dociekanie ewangeliczne: kto w socjalistycznym państwie będzie chciał zachować dom, ten go utraci; kto zaś podejmie wszelkie starania, żeby się go pozbyć, ten domostwo właśnie zachowa. To samo powiemy o głodzie. Socjalistyczny głód stanowczo trudniej nasycić, jeżeli zabieramy się za to o głodzie. Więc może rację miał święty Augustyn: pozostańmy na swoich miejscach.



Natura obdarzyła mnie od niechcenia. Czasem wydaje mi się, że więcej nie mam, niż mam. Wiem, że nie sprostam kobiecym marzeniom o oliwkowoskórym koszykarzu, zaprzedanym wyznawcy europejskiej tradycji kulturowej, koneserze heavymetalowych arpeggiów. Stąpającym obunóż po ziemi pilocie transkontynentalnych odrzutowców. Uduchowionym poecie o rozległych barkach i depilowanym podbrzuszu. Szorstkim barbarzyńcy spędzającym wolne popołudnia na siłowni wrażliwości. Moje ulubione ćwiczenia są bardzo proste. Codziennie staram się bardziej być sobą.

Urodziłem się w nowiu. Nic na to nie poradzę. Wiem, że moje ciało wymaga kontynuacji. Ale czy to powód, by kupować mi koszulę o dwa numery za dużą?

Mam w szafie szatę Dejaniry! Gors skrojony na miarę Goliata, powłóczyste rękawy, poły ginące w nogawkach pantalonów... Przecież ów przyodziewek jest jedną wielką inwektywą! Szanowne damy, mam dla was smutną wiadomość: Większy nie będę! Kto zresztą byłby taki jak ja, gdybym był większy?

Nie kupiono mi środkowego buta ni czterech rękawiczek, to prawda. Nie otrzymałem także słownika ortograficznego (ulubiony rodzaj czarnej polewki epistolarnego romansu). Niczyj żal o higienę intymną piszącego te słowa nie zamanifestował się w postaci żelu do higieny intymnej. Nie wiem, czy bliźni nie wyrządzają mi w ten sposób krzywdy. Zastanawiam się teraz nad następującą kwestią: gdybym nie sprawił sobie pumeksu własnym sumptem – czy korzystałbym z owego przedmiotu z tą samą oszczędnością?

Kobiety posiadają pewien intuicyjny rodzaj wiedzy: wiedzy tyczącej się mowy prezentów. Ukochana kupuje ci zbyt wielką koszulę? Może to znaczyć tylko jedno. Twoje rozmiary jej nie satysfakcjonują. Kupiła za małą? Też nie masz się z czego cieszyć. Wybranka twojego serca najniezawodniej przyprawia ci rogi z facetem o mniejszych gabarytach. A cóż jeśli dostajesz prawidłowy rozmiar? Nie masz prawa wyciągać z tego faktu zbyt daleko idących wniosków. Twoja partnerka jest po prostu pedantką.

Podług odrębnej taryfy należy potraktować krawaty. Krawat to w ogóle specyficzna część męskiej garderoby. W istocie ani nie stanowi on ozdoby, ani nawet nie spełnia podstawowych pragmatycznych funkcji ubioru. Sensowność krawata odwołuje się do poetyki marzeń sennych. To element stroju, który – w formie aluzyjnej i przesadnej – wskazuje na naszą nagość: nagość, która nie ma najmniejszych szans dorównać krawatowi ni rozmiarem, ni barwą. Być może jedynie fasonem. Krawat okazuje się zatem wcieloną hiperbolą, amplifikacją. Kim jest w takim razie kobieta, która obdarowuje nas krawatem? Jest niewierną, zawiedzioną na nas pedantką.

Z wąskiego grona prezentów adekwatnych – takich, które znaczą to, co znaczą – wybieram samochód. Te z naszych przyjaciółek, które zaopatrują nas w pojazd mechaniczny, z wielką pewnością uczyniły to, co chciały uczynić.

Zapamiętajmy w każdym razie jedno. Między upominkiem i upomnieniem różnica niewielka.

Swego czasu powziąłem niewygodny zamysł przyozdobić twarz zarostem presokratyka. Ileż wtedy nazbierałem od przyjaciół współczucia, wcielonego w postać przyrządów golarskich!

Zakładam, że prezenty są rodzajem języka, który nie przybiera postaci semantycznie skodyfikowanej artykulacji – głosowej, tekstowej bądź ikonicznej, jako że wypowiedź taka byłaby po prostu zbyt szczera, ryzykownie bezpośrednia, słowem, byłaby oczywistością, która wyczerpała tradycyjne formuły komunikacji międzyludzkiej.

Oddajmy wdzięczny pokłon tym, którzy z niezmordowaną energią próbują nas ulepszyć. Dostać na rocznicę ślubu szczotkę klozetową – czy to nie wspaniała lekcja pokory? Zdaje się jednak, że pewną grupę artefaktów należałoby wykluczyć z pola widzenia owej nęcącej, niemniej pośpiesznie skleconej teoryjki. Chodzi mianowicie o gadżety minorum gentium: fajansową menażerię, szklane kule, fikuśne świeczuszki, przybory kosmetyczne, szale, szaliczki, spinki, spineczki, koraliki, pachnące potpourri z przeróżnego suszu, wazoniki, notesy, notesiki, notesiska, terminarze, grimoiry, senniki, lektury łatwe, lekkie i przyjemnie urwane w połowie tytułowej stronicy, rzeźbione kasetki, grawerowane puzderka, gustowne etui, płyty z muzyką andyjską i śpiewem kaszalotów. Przykładów doprawdy nie trzeba szukać daleko. Plemię darczyńców kocha pasmanterię! W każdym razie wymienione przedmioty wydają się pozbawione ukrytego przesłania. Najwyraźniej zasupłano przeciw nam intrygę. Chcą nas zasypać lawiną nieistotnych szczegółów. Myślisz sobie: te podarki naprawdę przychodzą znikąd. Nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiałby nadwerężyć ich wątpliwego majestatu do komunikacji prawd niewygodnych. Jesteś w błędzie. Przyjaciele wyposażają nas w te zbędne przedmioty, by uprzytomnić nam, jak bardzo sami jesteśmy niepotrzebni.

Prezent, jak wskazuje francuskojęzyczna etymologia tego zapożyczonego słowa [présent], jest czymś, po czym spodziewamy się, że osadzi nas w szczelinie pomiędzy przeszłością i przyszłością. Dostąpimy tego przywileju niewątpliwie okrakiem; wszak to krocze jest instrumentem, który wiąże nasze doczesne bytowanie z nieskończonością, tym wiekuistym repetytorium drobnych nieścisłości. Prezent [présent] reprezentuje [représente] obecność [présence], teraźniejszość [présent] pozbawioną uzasadnień; takie miejsce bądź też taki stan ducha, w którym traci sens wywodzenie mniej czy bardziej skomplikowanych związków przyczynowo-skutkowych. Obdarowany to ktoś, dla kogo dyskurs metafizyczny przestaje być kwestią życia i śmierci. Racja bytu staje się dlań bytem samym. Jestem, bo jestem – mówi obdarowany. Należy mi się, bo mi się należy. Ową paradoksalną pewność, że moje istnienie nie wymaga rekomendacji, może dać mi tylko dar, którego nie otrzymałem na miarę zasług. Gra nie idzie tutaj o spełnianie czyichś skrytych marzeń (te zresztą nader często bywają skrytobójcze), lecz raczej o to, żeby było to za nic.

Z punktu widzenia darczyńcy problem wygląda jednak zupełnie inaczej. Prezent, dar teraźniejszy, dar teraźniejszości, staje się rzutem na taśmę, ostatnią deską ratunku, krzykiem dobiegającym znad przepaści. Tym, co poprzedza wołanie o pomstę do nieba.

Nie wykręcisz się wymówką, że wiedziesz byt mało reprezentacyjny [représentatif] i stanowczo odrzekasz się przyjmowania darów. Odmawiając przyjęcia prezentu, tym samym krzywdzisz ofiarodawcę, ponieważ pozbawiasz go okazji do wyrażenia opinii na twój temat. Drogi przyjacielu! Nigdy nie jest tak, że prezent jest do luftu! To ty jesteś do luftu!

Prezent ma zatem zaprezentować naszą aktualną prezencję, okazać nam jej nieokazałość i jeszcze uprzytomnić z oślepiającą jasnością, czym moglibyśmy być, gdybyśmy nie byli tym, czym jesteśmy. Ja to mam z takich reklamacji najprzedniejszą uciechę. Gdybym nie był tym, czym jestem, z równym powodzeniem mógłbym nie być wcale.

Prezent, pełniący zatem funkcję pośrednika między kimś, kto wyczekuje nadejścia niemożliwego, a kimś tkniętym językową niemocą, komunikacyjną rozpaczą, z jednej strony zmierza do zabliźnienia rozpadliny między jednym a drugim jestestwem, między obdarowującym a obdarowanym – przykrej dla każdego, kto stara się szukać w życiu porozumienia – z drugiej jednak strony pokazuje, jak bardzo rozmijamy się w intencjach i jak nam od siebie daleko.

Jak pisał Derrida w szkicu Donner la mort (Podarować śmierć), najwyższym możliwym darem jest brutalny podarek Brutusa. Tylko morderca zna nasze prawdziwe potrzeby.

Pozwólmy sobie zapieczętować tę historyjkę morałem: każdy, kto przynosi nam dary, w jakimś sensie jest Grekiem.



Do mojej klasy chodził pewien chłopiec. Mieliśmy po jedenaście lat, chłopiec nosił nieco staroświeckie imię: Edyp. Jak to dzieci, mając jedenaście lat, nie różniliśmy się między sobą. Wystarczyło tylko spojrzeć na nas, chłopców z piątej klasy. Wszyscy byliśmy odpryskami jednego wiecznego dziecka. Kiedyś przyszło nam do głowy przeprowadzić eksperyment. Po skończonych lekcjach zamieniliśmy się z Edypem ubraniami, a następnie ja powędrowałem do domu jego rodziców, Edyp natomiast wrócił ze szkoły do moich. Domyślam się, że wiecie, czym się to skończyło. Żadne, ale to żadne z rodziców nie połapało się w naszej roszadzie. Nie pokapowało się, tak to się wówczas mówiło. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby powtarzać fortel, póki się da. Korzystaliśmy z przywileju podobieństwa na różne sposoby; niejednokrotnie z okrucieństwem właściwym dla dorastających chłopców. Najczęściej jednak dochodziło do prozaicznych wymian zup pomidorowych na barszcze, naleśników na pyzy.

Ale już rok później pojawiły się między nami różnice. Przemiana dokonała się gdzieś tak między jedenastym a dwunastym rokiem życia; ośmielam się przypuszczać, że tą cezurą była przerwa wakacyjna między piątą a szóstą klasą. Są to jednak tylko domniemania. Tak czy owak, w szóstej klasie zaczęliśmy się różnić.

Rozbieżności zrazu nie były zasadnicze, z początku żaden z chłopców nie zdawał sobie sprawy, że w nim kiełkują.

Jeśli czasem dostrzegałem coś okropnego w kolegach, zdawało się to czystą ekstrawagancją, krótkotrwałym, przelotnym kaprysem przedwcześnie rozbudzonej młodości. Kto z nas, świeżo upieczonych nastolatków, mógł wziąć pod uwagę tę zdradliwą ewentualność, że jego myśli i życzeń nie podzielają miliony rówieśników rozsianych po przysłowiowych najdalszych zakątkach świata?

Pierwsze przeobrażenia w nas, chłopcach, zanadto cuchnęły zdradą, by stare przymierza mogły pozostać w mocy. Za dużo było odwołanych meczów, za dużo podejrzanie nierentownych transakcji zapałczanych etykiet. Pamiętacie, co odczuwaliście wy sami na myśl o zbliżającym się nieznanym lądzie dorosłości? Oprócz, ma się rozumieć, głodu nikotynowego i magicznego wezwania plakatów reklamujących filmy dozwolone od osiemnastu lat? Te zakazane pragnienia przyszły zresztą później; wtedy – a był to czas pożegnań z kreskówkami i mlekiem – nastała epoka wielkiej dezorientacji. Trudno nawet mówić o przemianie, na razie wszystko, co nas spotykało, było utratą. To tak, jakby świat, nasz dobrze znany, płaski świat, wymykał się nam spod stóp. To właśnie się nam przytrafiało: świat chłopców, z jego wymiennymi wartościami – klaserami znaczków, pocztówkami, modelami samochodzików, dywizjami z plastyku – nagle przestał być dla nas oparciem. Bezpiecznym lądem.

To okropne odkrycie zaczęło nas, chłopców z szóstej klasy, zbliżać do świata, który od początku stanowił dla nas jedną wielką tajemnicę: do świata dziewczynek. Wkroczyliśmy do królestwa nieobecnych spojrzeń, ryzykownych dociekań i zaczarowanych rozczarowań – skąd od czasu do czasu wyrywało człowieka swędzenie porastającego krocza.

Lecz wtedy nie było w nas ani śladu podobieństwa do innych chłopców. Obawiam się, że przestaliśmy przypominać samych siebie. Po prostu zmieniliśmy się w bezkształtną masę: tworzywo zbliżającej się dorosłości.

Nie zazdrość nikomu czasów, w których żył. Przeminą i twoje. Za moich czasów pozycję jedenastolatków wśród rówieśników określało posiadanie folderów zachodnich aut. Nie wypadało nie mieć. Pamiętam, że za moją simkę chrysler dałem równowartość dwumiesięcznego kieszonkowego. Ale cóż; tak to już bywa z miłością – kochamy coś, co za parę lat znajdzie miejsce wśród śmieci. Miłość jeszcze odegra swoją rolę w tej opowieści. Na razie, jak to mawiał pewien czcigodny polonista, cofnijmy się do tyłu. W każdym wypadku zapamiętaj, czytelniku – i twój autorytet kiedyś trafi na śmietnik. Nie ma co tutaj rozpaczać: taki już los wszelkich autorytetów.

Wszyscy zadowoleni chłopcy są tacy sami; każdy obrażony dąsa się na swój sposób. Rzadko która z dziecinnych przyjaźni przetrwała tę nawałnicę, którą przyniósł początek szóstej klasy. Ten przykry los spotkał i naszą przyjaźń: moją i Edypa. Tym, co nas poróżniło, była naturalnie miłość. Zakochaliśmy – obydwaj wprawdzie nieszczęśliwie – ale przy tym najbardziej, jak tylko można było, interdyscyplinarnie.

Ja – zabujałem się na amen w nauczycielce geografii. Spędziłem sto bezsennych nocy, próbując rysować na wewnętrznej stronie powiek mapę olśniewającego trzydziestoletniego ciała: kotliny, wzgórza, przełęcze, kaniony. Przeważnie jednak wzgórza i kaniony. Na użytek niespełnionej miłości dokonałem nawet całkiem niezależnego (choć, jak się okazało, ponownego) wynalazku poziomic. Miłość jest wielkim uczuciem. Ale potrafi też być mała, niedorzeczna i jałowa, zwłaszcza jeśli oceniać ją chłodnym okiem postronnego obserwatora. Edyp, to chodzące bezguście, zakochał się w nauczycielce fizyki – chuderlawym truchle, które nawet bez przedsiębrania pracochłonnych geometrycznych odwzorowań mogło uchodzić tylko za planigloby prawdziwej kobiety.

My, dwunastoletni mężczyźni, wszyscy co do jednego byliśmy zakochani tragicznie i nieszczęśliwie. Być może cały dowcip z nieszczęśliwą miłością polega na tym, żeby jak najprędzej wyczerpać przeznaczony człowiekowi zasób miłosnego niepowodzenia i potem móc zakochać się szczęśliwie – w tym, co człowiek akurat ma na podorędziu.

Pewien kolega z równoległej 6b nadwerężył ścięgno Achillesa na kółku sportowym; ktoś inny, pod wrażeniem szczególnie kwiecistych zajęć z ojczystego, zobowiązał się, że przepisze sto razy Pana Tadeusza. Łatwo zapominamy o tych pierwszych uczuciach. Nie pozostają one jednak bez wpływu na nasze przyszłe losy. Pierwszy kolega, ten od nadmiaru lekkiej atletyki i kontuzjowanego ścięgna, wybrał najbardziej siedzącą ze wszystkich karier: został urzędnikiem. Drugi – z nie mniejszym niż tamten powodzeniem – wykonuje zawód drukarza. Ja zostałem wielbicielem wzgórz i kanionów literatury światowej. Życie, i to najczęściej na nasze szczęście, dopisuje ironiczny komentarz do prawie każdego melodramatu. Inaczej pewnie by się nam i znudziło. Edyp jednak przekroczył miarę rozpaczy. Gdy na moich ulubionych zajęciach dowiedział się, że Ziemia jest okrągła, że mapa jest rzutem jej bryły na papierową płaszczyznę, a najgłębszą i jedyną tajemnicą kobiety jest brak tajemnicy – wykłuł sobie oczy. Tego już ironia losu nie mogła usunąć.

I tak się kończy ta smutna historia. W jakimś przytłaczającym przytułku. Albo przynajmniej w spółdzielni inwalidów.

Najłatwiej pokonać człowieka przez rozkosz, tak pisał, zdaje się, święty Augustyn. Demokryt oślepił się, żeby w ogóle móc myśleć, mój przyjaciel pozbawił się wzroku, żeby móc myśleć o Niej. Cóż między nimi za różnica? Wszystko to filozofia, nic więcej.

Podobno wszyscy ślepcy, jeśli zostawić im do wyboru kierunek marszu, zwracają się w stronę Jerozolimy. Tak ustalił pewien idiota. Zawsze jednak podążają przez świat, który jest trochę płaski, a trochę okrągły. Jeśli ktoś mówi, że Ziemia może być tylko taka albo taka, nie wierzę mu. Żyć w świecie pozbawionym paradoksów – to niewdzięczny i bezproduktywny trud.



Nie wiem, czy to nie Paweł był właścicielem kompletu praw autorskich owej wielkodusznej pogłoski, jakoby piszący te słowa miał być wcale (ale to wcale) niezłym pisarzem. Łatwo taką prawdę wziąć sobie do serca; gorzej, że człowiek, który skosztował owego miodu, najniechybniej w dającym się przewidzieć czasie rozstanie się z prawidłowym wynikiem prób wątrobowych. Czy nie należałoby się raczej wszelkimi dostępnymi narzędziami opędzać od komplementów? Tylko jak to uczynić...?! Autor wymienionej plotki był osobą prostoduszną, lecz nie prostolinijną; niepodobna więc dociekać znaczenia Jego apoftegmatów, nie biorąc pod uwagę subtelnej przymieszki ironii – ironii, która sprawia, że za nic w świecie nie jesteśmy w stanie oddzielić ziarna obietnicy od plew mistyfikacji. A może obietnica i mistyfikacja to jedno i to samo? Obiecujemy napisać o tym książkę. Mamy już nawet tytuł: Świat jako niewola i brak wyobraźni. Póki co traktat jest czczą mistyfikacją, ale kto wie... Czy zatem Paweł miał rację? Wybaczcie, ale w tym miejscu rozkładam ręce. Proszę mi wierzyć. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem potraktować Jego słowa jako zobowiązanie.

Niemniej jednak nurtuje mnie ta możliwość do dziś. Kto wie, czy nie wprawia w ruch.

Teraz jednak, gdy czasowniki z goryczą przypasowują się do nowych form koniugacyjnych, widzę dokładnie, że był to z Jego strony popis bezprzytomnej brawury. Nic dziwnego. Paweł Targiel żył za pan brat z ryzykiem.

Długo by w każdym razie mówić o zawikłanych losach Pawła. Jeden ze współinicjatorów i pomysłodawców Instytutu Mikołowskiego im. Rafała Wojaczka (instytucja, której sensu i konturów nie mogę pojąć do dziś). Długoletni dyrektor tejże nieodgadnionej placówki. Redaktor naczelny kwartalnika „Arkadia” (podtytuł imponujący: „pismo katastroficzne”) ukazującego się z regularną nieregularnością w Mikołowie nieregularnego regularnika. Lista jakże jednak niekompletna!

A więc laudatio funebris na cześć redaktora naczelnego pisma artystycznego? Przyznaję się do niemocy. Nie czuję się powołany do wzniosłości: patos to dystans. Tymczasem dystansu między nami nie było.

Powiem więc najprościej: nie ma Pawła. Nie ma.

Choć przecież troszeczkę jest. Ile?

Łączyła nas jedna z owych męskich przyjaźni, niezłomnych i obfitych, zahartowanych w ogniu wyrafinowanych doświadczeń lekturowych i najbardziej prostackich rękoczynów. Kochaliśmy się, jak to powiedział feldmarszałek von Paulus, do ostatniego naboju.

Wielkie słowa? Wielkich słów nie będzie. Niechaj zastąpią je dwie anegdoty.

Oto pierwsza z nich. Było z góry ustalone, że każdy kolejny numer „Arkadii – pisma katastroficznego” nie może się obejść bez tekstów mojego autorstwa. Był to po prostu rodzaj aksjomatu, a nawet coś większego niż aksjomat, coś, powiedzmy, takiego, jak na przykład aksjologia, w samej rzeczy musiała to być aksjologia, nic innego. Ale kiedy w końcu za sprawą niedopatrzenia obydwu zainteresowanych stron zdarzenie takie istotnie nastąpiło, wydarzyła się katastrofa: nakład magazynu bez mego tekstu rozszedł się w tempie błyskawicznym. Zrozumiałe, że nie jest i nie może być to celem pisma kulturalnego, tak więc z pokorą marnotrawnego autora – wróciłem na łamy.

A oto druga anegdota. Swego czasu bohater tej historii powierzył mej pamięci obrazek z życia prowincji. Gwoli precyzji: przedmiotem opowieści Pawła był obrazek z własnego życia i z własnej prowincji. Nie zostałem zobowiązany do ukrycia anegdoty w sejfie dyskrecji, więc podaję jej treść in extenso. Otóż pewnego razu (chciałoby się rzec: dawno, dawno temu, za siedmioma górami; aczkolwiek w pewnym sensie i tu, i teraz, i wszędzie, i gdziekolwiek) Paweł podjął się ważnej misji. Na sesji rady gminnej, której bodaj podówczas był członkiem, miał wystąpić z referatem podsumowującym stan bieżący kultury lokalnej oraz najbliższe jej potrzeby. Potrzeby, dodajmy, które większości powiatowych prawodawców wydają się pozbawione nałogu nikotynowego. Mowa zaiste musiała być porywająca, godna samego Demostenesa, bowiem sprawiła materialny skutek: oto któryś z lokalnych edylów dobył pugilaresu i wręczył sprawozdawcy banknot. Dziejopisarze podają, iż pieniądz nie był minorum gentium.

Historia ta wskazuje na zaburzony związek przyczynowo-skutkowy. Zbyt wiele na ogół myśli się o tym, co można by zrobić dla kultury, a nie o tym, co kultura może zrobić dla nas.

Przyzwyczajeni jesteśmy do klarownych sytuacji. Coś nam się wydarza. Chcemy temu czemuś sprostać, wyjść naprzeciwko. Podejmujemy wobec tego jakieś działania. Te działania są mniej lub bardziej skuteczne, nie skutek wszak jest naszym celem. Chodzi w gruncie rzeczy o to, żeby przedsięwziąć cokolwiek, bo nasze działania dają nam schronienie. Ukrywamy się w domu czynności. Tymczasem śmierć jest tym rodzajem deszczu, przed którym nie ma ani dachu, ani parasola.

Paweł Targiel dołączył do Największej Redakcji Świata 11 czerwca br. o czwartej nad ranem. Nie miejsce tu, by wdawać się w rozwiewanie mgieł spowijających wyroki Niebios; niemniej pozwolę sobie wysnuć hipotezę o napiętych terminach i chłopcu z drukarni bębniącym Marsyliankę na poręczy redakcyjnego fotela. Coś w tym jest. Gdziekolwiek jesteś, Pawle, życzymy Ci kosmicznych grantów i drukarzy ślubujących żywot w ubóstwie.

Cóż więcej? Witamy się, żegnamy. Co za różnica?



Zdaje się, że nasze dzieciaki, gdy dorosną, będą miały niezły kłopot, jeśli przyjdzie im wyłożyć sens i znaczenie może z połowy pieśni autorów klasycznych. Jesteśmy zmuszeni do życia w zakłamaniu. Oto troskliwe państwo opiekuńcze podsuwa nam do spożycia alkohol w specjalnie do tego celu wyznaczonych punktach, najskrupulatniej kontrolowanych pod względem sanitarno-epidemiologicznym, zwanych dla niepoznaki sklepami, ale jednocześnie przestrzega przed zgubnymi skutkami spożycia tegoż. Jest to hipokryzja posunięta do ostateczności. Sklep monopolowy to miejsce, w którym mit o państwie opiekuńczym zaczyna dygotać w posadach.

Nic w tym dziwnego. Zasada opieki po prostu stoi w sprzeczności z zasadą demokracji.

Nie sposób być równocześnie podmiotem i przedmiotem władzy.

Niestrudzony piewca uroków pełnego dzbana, poeta Quintus Horatius Flakkus, zareagowałby zupełną konsternacją. Jego spuścizna literacka w znakomitej części stoi w sprzeczności z ustawą o wychowaniu w trzeźwości. Sam zresztą poeta nigdy nie miał wątpliwości – to Ojczyzna wymaga opieki od swych obywateli, a nie na odwrót.

Największy ojnofil wśród poetów. I największy poeta wśród ojnofilów. Gdy wychwala cnoty ulubionego napitku, czytelnik odnosi nieprzeparte wrażenie, że pijaństwo jest radością najwyższą..., o ile na inną w danej chwili nie możemy sobie pozwolić. W istocie, jest to ćwiczenie dla zniechęconych życiem. Ciągle słuchamy następujących rad: chlapnij sobie miast wspominać przeszłe klęski, nieszczęśliwą miłość najlepiej utopić w trunku, winem odpędzaj troski.

Jeśli faktycznie można tu mówić o uwielbieniu, to jest ono podszyte rezygnacją. Temu zaprzedanemu epikurejczykowi zgryzoty wydają się wrogiem na tyle groźnym, by szukać odsieczy w trunkowych sojusznikach.

Horacy jest political uncorrect. To rzecz pewna. Gorzej, że w procesie narodowego wytrzeźwienia Kochanowskiego przyjdzie zastąpić Kuczokiem. A to już rodzaj hekatomby. Najlepszy z możliwych światów nie byłby wart takiego wyrzeczenia.

Alkohol szkodzi zdrowiu? Ale jakiemu zdrowiu? Czuję się w obowiązku odpowiedzieć na to pytanie. Każdemu. Nadużywany – faktycznie druzgocze nasz organizm od strony fizycznej. Jeśli jednak nie spożywamy nic wcale – możemy się rozstać ze zdrową psychiką.

Pijaństwo – cóż to za haniebny zbytek! Właściwie upijać się jest to najlepsza rada, by strwonić zdrowie, pieniądze i czas.

Ale czyżby? Przeciwnie! To trzeźwość jest marnowaniem czasu – czasu, który został nam dany w stanie czystym i nieużywanym, abyśmy mogli wykonywać upatrzone czynności. Napić się – to wszak czynność. Trzeźwość nie jest nią wcale.

Pierwszą rzeczą godną zastanowienia jest to, że dwie osoby, pijany i trzeźwy, mają rozbieżne poglądy na to, co uznać za rzeczywistość, a co za fantasmagorię.

Mogę wyobrazić sobie każdy dialog multikulturowy, łączenie się proletariuszy wszelkiej maści i najrozmaitszych orientacji seksualnych, najprzedziwniejsze alianse internacjonalistyczne, ale jednego jakoś moja biedna głowa nie może przyjąć za pewnik: debaty trzeźwego z pijanym. Są to światy wartości tak odmiennych, że można je uznać za wzór obcości.

Ktoś dobrze obeznany z obydwoma tymi stanami i ceniący sobie ich trudne do zakwestionowania walory nie znajdzie żadnego powodu, by się upierać, że mamy do czynienia z tą samą osobowością. Ilekroć składam ofiarę Dionizosowi, bogu wesołków takich jak ja, a precyzyjniej rzecz ujmując, ilekroć złożę ją za bardzo, nie potrafię za nic pojąć, jak to się dzieje, że trzeźwa część ludzkości nie odnosi się z bałwochwalczym uwielbieniem do mojego poczucia humoru. Oby sczeźli trzeźwi! Przeklinam ich bełkotliwie do siódmego pokolenia.

Trzeźwi zachowują się z taką wyższością, jakby sobie na swój trzeźwy rozsądek zapracowali, jakby nie był on w gruncie rzeczy wynikiem zaniechania, a nawet pewnego niedbalstwa, jakby właśnie zbyt dużo nie wypili i jakby na koniec ten ich trzeźwy rozsądek sprawiał im jakąś dokuczliwą dolegliwość.

Ci arystokraci wśród pokrzywdzonych obnoszą się ze swoją ułomnością ze snobistyczną ostentacją skończonych kabotynów.

A przecież to właśnie trzeźwość jest brakiem pijaństwa, nie na odwrót.

Jest też kwestia obfitości. Amator wina może wybierać z miliona gatunków i roczników. Degustator trzeźwości ma do dyspozycji tylko jedną.

Czy można być trzeźwym bezkarnie? Ależ nie! Przecież trzeźwość sama jest karą.

Ale pijani też nie są w porządku. Dlaczego ani w ząb nie przemawia do nich mój trzeźwy realizm?

Zupełnie nie rozumiem mentorskiej wyższości trzeźwych. Poza jednym wyjątkiem. Kiedy sam jestem trzeźwy.

Problem w tym, że abstynencja, będąca w istocie rzeczy zaniechaniem, ma nie tylko apologetów, lecz i konkwistadorów. Dopuszczając się jednak nieodpowiedzialnego lansowania stanu trzeźwości, wzywamy do likwidacji najistotniejszego, moim zdaniem, z gatunków literackich.

Liryka, zdaje się, nie popiera soku jabłkowego. Do sławienia uroków wody mineralnej również zabiera się nieskoro.

Problem rzemiosła poetyckiego, aczkolwiek to określenie cuchnie oksymoronem, bo liryka polega, najprościej rzecz ujmując, na profesjonalnym do szpiku kości uprawianiu kompletnej amatorszczyzny, tak tedy problem w tym, że to formuła doskonale sprawdzająca się w promowaniu duchowego nieochędóstwa.

Poezja – czy chcemy tego, czy nie chcemy – jest owocem upojenia. Trzeźwym zostaje proza życia.

Domyślam się, że Rabelais nie miał na myśli soku z marchwi, gdy pisał w przedmowie do ostatniej księgi przygód Pantagruelowych: „niech pociągnę siaki taki łyczek z tej butelki: oto mój prawdziwy i jedyny Helikon, moje końskie źródło, moje jedyne natchnienie. Z niej pociągając, myślę, rozprawiam, rozważam i roztrząsam. [...] Enniusz, popijając, pisał, pisząc popijał. Eschylos (jeśli wierzyć Plutarchowi in Symposiacis) pił, tworząc, pijąc, tworzył. Homer nigdy nie pisał na czczo. Katon nie brał pióra do ręki, póki nie popił”.

Rady Rabelais'go należy potraktować z dużą dozą sceptycyzmu. W tekst sporządzony po pijaku wdaje się typowa dla stanu odurzenia bełkotliwość. Pijaństwo nie płodzi rymów.

Ale czy powoduje je trzeźwość? Zgoła nie. Rodzi je, gwoli ścisłości, trzeźwienie.

Stefan Themerson zadał kiedyś pytanie: „co robią poeci?”. Odpowiedź pisarza brzmiała: „piją wódkę i piszą wiersze”. Otóż sądzę, że to zdanie, skądinąd błyskotliwe, wskazuje nie na hierarchię wymienionych zajęć w biografii statystycznego poety, lecz na związek przyczynowo-skutkowy. Obydwu czynności nie sposób wykonywać równocześnie bez szkody dla ich jakości, to rzecz pewna, z tej też przyczyny myśl Themersona winna być przyobleczona w następującą egzegezę: skoro się człowiek unurza, ubzdryngoli ze szczętem, zezwierzęci na amen w pacierzu, siłą rzeczy zjawia się w jego nadwerężonej duszyczce tęsknota za stanem czystości. A że jedyną czystością osiągalną w tym traumatycznym stanie jest czystość językowa, toteż dziedzina aktywności literackiej narzuca się sama przez się. A jeśli już popadniemy w nałóg literacki i – z mniejszym lub większym trudem – pożądaną czystość językową osiągniemy, wówczas będziemy mieli wątrobę już tak złachaną, że pić już nie będziemy mogli i zostanie nam kryształowo czystą polszczyzną wyrazić tęsknotę za utraconym chlewem.

Gdy więc łatwiej przychodzi nam wiersz, niż przechodzi kac, poznajemy po tym, że jesteśmy starzy.

Nie byłoby od rzeczy przypomnieć, że picie (to wyskokowe, trunkowe) ma jednak swoją kulturę. I nie tylko kulturę, lecz również sztukę. Co do abstynencji natomiast, to na obydwie musi sobie jeszcze zapracować.

I niech mi nie mówią, że w poezji wszystko zostało już powiedziane.

Dlaczego poeci nie sławią dziś zalet wina? Nie chcę powiedzieć, że w proroczym – a przy tym powszechnym – transie przewidzieli rygory ustawy o wychowaniu w trzeźwości. Ta ostatnia jest bowiem nieprzewidywalna i z pełnym powodzeniem można byłoby ją uznać za arcydzieło nowelistyki. Szkopuł w tym, że bezpowrotnie zaniknął obyczaj ubarwiania spotkań towarzyskich lekturą poezji; poezji, którą filologia klasyczna nazywa sympotyczną, czyli, najoględniej rzecz ujmując, krzepiącą ducha zabawy.

Niewątpliwie jest to związane z zupełnym upadkiem ludycznych obyczajów. Nie jesteśmy, jak chciał tego Kawafis, mężni w rozpuście. A przecież to tylko tam wolno i warto być mężnym.



Słodki jest śpiew słodkośpiewnych Syren, bo Syreny śpiewają słodko. Takimi mniej więcej słowy określił Homer swój ideał pieśni. Pieśń ta miała pozbawić marynarzy zdolności rozporządzania własnym losem podług wskazań zdrowego rozsądku. Poetyka antycznej Grecji jest poetyką słodyczy; jakość utworu zależy od procentażu węglowodanów, a jako że starożytność nie znała tajników produkcji syntetycznych cukrów, smak estetyczny Greków prowadzi nas w stronę pszczoły (mélissa, mélitta) i jej wyrobu – miodu (méli). Pieśń bywa słodka jak miód (méli), ale pod warunkiem, że jej autor jest pracowity jak pszczoła (mélissa, mélitta).

Eklezjastes wprawdzie powie, że nie same słowa, lecz zawarta w nich mądrość jest słodka, aliści Grecy będą trwali przy swoim. Słodycz miodu (méli) jest cechą dobrej literatury. U Rzymian dobre pisanie (scribendi recte) oznacza właśnie pisanie poprawne, zgodne z systemem norm i reguł. Tymczasem dla Greków piękna literatura zawsze będzie zawierała pewien niebezpieczny pierwiastek upojenia. Urzeczony słuchacz okazuje się niezdolny do sprawowania kontroli nad kursem swego okrętu. Słowo „okręt” w tym wypadku uznamy za synekdochę. Urzeczony słuchacz traci kontrolę nad sobą. Klasyczne reguły sztuki poetyckiej zrodziły się w mdłościach, obłożone klątwą dietetyków i 22-procentowym VAT-em. Pradawny topos pieśni Syren to ślad przekonania o istnieniu takiej pieśni, która jest w stanie pozbawić nas zmysłów. Przy dzisiejszym stanie wiedzy medycznej etiologii owego oszołomienia można się dopatrywać w hiperglikemii.

Wedle jednej z najstarszych znanych refleksji estetycznych, twórczości poetyckiej miały patronować trzy Muzy: Melete, Mneme, Aojde. Pierwsza smarowała miodem usta poety, druga mobilizowała jego pamięć, trzecia, Aojde, była samą pieśnią. Platona nazywano „pszczołą ateńską”, bowiem w niemowlęctwie zdarzyło mu się, iż na jego ustach przysiadł rój pszczół. Filozof zawdzięczał temu wypadkowi retoryczną biegłość. Z biegiem czasu słodycz miodu (méli) stała się pożądaną cechą wytrawnych retorów. Melete (łac. declamatio) – to rodzaj popisowych ćwiczeń w szkołach retorycznych. Próżny, sofistyczny ornament.

Pszczoła – pracowita autorka miodu – staje się ulubioną figurą i pseudonimem anonimowych pisarzy z Bizancjum, którzy woleli umrzeć w godzinie śmierci i raczej stracić ziemskie imiona, niż je zachować. Kronikarz z VI w. Jan Malalas zostawia po sobie dzieło, z którego będą czerpały pokolenia historyków. Mnich i poeta Meletios wysławia hegumena Teodora Studytę. Teodozjusz Melitenos przechodzi do historii jako redaktor dawnych kronik.

Jeszcze Bernard de Clairvaux zyskuje przydomek doctor mellifluus (doktor miodopłynny), a XII-wieczny tekst Ars versificatoria (Sztuka wersyfikacyjna) Mateusza z Vendôme podaje następujący przepis na dobrą poezję: „Trzy rzeczy nadają smak wierszowi: wycyzelowane słowa, swoiste zabarwienie stylu i miód treści”.

Przywołuję te opowieści nie bez premedytacji. Poeta bowiem, na którym mam zamiar wywrzeć mą pomstę, nosi nazwisko nasuwające nieodparte skojarzenia. Mam nadzieję, że nie zbiję publiczności z nóg. Chodzi o Macieja Meleckiego.

Jako człek zasłużony dla literatury w granicach prawa, sprawiedliwości i przyzwoitości, otrzymałem właśnie koncentrat wierszy wymienionego poety. Autor postanowił zamknąć jedną okładką pięć wydanych wcześniej tomików. Od debiutu książkowego Meleckiego minęło 14 lat. W międzyczasie więcej o tym poecie napisano, niż nie napisano. Chyląc czoło przed mądrością mądrych, spróbujmy jednak zaryzykować pytanie: czego brak Meleckiemu? Czy owym brakiem nie byłby właśnie brak nieobecności nadmiaru?

Melecki jest poetą ważnym. Co do tego nie żywię najmniejszych zastrzeżeń. Poza tym, że niczego mu nie brakuje, niczego mu nie brakuje. Aż dziw bierze, że mój barbarzyński edytor tekstu podkreśla to nazwisko czerwonym wężykiem. Ale dlaczego ważnym? Dlaczego i jak? W jaki sposób i z jakiego paragrafu ważny jest Melecki? Kto mu dał papiery na obsługę polszczyzny?

W tomie znajduję jeden wiersz wydrukowany dwukrotnie. Tytuł wiersza: To samo z powrotem. Owo powtórzenie (zastrzegam, iż nie jest to rezultat korektorskiej wpadki) pozwala na jasne sformułowanie zasady motorycznej poetyki naszego autora: Melecki porusza się po błędnym kole. Odkryję prawdę odkrytą, jeśli powiem, że wiersze Meleckiego to jeden wielki kołomąt.

Recenzenci przypisują ów stan rzeczy koncentracji poety na maszynerii języka. Nie szukając daleko, przywołam pierwszą z brzegu opinię. Otóż zdaniem Piotra Śliwińskiego, Melecki miałby być bliskim krewnym autorów, którzy „w języku widzą perpetuum mobile, samosterowny system, akcentując jego performatywność i nieprzepuszczalność”. Zgadzam się co do joty. Tekst utrafiony w samo sedno. Ale czy prostoduszna fiszka z hasłem „logocentryczna orientacja” może odzwierciedlić długoletni wysiłek niestrudzonego piewcy tętniących bólem poranków, kiedy to budzimy się ze spierzchłym podniebieniem, świądem okolic bikini i czujemy się wyjęci ze wszelkich możliwych kontekstów? Zgadzam się z krytykami głoszącymi viribus unitis, że to poezja mocno osadzona w żywiole języka. Ale na Boga żywego – która nie jest? Poeci funkcjonują właśnie w języku, precyzyjniej: są oni sposobem istnienia języka (przytoczyłem bodaj słowa Achmatowej). Sęk w tym, że kazus Meleckiego jest – moim zdaniem – poważniejszy. Poważniejszy i dający się wpisać w pewien uniwersalny horyzont społecznego funkcjonowania poety. A więc misja? Jasne, że misja. Voilà – skacowani mają swojego poetę.

I jeszcze jeden przyczynek do portretu naszego słodkiego autora.

Przypatrując się z wierzchu i spode łba rozdętej do granic przyzwoitości blogosferze – czy odbywając konserwatywną prasówkę – dochodzę do wniosku, że życie nasze w większej części wypełnione jest nudą. Nie należy uważać owej nudy za czynnik cywilizacyjnie destrukcyjny. Nuda to literatura. I na odwrót: literatura po większej części jest dzisiaj nudą. Czytanie samo w sobie jest czynnością nudną. Tajemnica i dystans – oto, co odróżnia utwór literacki od dzieła wizualnego bądź muzycznego. Zmysłowość tych ostatnich sztuk jest szybka, natychmiastowa. Czytanie nie jest czynnością zmysłową. Czytanie jest interpretacją.

Autor frapujący, narkotyzujący, upajający winien zainfekować czytelnika intrygą i do końca utworu zwlekać z jej rozwiązaniem. Otóż właśnie Melecki postępuje wprost przeciwnie – wpierw rozwiązuje i do końca utworu zwleka z odpowiedzią, co rozwiązał.

Zapoznajmy się z jednym i drugim zdankiem z naszego woluminu. Proszę mi wierzyć, wybieram cytaty w ciemno. Oto pierwszy: „Od kiedy pragniemy odnotować najdrobniejszy nawet ruch w tym zastanym cyklu dni i nocy, trzeba przyznać, że niewiele wydarza się” (naprawdę nie polecam tej lektury, ale jeśli jakiś czytelnik zdesperowany miałby zamiar ukonkretnić nieokreślone autodestrukcyjne inklinacje, podaję numer strony: 101). I jeszcze jedno zdanko (zdaję sobie sprawę, że zamęczam): „Więcej kosztowała nas ta kolista wędrówka i to nie do wytrzymania statystowanie niż płynąca korzyść, lecz z czego nie płynie tak wyczekiwana radość niż właśnie z tego typu zakusów na przyjęcie w siedzącej pozycji świtu?” (s. 68). I jeszcze (giń, czytelniku!): „Osiąganie stanu nieważkości wszystkiego – oto nasze zadanie, którego musimy się trzymać jak skalnego występu, kiedy rozmagnesowane wskazówki kompasu pokazują naraz brak dostępu, a liczniki przekręcają się po wielokroć, jakby chciały uwolnić się od wszystkich cyfr, a ja jakbym zbudził się bez zapalniczki w brzuchu upolowanego wieloryba i przemokłymi zapałkami próbował sobie oświetlić nowe miejsce, szukając po omacku tylko dotyku i znajdując go wreszcie w dotyku kogoś, kto właśnie osunął się na dno jarzącej zielenią dolinki i utraciwszy orientację wybrał powrotną, prowadzącą jednak naprzód ścieżkę” (s. 137).

Otóż właśnie poetycki bedeker – czy itinerarium – Meleckiego pełen jest takich podróży, które się nie odbyły. Podmiot liryczny nic tylko by gdzieś wyruszał i wyruszał, a jego starania rozpływają się w inercji i ogólnej degrengoladzie. Miałkość, jałowość, niemożliwość jakiegokolwiek rozwiązania: oto cechy tej poezji. Czytając wiersze Meleckiego, zapuszczamy się do królestwa utraconych szans i zamysłów, które nie tylko nie zostały zrealizowane, lecz nawet powzięte. Meleckiemu udała się rzecz niesłychana: ów poeta zapędził nudę do roboty. Jego wiersze to właściwie niekończąca się mantra.

Nie wiem, jaki paroksyzm taedium Vita skłonił mnie do przewertowania tego epokowego dzieła. Karetka niemiłosiernie trzęsie na wybojach; szpital psychiatryczny zbliża się z każdą sekundą. Wyrzucam ten list przez szyberdach. Czytelniku, ostrzegam: Maciej Melecki, Zawsze wszędzie indziej. Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”. Olsztyn 2008.



Szanuję maj. Szanuję mianowicie dla wartości wiosennych. Ale mam osobiste prawo go nie lubić. Jest to miesiąc, w którym się starzeję. W maju dowiaduję się, że nie jestem Księżycem. Księżyc jest albo w nowiu, albo w pełni. Ja jestem i w nowiu, i w pełni. W maju jest mnie i więcej, i mniej. A jednak dziwny wynalazek, ta perspektywa. Każdy przybój, zależnie od niej, może okazać się odpływem.

Maj psuje mi przyjemność pomieszkiwania w spolaryzowanym świecie wartości logiki formalnej. Nie jest to miesiąc ideologicznie obojętny. Przeciwnie. Maj zmusza nas do podjęcia swego rodzaju duchowej gimnastyki. Doroczny obowiązek maja osadza nas w systemie pojęć niepewnych, śliskich, chwiejnych, trzeszczących pod stopami i umkliwych.

Oto na przykład w moim nieszczęsnym mieście rozwieszono plakaty wzywające tutejszy naród do wzięcia udziału w imprezach masowych z tytułu, jak czytam na jednym z rzeczonych afiszów, „majowego święta”. Pozwolę sobie zacytować jedno z haseł: „Maj dniem młodości w województwie śląskim”. Marzenie ściętej głowy! Trzeba odbębnić 31 długich, i coraz dłuższych, dni. Szkoda, że autorzy owych pustych hasełek są anonimowi. Powiedziałbym wam, kto jest płodzicielem tej śmiesznej rzeczy.

Tak się jakoś dziwnie składa, że w maju się składa jakoś dziwnie. I to już z samego początku. 1. i 3. dnia tego miesiąca obchodzimy dwa święta – odwołujące się do ambiwalentnych systemów wartości. A przecież bliskie sąsiedztwo sprawia, że dni te zlewają się praktycznie w jedno święto. To tak, jakby sam kalendarz dawał nam lekcję pokory! W rzeczy samej w rezultacie owej komasacji świąt powstał twór, który w przestrzeni naszej codziennej egzystencji zatracił wszelkie cechy swoich substratów: Wielka Majówka. Fetujemy zatem jakiś Frühlingsgruss. Pozdrowienie wiosny.

Enigmatyzm tego święta został posunięty do skrajności. Czcimy pamięć dwóch epok historycznych, które w porządku ideologicznym oznaczają systemy wartości wykluczających się nawzajem. Wielka Majówka to coniunctio oppositorum. Toteż mamy w rezultacie triduum uciechy sowitej i pozawerbalnej. Obchodzimy święta, które nas mało obchodzą. Nic dziwnego, że chcielibyśmy świętować lekko, łatwo i przyjemnie. Chcielibyśmy, idąc dalej, przeżyć ten miesiąc w jeden dzień. Chcielibyśmy przejść nad tematem maja do porządku, przewertować jedną dwunastą kalendarza, opędzić miesiąc jednym kacem. Nic z tego.

„Wielka Majówka” to święto paradoksalne. Zaczyna się ono od lewicowego pochodu, kończy – mszą za ojczyznę. W międzyczasie zapala się i gaśnie niejeden grill, zapala się też i gaśnie kolejny paralogizm: internacjonalistyczna z ducha rocznica przystąpienia do UE zostaje spostponowana Dniem Flagi RP. Maj, ten nosiciel wartości chwiejnych, ten kunktator wśród miesięcy, postawił na swoim.

Ta ostatnia okoliczność skłania mnie do wysnucia przypuszczenia, że za komuny było lepiej. Można było wszak albo bojkotować, albo chwalić. Nikt nam nie kazał rozdwajać jaźni. Nikt nam nie kazał nadążać za kierunkiem wiatru. Ale zaraz, czemu to za komuny było lepiej?

Ano choćby dlatego, że rzeczona komuna jawiła się domeną wartości zmanipulowanych, co – jak uczył Zbigniew Herbert – można było poznać po tym, że dało się owe wartości wyrazić w prostacki sposób. A żyć w świecie wartości zmanipulowanych jest łatwiej.

Do tego, jak sądzę, nawiązuje felietonista podpisujący się skromnym pseudonimem AnSa. Łatwiej za komuny, powiada ten mąż, było na przykład dziennikarzom. Zdaniem naszego publicysty, „wystarczyło być wiernym sobie i »puszczać perskie« do czytelnika, który był o wiele bardziej inteligentny niż obecnie i umiał czytać »między wierszami«”. Po ilości cudzysłowów poznaję pretensjonalizm tego tekstu, poświęconego upadkowi sztuki dziennikarskiej w naszym kraju. „Gazety teraz piękne – uskarża się AnSa – no bo polska poligrafia najnowocześniejsza na świecie. Znakomite kolory, cudowne makiety, wyborna jakość druku. To opakowanie, a w środku?” Gwoli ścisłości – dławi się nasz felietonista – w środku przeterminowana kiełbasa. Upadek ten zaczął się, jakżeby inaczej, wraz ze zmierzchem komuny: „oliwy do ognia dolało błyskawiczne zlikwidowanie dotychczasowej matki-karmicielki, czyli imperium RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH”.

Tak, za komuny było lepiej. Oto właśnie pojąłem, czemu trud literacki (względnie publicystyczny) jest mi takim brzemieniem. Wtedy można było między, dziś trzeba pisać wierszami.

AnSa, przybrawszy pozę owego proroka, który wołał na pustyni Negev, zawiadamia nas, jaką apokalipsą była dla debaty publicznej prywatyzacja koncernów medialnych. Komentarz, jak sądzę, nieodzowny: „imperium RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” w czasach nieodżałowanej PRL było, praktycznie rzecz biorąc, ostoją kapitalizmu i gospodarki rynkowej, bowiem to ogromne przedsiębiorstwo stanowiło w zasadzie własność prywatną. Jedynym właścicielem wymienionego imperium był proletariacki hegemon – PZPR.

Pismo, w którym znalazłem cytowane powyżej wynurzenia, jest istotnie gazetą piękną. Szczęśliwym trafem nie muszę się roztkliwiać epitetami własnej produkcji. Wystarczy otworzyć cytat: „Znakomite kolory, cudowne makiety, wyborna jakość druku”. To opakowanie, a w środku?

Właśnie. AnSa wydrukował swój tekst w pierwszym numerze „Nowego Zagłębia”, pisma mającego redakcyjną siedzibę jakieś 30 km od mej własnej rezydencji. Obowiązek zaprezentowania tej publikacji czytelnikom „Witryny” uważam za naturalny. Pierwsze pytanie: dlaczego „Nowe”? Wyjaśnia nam ten niuans artykuł wstępny redaktora naczelnego, Marka Barańskiego: pomysł wydawania czasopisma zrodził się wśród członków Związku Zagłębiowskiego (wydawca „Nowego Zagłębia”) w 2004 r., kiedy to lokalna prasa przeżywała kryzys: upadł mianowicie tygodnik „Nowe Zagłębie” i czasowo zostały zawieszone „Wiadomości Zagłębia”. Problem jest następujący: obydwa wymienione tytuły to, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, gazeciska; co się tyczy zaś naszego magazynu, to z pełną ostentacją obnosi on na winiecie podtytuł: „czasopismo społeczno-kulturalne”. I właściwie jego nazwa winna brzmieć: „Nowe Nowe Zagłębie”. Jeśli już.

W każdym razie liczyć na pęczki podobne inicjatywy w regionie byłoby ryzykowną rzeczą. A wspomniany region to Zagłębie Śląsko-Dąbrowskie: kraina dziwna, bowiem mająca ściśle wytyczoną jedynie zachodnią granicę. Zagłębie jest przeto niczym owa kula, której środek jest wszędzie, obwód zaś nigdzie; z tą jednakowoż różnicą, że obwód Zagłębia leży prawie wszędzie, początek natomiast przebiega wzdłuż górnego biegu dwóch rzek – Brynicy oraz Czarnej Przemszy. Wszystko, co na wschód od tej linii – zrozumiałe, że mocą arbitralnego poczucia przynależności do wspólnoty Zagłębiaków, która wydaje się wspólnotą serca – może być uznane za Zagłębie. Do takich przemyśleń skłania w każdym razie lektura bogatego działu historycznego „Nowego Zagłębia”, działu, który na pewno jest atutem tego pisma. Co do reszty, to jakoś mnie osobiście ona nie przekonała. Dział społeczny magazynu na pewno ubogaca monografia Fabryki Urządzeń Mechanicznych w Porębie i sensacyjne dzieje mleczarni w Pilicy. Dział kulturalny z kolei wydaje się zdominowany przez tematykę konkursów poetyckich: znajdujemy w numerze trzy artykuły poświęcone temu przedmiotowi.

Czy normalna, zdrowa ryba może poczuć się, jak to powiedzieć, Zagłębiną? Zagłebiówką? A Hyperborejczyk? Widać tak, skoro jedna z dusz publikujących na rzeczonych „znakomitych, cudownych, wybornych” łamach poczuła się do zagłębiowskiej proweniencji w stolicy Jemenu, Sanie.

Coś chyba jednak musi być na rzeczy z tymi gazeciskami w tle, bowiem dla prezentacji płodów Muz w sensie ogólniejszym niż terytorialne powołano – nie wiem, jak to nazwać: dodatek? wklejkę? – coś w każdym razie objętego paginacją pisma, a noszącego nazwę „Zagłębiarka: magazyn zagłębiony w kulturze”. Widać jednak dla naszego „czasopisma społeczno-kulturalnego” kultura – o ile nie ma ona certyfikatu lokalnej problematyki – wydaje się rzeczą wstydliwą, jakąś, słowem, ancilla politicae. Nie wchodzę w intencje redaktorów, powiadam tylko, jak wygląda rzecz z zewnątrz. A wygląda tak, jak wyglądał koń u Chmielowskiego. I to najdosłowniej w świecie, bowiem wydawcy postanowili obdarzyć potencjalnego czytelnika z Hyperborejów życzliwym udogodnieniem: po wejściu na stronę internetową „Nowego Zagłębia” możemy sobie ściągnąć archiwalne numery pisma w formie pliku pdf.

Cóż, anonsuję: „Nowe Zagłębie” jest (chyba) dwumiesięcznikiem, wychodzi w Sosnowcu; drugi numer zgoła przypomina pierwszy; oczekujemy na trzeci. Zapamiętajmy w każdym razie hasło na dziś: „Maj dniem młodości”!



We współczesnych kodeksach karnych nie znajdziemy kary banicji; kara ta, zdaje się, banalnie wyszła z mody. By zrozumieć dotkliwe okrucieństwo owej szykany, trzeba by się odwołać do pola semantycznego wyrazu, który w językach europejskich służy do określenia pojęcia państwa. Zachodnie języki przechowały znamienną dwuznaczność: angielskie state, francuskie etat – słowa te oznaczają nie tylko „państwo”, lecz także „stan”. Człowiek wydalony z rodzinnego kraju zostaje zatem wyrwany ze stanu, w jakim się znajdował, a tym samym przymuszony do nieustannego ruchu. Problem jego wygnania nie dotyczy tylko i wyłącznie związków emocjonalnych z ojczyzną, przywiązania do ziemi oraz narodowych obyczajów czy wreszcie okrzepnięcia w społecznych strukturach. Tu chodzi o wyrwanie ze stanu przyrodzonego, z kondycji, w jakiej człowiek przyszedł na świat i w jakiej winien żywot zakończyć.

Państwo, które dokonuje aktu banicji, nie jest stanem nabytym, lecz strukturą naturalną, sposobem istnienia jednostek wdrożonych z racji urodzenia w tryby społecznej maszynerii. Ta struktura nie jest dynamiczna. Jej urok tkwi w swego rodzaju egzystencjalnej gwarancji. Państwo nie daje obywatelowi żadnego przywileju, daje mu natomiast istotę. Człowiek pozbawiony swojego miejsca musi stale na swoje miejsce powracać. Legenda o utraconym królestwie jest bezpośrednio zakorzeniona w micie o wygnaniu z Raju.

Ludzka egzystencja na warunkach podyktowanych przez taką koncepcję państwowości przypomina sytuację istoty znajdującej się na puszczonym w ruch eskalatorze – by utrzymać się w jednym miejscu, musi ona biec z całych sił.

Królowi bez ziemi nie wolno się osiedlać byle gdzie. Musi on dołożyć wszelkich starań, by utracone królestwo odzyskać. A ponieważ zgodnie z kanoniczną legendą traci on swoje dziedzictwo w wyniku czyjegoś podstępu, w trakcie zabiegów o odzyskanie dziedzictwa przysługuje mu bardzo liberalna dyspensa od moralności. Wszelkie teorie spiskowe czerpią werwę i natchnienie z pierwszej zdrady i pierwszego spisku, tego, który odbył się pod Drzewem Wiadomości. Zarazem zasługują na takie samo potępienie. Oczywista rzecz, że korzeniem zła jest skłonność do snucia intryg.

Banita czyni zatem jeszcze większy występek, gdy próbuje się osiedlić w miejscu wygnania. Jego obowiązkiem jest odzyskać utracone królestwo. Udowodni swoją niewinność pod warunkiem, że rozbroi aparat zdrady.

Wszystko to wzięte do kupy stanowi bardzo prostą, bardzo przy tym użyteczną wersję metafizyki państwowości. Aż dziw, że to koncepcja zarzucona w zamęcie historii. Państwo nie jest już bowiem naszym stanem posiadania. Jest strukturą pożądaną i wymaganą – horyzontem.

Wątek stosunków społecznych w podupadających imperiach podejmie realistyczna proza. Dla naszych dociekań istotny będzie wniosek, że każdy, kto w tamtych czasach tracił grunt pod stopami, zyskiwał tym samym patent zdradzonego monarchy.

Stało się coś, czemu dziwnie jakoś nie umiem przebaczyć. Na mym biurku wylądował fragment podręcznika całkiem nowej dziedziny wiedzy. To cząstka pragmatyczna, sama ćwiczeniówka; acz sam tom nader solidny, liczący 365 stron. Teoretycznej części wykładu nie znajduję na Allegro. Czy nie wygląda to na zachętę, bym sam sobie ją uzupełnił?

Sytuacja jest niedogodna: student zasiada do pracy domowej pozbawiony aksjomatów, tez, tabel, wzorów i definicji. Przypomina to nieco położenie adepta sztuk muzycznych, któremu wręczono partyturę do odegrania, lecz nie dano instrumentu.

Pora wyłożyć karty na stół. Rzeczonym szczątkowym podręcznikiem jest książka Feliksa Netza Ćwiczenia z wygnania wydana przez Instytut Mikołowski w 2008 roku. Rzecz jest nowa, więc parę słów o jej treści. Ćwiczenia to zbiór esejów literackich: śląski autor pogrupował teksty w pięć rozdziałów, odzwierciedlając w ten sposób główne pola swej publicystycznej aktywności. Pierwsza część zatem zawiera teksty poświęcone pisarzom węgierskim: przez pryzmat ich jednostkowych losów ukazuje się in extenso ponury obraz węgierskiego społeczeństwa napawającego się iście dialektycznymi urokami socjalistycznej nowinki ustrojowej. Feliks Netz jest pracowitym tłumaczem, komentatorem i znawcą węgierskiej literatury. Bohaterami szkiców są więc po większej części autorzy, których dzieła sam przekładał: Sándor Márai, Imre Kertész, Ferenc Juhász. W drugiej części naszej książki znajdujemy rozważania nad motywem samobójstwa w prozie Hłaski, Lema, Uniłowskiego, Iwaszkiewicza. Część trzecia z kolei to eseje zadedykowane wielkim emigrantom: Sołżenicynowi, Brodskiemu, Nerudzie, Henrykowi Beresce. Czwarta natomiast zawiera teksty związane (nieco luźniej) z problematyką artystyczną – traktując to ostatnie sformułowanie w sposób nader ogólnikowy. Niemniej na szczególną uwagę zasługują trzy szkice o tematyce filmowej – Feliks Netz jest mistrzem publicystyki filmowej, autorem potrafiącym utrzymać w ryzach i – co za tym idzie – w odpowiednich proporcjach kompetencję i entuzjazm. Wreszcie ostatnia i piąta część: publicystyka śląska. Czytelnik znajdzie tu teksty poświęcone wybitnym postaciom związanym z tym regionem: Henrykowi Wańkowi, Kutzowi, Lechowi Majewskiemu, Julianowi Kornhauserowi.

Zostawiając rozważania nad urodą książki (niewątpliwą) czującym do tego powołanie, chciałbym skoncentrować się na kwestii, która może nie jest pierwszorzędną dla oszacowania wartości Ćwiczeń, natomiast, jak się zdaje, przyczyniła się do powstania tego tomu. Książka Netza nie chce być li tylko przygodnym zbiorem tekstów, połączonym w jedną całość przypadkowym gestem autora. Zebrane tu szkice tworzą pewną narrację. Przedmiotem owej narracji jest posępna, traumatyczna, ale także, jak się okazuje, inicjacyjna figura wygnania.

Jaka jest więc formuła wygnania według Netza? Zacznijmy od opowieści: „13 marca, rok 1955. Pociąg Wrocław-Opole-Kraków. Wysiadam na dworcu, tym starym oczywiście; Wyspiański miał tu przesiadkę w drodze do Paryża. Napisał kartkę, że Katowice to okropna dziura. Kartka się zachowała! I wchodzę w Katowice, wtedy Stalinogród. W miasto obce, nieznane, zimne. Wchodzę z babcią, to była cioteczna babcia. Miała 85 lat. Kiedy zobaczyła napis STALINOGRÓD, zapytała mnie cicho: czy to już za Uralem?”.

Bohaterem przytoczonych słów jest sam autor Ćwiczeń. Przywołany tu cytat pozwala poszerzyć perspektywę wygnania. Nie chodzi tylko o to, że wypędzeni bywali ludzie, wypędzano również całe miasta (przydarzyło się to rodzinnej miejscowości Sándora Máraiego, Kassom): w gruncie rzeczy ów autobiograficzny urywek opowiada o przybyciu wygnańców do wygnanego miasta. Teza Netza zyskuje tym samym rozległość znaną bohaterom powieści Lawrence'a Durrella i wygnanym aniołom z syryjskiego Hymnu o Perle. Wygnanie nie jest dziś karą, jest elementem kondycji ludzkiej. Na emigrację wyruszył cały świat.

Skupmy się na poszczególnych historiach. Poeta John Guzlowski przyjął szyfr wygnania zakodowany w łańcuchu DNA. Jest banitą w drugim pokoleniu. W esejach z kolei poświęconych Iwaszkiewiczowi i Niżyńskiemu pojawi się problem wygnania z ortodoksyjnej heteroseksualności w heterodoksyjną ortoseksualność. Wygnanie z ludzkiej intymności – to z kolei przedmiot szkicu poświęconego powieści Wspólny pokój Zbigniewa Uniłowskiego. Dalej mamy Wacława Niżyńskiego – wypędzonego z własnej tożsamości.

Wolałbym nie ryzykować snucia domniemań, co za rodzaj wygnania dotknął bohaterów śląskich esejów Netza: ewentualna konkluzja mogłaby postawić politykę administracyjną naszego kraju w mocno nieprzychylnym świetle.

Prostoduszny algorytm wygnania jawi się przed nami z nieodpartą natarczywością: totalitarny reżim, ponury celnik, paszport bez prawa do powrotu. Łatwe. Zbyt łatwe. Lecz oto w tekście Netza poświęconym Sándorowi Máraiemu pojawia się następujące kwestia z dziennika pisarza:

„W r. 1950, opuszczając swój kraj, Sándor Márai zanotował w Dzienniku: »Wszystko stracone, wszystko. Język, kraj rodzinny, sens pracy, młodość«. Ale potem: »Nareszcie jestem wolny!«”.

Skąd wolność? Właśnie w tym miejscu, gdzie byśmy się jej za nic nie spodziewali?

Brodski pisze: „jeśli poeta nie zniesie trudów wygnania, nie powinien za własną porażkę obwiniać okoliczności, po prostu tyle jest wart”. Surowa to ocena. Dla kontekstu przywołajmy fragment wiersza napisanego przez bohatera Daru Nabokova: „Dziękuję ci, rodzinny kraju, za oddalenie złe, dziękuję!” Różnica elementarna. U Brodskiego emigracja pokazuje, co poeta jest wart; u Nabokova wygnanie stwarza poetę.

Przytoczmy teraz słowa autora Ćwiczeń z wygnania: „to, co mnie nie zabija, wzmacnia mnie – mówi Fryderyk Nietzsche. Trawestując tę myśl, Czesław Miłosz powiada tak: Jeśli emigracja mnie nie zabiła, to znaczy, że mnie wzmocniła”.

Myśl Netza brzmi więc tak: wygnanie jest próbą charakteru.

To książka, w której nie znajdziemy błyskotliwej sentencji ni wdzięcznego skrótu. Mamy za to świadectwo długoletniej, solidnej pracy nad materią nieakademicką. Netz stosuje wygnanie jako uniwersalną formułę współczesnej ludzkiej egzystencji. „Wiek XX – powiada autor Ćwiczeń – dosłużył się niezbyt chwalebnego miana STULECIA WYGNANIA”. Nie chodzi tu jednak o utratę raju koegzystencji z Naturą czy też wątpliwego edenu niewinnego konsumpcjonizmu. Chodzi o to, żeśmy powypadali, jak to określił niegdyś Ortega w Buncie mas, z orbity naszych przeznaczeń.

Autor Ćwiczeń z wygnania jest eseistą precyzyjnym. Bez wątpliwości. Podczas lektury tej książki przyszła mi jednak na myśl popularna niegdyś anegdota o plemniku-championie i rzeszach jego pobratymców, którym nie dane było ujrzeć metaforycznego światełka u wyjścia z tunelu. Ba! Anegdota owa nie oddaje w całej rozciągłości ponurego losu tych sympatycznych żyjątek. Cóż bowiem z tymi, które namachały się witkami, lecz w niewłaściwym tunelu? Co z tymi, które nie ujrzały tunelu wcale? Co wreszcie z peletonem nieudaczników, który pędzi co tchu do oczyszczalni ścieków? Co w końcu z pechowcami, którzy rzucają się do wyścigu poza sezonem lekkoatletycznym? Za tymi ostatnimi nie wstawi się nawet Watykan.

Netz rozważa, w jakich warunkach i w jaki sposób przeżycie traumatyczne może nas uszlachetnić. I tu pojawia się problem. Co z tymi wygnańcami, którym się jednak nie powiodło? I oni doczekali się swojego rzecznika. Patronuje im Emil Cioran, niezrównany piewca bałkańskiej nonszalancji, autor książki Ćwiczenia z zachwytu. W pewnym sensie te dwie ćwiczeniówki, Netza i Ciorana, uzupełniają się nawzajem.

Rozumiem i głęboko szanuję książkę Netza. To kawał dobrej roboty literackiej. Niemniej – idąc w ślady Ciorana – sekunduję przegranym.

I jeszcze jedno. Nigdy nie widziałem większych powodów, by oddawać hołd stuleciom jakimś szczególnym epitetem. Jaka siła uruchamia tę tajemniczą energię? Odpowiedź może być prosta. Nie godzimy się żyć w czasach anonimowych. I może jeszcze jedno. Kupujemy sto rozmaitych lat w jednym pakiecie. Być może chodzi o to, żeby było taniej.

Mieliśmy Wiek Świateł (XVIII), Wiek Pary (XIX), Wiek Komór Gazowych (XX). Owa nomenklatura ma, sądzę, jedną zaletę. Sprawdza się w roli dostawcy rymów. Feliks Netz proponuje połączyć z wiekiem XX metaforę wygnania. Dobra nasza, spróbujmy odrzucić na bok uogólnienia, pamiętając, że już w czasach antycznych mierzono wartość dziejów podług ciężaru atomowego pewnych pierwiastków.

Cóż nam wzbrania opisać XX stulecie jako pewien zawity okres czasu, spięty klamrą wygnania? W sensie powszechnym – zgoła nic. Mnie osobiście natomiast – jedno. Otóż jakakolwiek miałaby być treść metafory, jaką dam czasom, w którym przyszło mi żyć, szukając owego stylistycznego spoiwa – dam dowód czułości.

Jak to powiedział Miłosz? Die Likwidation? Myślałby kto, a nie wiedział. Poeta zastrzegł sobie monopol na dziejową frustrację. A cóż mógłby powiedzieć taki na przykład Charon?

Pamiętam ten dzień jak dziś: spadła z kalendarza kartka z napisem: 31 grudnia 2000 r.; stary papież otworzył rzeźbione drzwi. W ckliwej orkiestracji operatorów Rai Uno obrazek wybrzmiał tak, jakby papież odkrywał przełaz wiodący wprost w wygwieżdżone rzymskie niebo. No i co? Czy coś wróciło na swoje miejsce? Wiek XXI też będzie wiekiem wygnania.



Z Powszechnej historii nonsensu Bergena Evansa dowiadujemy się o pewnym człowieku, który twierdził, że Ziemia jest płaska. Bynajmniej nie chodzi Evansowi o autora Almagestu, geografa Klaudiusza Ptolemeusza; ten zresztą, o ile mnie pamięć nie zawodzi, pomija milczeniem problem kształtu tej akurat planety. Facet, o którym tu mowa, żył 1800 lat później, na przełomie XIX i XX wieku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Glenn Voliva, tak bowiem nazywał się ten niezłomny mędrzec, nim podał do wiadomości publicznej swój pogląd, opłynął kilka razy ziemski glob; pewnie po to, aby się przekonać na własnej, odpornej jednak nad podziw, skórze. Temu, co odkrył, dał wyraz w licznych publikacjach, skądinąd cieszących się zauważalną popularnością w Stanach Zjednoczonych. Że Ziemia jest płaska, już wiemy. Nie może się też obracać, bo woda z mórz by się powylewała (godna uwagi spostrzegawczość!), a ludzie musieliby się czepiać pazurami gleby. Oto krótka rekapitulacja poglądów Glenna Volivy. Coś w tym wszystkim jest, nieprawdaż? Sądzę, że wyśmianemu przez Evansa Volivie nie udało się w pewnych momentach wyminąć bardzo głębokiej prawdy; głębszej niż fakt potwierdzony byle naukowym autorytetem. Zwłaszcza w tym passusie o ludziach, którzy zębami i pazurami trzymają się powierzchni ziemskiego globu. Ale przedstawione rozumowanie ma też swoje braki: sądzę, że Voliva potraktował problem świata z przesadną trzeźwością. I jeszcze jeden zarzut, nieco błahszy: wszystko to – i ludzkie pazury, i wylewające się morza – dowodzą czegoś przeciwnego, niż sam Voliva założył. Ale to, jak powiedziałem, błahostka.

Ziemia, owszem, generalnie (ale tylko bardzo generalnie) biorąc, jest kulista. Mamy tu jednak wybitny przykład prawdy nieoczywistej. Ziemia jest okrągła, fakt, ale jednocześnie tak wielka, że drobna część tej ogromnej powierzchni, część wystarczająca do życia, może wydawać się płaska. Albo jeszcze inaczej: dostarcza użytkownikowi dość płaskości dla jego płaskich potrzeb. Wśród korzyści, jakie daje ta nieprawdziwa, jak się prędzej czy później dowiadujemy, płaskość, wymienię jedną: za moim oknem nie zaczyna się horyzont. Ziemia jest i płaska, i okrągła.

Co do kręcenia się tego śmiesznego padołu – nie mam wyrobionego zdania. Żal mi tylko naszych biednych zmarłych. Czy człek zmęczony życiem, kładąc się do grobu, mógłby przypuszczać, że wsiada w karuzelę?

Zdaje się, że to Mani miał ten praktyczny pomysł, żeby przedstawić Wszechświat jako system kół zębatych. Zgodnie z jego teorią Ziemia była czymś w rodzaju wirówki służącej do oddzielania od przeklętych ziemskich ciał świetlistej materii prawdziwego życia – duszy. Przez pół miesiąca księżycowego świetlista substancja gromadzi się w magazynie na Księżycu, przez drugie pół cząsteczki światła wędrują dalej, aż w końcu wypadają poza krawędź materialnego świata. W ostatnim etapie tego procesu oswobadzania dusz bierze udział największa i najbardziej skomplikowana z maszyn manichejczyków, będąca połączeniem koparki i diabelskiego młyna: Zodiak.

Opisana aparatura tłumaczy jedno z najbardziej skomplikowanych zjawisk astronomicznych: fazy Księżyca. Mnie jednak zastanawia, dlaczego dusze zmarłych podczas pełni mają przez dwa tygodnie oczekiwać na swoją kolejkę? I dlaczego podczas pierwszej kwadry nie widać nagłego przybytku światła?

Do znanych konsekwencji wdrożenia systemu kopernikańskiego dodam jedną: zmianę gatunków literackich. Pewne dumne zwierzę przestało być głównym bohaterem tragedii i zasiliło obsadę burleski. Nawet najczcigodniejszy grób stał się siedziskiem na jednej z wielu zwariowanych karuzel.

W 1626 roku Kartezjusz wyrusza z Lejdy na pielgrzymkę do Loreto. Ślubował tę pielgrzymkę 10 lat wcześniej, 10 listopada 1616 roku, w podzięce za otrzymane tego dnia objawienie, którego owocem był Dyskurs o metodzie. Przebył z Lejdy do Loreto 1200 kilometrów? Czy 10 stopni obwodu kuli ziemskiej? Precyzyjniej: czy podróżował po łuku kuli, czy też po linii prostej, po jej cięciwie? Są pewne przesłanki po temu, żeby sądzić, iż wybrał tę drugą drogę. W 1644 roku, w traktacie Principia philosophiae, Kartezjusz napisał: „Każda część materii rozpatrywana z osobna nie dąży do tego, by poruszać się po liniach krzywych, lecz tylko prostych”. W tych słowach została sformułowana jego słynna zasada minimum.

Nasuwa się pytanie, co zrobić z tym problemem, skoro już zaistniał. Co zrobić z empirycznym, czyli naocznym faktem: z płaskością okrągłej Ziemi? Albo raczej: co zrobić z każdą empirią, gdy zaczyna ona tracić terapeutyczne właściwości? Kartezjusz zaproponował drastyczne cięcie zwane redukcjonizmem: nie należy ufać żadnemu świadectwu zmysłów. Jeśli podróżny przemierzył trasę z Lejdy do Loreto – przebył jedną setną część obwodu Ziemi; 3,6 stopnia okręgu. Jeśli ktoś miał inne doznania – że w przydrożnej karczmie podano nieświeży pilaw, że kareta niemiłosiernie trzęsła na wybojach – wszystko to można uznać za oszustwo tego Wielkiego Mistyfikatora, jakim jest świadectwo zmysłów. Sam Kartezjusz jednak po odbyciu tej właśnie podróży uwalił się do łóżka niczym kłoda, prosząc służbę o kompres na zbolały brzuch. Czy ten fakt nie usprawiedliwiłby objęcia nakazem wątpienia również jego wykładu?

Otóż właśnie, jakkolwiek umotywowana i wyuczona, wiedza o tym, że świat jest kulisty, nie powinna w zasadzie utrudnić obserwatorowi ujrzenia płaskiej powierzchni Ziemi. To ostatnie zaś nie powinno wykluczać zupełnie odmiennej wiedzy.

Kulka łożyskowa, upuszczona na powierzchnię okrągłej planety, toczy się w nieskończoność. Tak samo toczy się planeta wokół macierzystej gwiazdy. Zmierzamy do zadania podstawowego dla tego tekstu pytania: dlaczego nie umiemy żyć w świecie paradoksów? Zdaje się, że nie potrafimy, bo nie potrafimy, i tyle.

A zatem jaki? Okrągły czy płaski? Z punktu widzenia pojedynczego deptacza tej kulistej płaszczyzny – albo płaskiej kulistości – obydwa te poglądy są zbyt wielkim uproszczeniem. Bo na przykład do uprawdopodobnienia którego z aspektów planety – kulistego czy płaskiego – przyczyniam się ja, który za każdym krokiem zmieniam jej kształt?

Tu jednak chodzi o wartość przybliżoną, przybliżoną, czyli zaokrągloną. Dokładnie mówiąc: chodzi tu o taką wartość, po której nie sposób chodzić.

Walka się toczy o wystarczająco umotywowaną nieprawdę. Bo prawda, nawet ta zaokrąglona, będzie wyglądała jeszcze inaczej. Dla współczesnego człowieka, wytrwałego obserwatora okien, luster, książek, gazet i wszelkich możliwych ekranów, świat nie jest już ani okrągły, ani płaski. Świat jest prostokątny.

Warto sobie uświadomić, iż żadna z tych rzeczy: ani książka, ani lustro, ani okno, ani obraz, ani tym bardziej ekran, nie urodziła się jako prostokąt. Weźmy na przykład dobrze opisaną historię ekranu, który zjawił się na świecie jako kształt mniej więcej owalny, a jego kolejne mutacje można określić jako uporczywe dążenie do kształtu prostokąta.

Chodzi o wytworzenie takiego świata, jakiego nigdy przedtem nie było. Prostokąt, kwadrat – obydwa te kształty nie występują w przyrodzie. Nadaje je umysł. Dla ich uzyskania zawsze coś trzeba przyciąć, odciąć, wyheblować. Albo stopić, rozpuścić: w każdym wypadku zniszczyć naturalną nieregularną formę. I z tego amorficznego tworzywa odlać albo wycisnąć nowy kształt. Kształt umysłu. Każdy akt przemiany formy w formę jest prefiguracją agresji. Twórczość materialna, nieważne, czy chodzi o wyprodukowanie bomby, czy też książki – jest przemocą.

Dlatego rezultaty twórczych wysiłków człowieka tak łatwo rozpoznać wśród odruchowych tworów przyrody. Dwa-trzy kształty: cegła, zaostrzony dach, to wystarczy, żeby dziecko mogło zbudować dom z klocków. Proste. Ale wprowadzenie prostoty w porządek świata nie obywa się bez agresji.

Nie ma w tym żadnej magii. Pole widzenia ludzkiego wzroku po prostu przybiera kształt prostokąta: czcimy tę formę na wszelkie możliwe sposoby. Niemniej podczas produkcji naszego obrazu świata dochodzi do powstania takiej ilości ścinków, jaka (powołuję się na opinię ekspertów FAO) mogłaby wyżywić Trzeci Świat.

Porządek stworzony przez ludzki umysł najłatwiej rozpoznać w figurze krat. Kraty to wiele prostokątów. Najoszczędniejsza, najprostsza, najbardziej ze wszystkich zniewalająca metoda rekonstrukcji prostokąta – kraty.

I w tym miejscu pojawia się najbardziej złożony z problemów: ktoś, kto próbuje być zbyt precyzyjny, prędzej czy później trafia za kraty.

Nie lepiej jednak się wiedzie tym, którzy usiłują wszystko zaokrąglić; na przykład światopogląd. Przecież twierdzić, że Ziemia jest kulista albo że płaska – to przesąd.

Nie umiemy żyć w świecie paradoksów. To zdanie można uprościć. Nie umiemy żyć. Wszak z teorii względności Einsteina wywodzi się hipotezę o zakrzywieniu przestrzeni: na nasze pojęcie płaskości ma ona taki wpływ, że płaszczyznę możemy określić jako coś, co się zakrzywia w nieskończoności, krzywiznę zaś – jako coś, co w nieskończoności się prostuje.

Ja też się wyprostuję, gdy znajdę się w nieskończoności.



Próżno byłoby się spodziewać matematycznej precyzji po słownikach terminów i pojęć literackich. Hasła tych kompendiów ukazują się nam niejako w marszu: podatne na uściślanie, uzupełnianie. Pojęcia literackie migrują, wędrują – to poszerzając, to znowu ścieśniając terytoria łowieckie (to znaczy, ma się rozumieć, zakres znaczeniowy).

W Słowniku terminów literackich (Wrocław 1988), pozycji dobrze znanej każdemu adeptowi filologicznego objawienia, czytam artykuł Michała Głowińskiego poświęcony pojęciu grupy literackiej. Jest to zatem „zespół pisarzy (najczęściej poetów), zazwyczaj młodych”, łączących się ze sobą pod wpływem czynników środowiskowych (takich jak przynależność do jednego pokolenia, miejsce zamieszkania, wreszcie naturalna siła przyciągania sztandarowego czasopisma bądź wybitnej osobowości) lub też jednoczących się w imię realizacji wspólnych założeń ideowych – tzn. estetycznych poglądów względnie celów artystycznych. Powiada dalej Głowiński: literaci zgrupowani płodzą manifesty, wiodą polemiki, lecz kategorycznie wzbraniają się przed formalnym unormowaniem swego status quo. Owa etatystyczna abnegacja odróżnia grupę literacką od związku czy stowarzyszenia twórczego. Sine qua non: grupa literacka to byt dobrowolny, pozbawiony rygorów i struktur organizacyjnych; często oznaczający po prostu konwentykiel autorów świadczących sobie usługę ostateczną i nieocenioną: nawzajemne czytanie spłodzonych przez siebie tekstów. Ta ostatnia uwaga umknęła dyskretnemu literaturoznawcy. Biorę za nią pełną odpowiedzialność. Krótko mówiąc: proponuję ujrzeć zjawisko grupy literackiej jako skutek kryzysu nadprodukcji piśmienniczej. Ale ja nie o tym.

Otóż przytoczona powyżej definicja uległa, jak się zdaje, dewaluacji. Grupa literacka może zostać ufundowana decyzją administracyjną (tak pod kątem formalnym, jak tematycznym), może ona ogłosić przysłowiowy nabór, może wreszcie pobierać osławione składkowe. Ordnung, chciałoby się powiedzieć, must sein.

Taką (w ogólnych zarysach) propozycję kieruje do zainteresowanych rzesz Bałucki Ośrodek Kultury „Na Żubardzkiej” w Łodzi. Ale to już osobna historia.

Moi mili, ab ovo. Nie wiem, czy było to w „Siódemkach”, czy w „Kaliskiej” (dla profanów: nazwy popularnych łódzkich knajp); nie wiem, czy krzepiłem się, czy osłabiałem płynem, który – zależnie od dawki – osłabia bądź krzepi. Rzecz ludzka, rzecz łódzka: człowiek wie niewiele. Osłabłem – lub wzmocniłem się – w każdym razie na tyle, by sięgnąć tam, dokąd sięga niewielu: mianowicie na regał z reklamami produktów kulturalnych. Czytanie to mój odruch: nieważne czy osłabły, czy wzmocniony jestem; na wozie czy w Łodzi. Raptem wśród zaproszeń na koncerty, wystawy etc. zajaśniała schludną bielą niepozorna karteczka. No i zamurowało. Reklamuje się grupa poetycka. Sic transit gloria.

Oto więc dowiadujemy się z rzeczonej ulotki, że osnuta mgiełką tajemnicy kapituła (aczkolwiek pozwolę sobie wysnuć przypuszczenie, że chodzi o sam Bałucki Ośrodek Kultury „Na Żubardzkiej”) świadczy usługi dla ludności w postaci oferty członkostwa w grupie poetyckiej. Propozycja ta wydaje się skierowana do twórców młodych, którym to tajemniczy komitet centralny grupy obiecuje stworzyć, jak czytamy, „szerokie horyzonty”. Na cotygodniowych spotkaniach, komunikuje tekst reklamy, wiedzione będą „dyskusje na temat wybranych utworów czołowych przedstawicieli polskiej liryki współczesnej”. Własne próby twórcze nie są wykluczone, lecz autor zaproszenia zaznacza kategorycznie, że mogą one ewentualnie mieć miejsce dopiero po zapoznaniu się z tradycją. (I znowu: przyswajanie cudzych tekstów to kolejny wyłom w definicji grupy literackiej). Kanon, niestety, jest obligatoryjny i zawity. Przywołuję in extenso:

„Julia Hartwig, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska, Halina Poświatowska, Konstanty Ildefons Gałczyński, Tadeusz Różewicz, Andrzej Bursa, Edward Stachura, Krzysztof Kamil Baczyński, Ks. Jan Twardowski, Urszula Kozioł, Jacek Dehnel, Stanisław Grochowiak, Anna Świrszczyńska i inni”.

Co za „inni”? Proste. Inni to ja i piekło (Jean-Paul Rimbaud).

Grupie przyświeca zatem idea samokształcenia w gronie współuczestników zajęć warsztatowych. Wspólna lektura czy też przeżywanie tekstu (tego jednak nie wiemy, skoro znajdujemy w ogłoszeniu rzecz następującą: „nie chcemy czytać wierszy”), owa więc wspólna konsumpcja poezji ma w końcu doprowadzić do erupcji własnego talentu, jako że siłą rzeczy (tzn. pod wpływem przemożnego nacisku przywołanych powyżej autorów) ujawni się on tak czy owak. Że jednak może tu nastąpić rozumienie opaczne, tajemniczy komitet inicjatywny Grupy uściśla: nie chodzi wcale o żadne czytanie. O co więc chodzi?

Odwołam się do tekstu: „Naszym zadaniem będzie dokonanie analizy i interpretacji wierszy, jednak nie pod kątem formalnym, lecz tematycznym. Poezja ma skłonić do refleksji, do świadomego przeżywania piękna oraz zdobywania pełniejszej wiedzy o świecie i nas samych. Chcemy by narzędziem naszej pracy były przede wszystkim intuicja i wrażliwość.

Spotkania mają w zamierzeniu charakter niekonwencjonalny – każdy miłośnik literatury, a zwłaszcza poezji znajdzie tu swoje miejsce. My nie chcemy czytać wierszy, lecz je przeżywać, doświadczać, czuć z nimi swego rodzaju tożsamość”.

Nadal wiemy niewiele? Poniżej wszakże następuje bliższa charakterystyka owego przeżycia i owej tożsamości: „Spontaniczne reakcje jak śpiew, taniec będą zawsze mile widziane. Przy jednym tekście można śmiać się, podskakiwać z radości, nad innym płakać, a przy kolejnym popadać w stan patetycznej zadumy”.

Nieźle się uśmiałem z tego śmiania, podskoczyłem z radości z podskakiwania, popłakałem się z płaczu, wreszcie popadłem w stan. Jedno jest pewne. Nie trzeba mi wierszy. Wiemy już w każdym razie, o co chodzi w tym „przeżywaniu, doświadczaniu, w poczuciu swego rodzaju tożsamości”. Chodzi mianowicie o rodzaj przywspółczulnej jedności z tekstem, która zamanifestowałaby się w postaci merytorycznej delirki. Breton proponował konwulsyjną sztukę, tu mamy przypadek konwulsyjnej lektury.

Dając już pokój zgryźliwym komentarzom, wybieram z rzeczonego tekstu parę pikantnych kawałków. Oby i czytelnik miał nieco uciechy.

„Poezja jest różnorodna – odzwierciedla rozmaite aspekty naszego jestestwa, dlatego właśnie jest nam tak bliska. Choć ars longa est (sztuka jest długa) wciąż odnajdywać w niej chcemy nowe treści, czytać ją na nowo napawając tekst świeżą wonią sensów i znaczeń”.

„Nie zamierzamy tworzyć grona naukowców, lecz przyjaciół – czuciowców”.

„Członkowie grupy ponoszą niewielką odpłatność – 10 zł/ m-c”.

Czyżby miało chodzić o to, o co chodzi zazwyczaj, gdy nie wiadomo, o co chodzi?

Otóż chciałem powiedzieć, że podczas lektury przywołanego tekstu spadło na me wątłe barki druzgocące objawienie: wywiedziałem się mianowicie, że jestem głupi jak but. Cóż mogę dodać? Genius lodzi.

Spragnionym oczywistości podaję pełną nazwę owego wynalazku: Grupa Poetycka „Euterpe”.

Na koniec parę wyjaśnień. Unikam ferowania opinii wartościujących, boć skoro znany jest przypadek ubożuchnej chatynki, kędy się rodził poeta, czemu nie miałby dostąpić tego błogosławieństwa ośrodek kultury? Aliści jako miłośnik literatury, a zwłaszcza poezji, czuję się uprawniony do wygłoszenia takiej oto konstatacji: inicjatywa napawa definicję grupy literackiej świeżą wonią sensów i znaczeń.



Skąd to się bierze? Nie mam szczególnych skłonności do przeżywania ekstatycznych wrażeń podróżniczych. Niagara? A może Nauru? Wszystko mi jedno. Równie frapujący może być zamek w Książu. W Książu, na Księżycu, byle gdzie. Owszem, na najbliższym podorędziu mam kilka miejsc wartych zwiedzenia. Wymienię choćby własną toaletę. To sanktuarium pozwala mi się uwolnić od nadmiaru. W tym pomieszczeniu spotyka mnie ulga. W tym miejscu czuję, że moje istnienie przybiera na mocy.

Nigdy nie nęciły mnie gustowne wycieczki, ten pokupny rodzaj nicości w wersji dla obeznanych z piekłem turbulencji. Nie widzę w rytuale podróży specjalnych wartości; zwłaszcza owej ekscytacji, której obietnicę znajduję w folderach biur podróży – tych rozpasanych i pochopnych testamentach rozsądku. Wolałbym już – za sprawą magicznej peronówki – wybrać się na zwiedzanie City of Tutaj. Celem tej ekspedycji jest wzmożenie bycia. Tu, nigdzie indziej, jest all inclusive. Tu jest business class. Tutaj też z reguły trafia się last minute. Lecz oto przy tym wszystkim (drżyj, Muzo konsekwencji!) z regularnością notorycznego flagellanta poddaję się torturze aseptycznych ekspresów. Zdwajałbym i zdwajał tempo pozostawania w jednym i tym samym miejscu. Coś mnie jednak wyrzuca z przyziemnej orbity Tutaj. Co to za siła? Działająca w dwóch kierunkach na raz?

Miejsca godne zwiedzania – elewacja świata. Rzetelna uroda przeciętnych wakacji kojarzy mi się ze sterylnym wdziękiem pocztówek. Wracamy umyci w świetle. Ot i cała tajemnica podróży.

A jednak wyprawy, te najbliższe i te najdalsze, w ostatecznym rozrachunku zachowują dla mnie pewien urok – urok, którego przyczyny nie umiem sam przed sobą wyłuszczyć. Nie chodzi tu o spodziewane zawarcie rozejmu z wielbłądem czy też o jakąś szczególną panoramę, osiągalną tylko ze szczególnego szczytu. Te rzeczy mogę sobie wyobrazić. Albo inaczej – jako człowiek nie pierwszej już skłonności do popadania w euforię potrafię przeprowadzić w pamięci proste działanie arytmetyczne: od zawrotnych okoliczności przyrody odejmuję hotelową marżę i zapach oliwy z pobliskiej smażalni. To chłodna kalkulacja, nie ma tu ni krzty dystopijnego talentu.

Naukowcy powiadają, że każdego dnia oddajemy światu milion kawałków naskórka. O ile więc nie wiedziemy żywota nadto ubłoconego, lwia część zawartości worka w naszym odkurzaczu będzie miała nasz kod genetyczny. Oto cała prawda o naturze kurzu. Brud jest produktem naszego systemu pojęć. Świat nigdy nie był brudny.

Cotygodniowa ofiara na szufelce uzmysławia mi zatem, że jestem sobą tylko wespół z domem. A jednak przemieszczam się średnio paręset kilometrów miesięcznie. Czyżbym miał jakąś misję? Nic podobnego. A może, skoro dom jest mną, poszukuję świata? Coś w tym jest. Pozbawiony większych nomadycznych ambicji sięgam jednak po sakwojaż z przewrotną oskomą. Aczkolwiek – wykonuję tę czynność nie bez dreszczu emocji.

Kant nie ruszył się przez całe życie z Królewca (ba, nie był nawet nad morzem!); Sołowjow, po odbyciu filozoficznej pielgrzymki po zgniłej Europie, zaklinał się, że odtąd nie opuści Moskwy. Ja jestem takim Immanuelem Sołowjowem. Z tą jednakowoż różnicą, że gdziekolwiek uda mi się udać, w plecaku taszczę ze sobą buławę Tuarega.

Gwoli precyzji. Owych plecaków jest więcej niż jeden. Mam przygotowane zestawy podróżne na dwudniowy wypad, czterodniową wycieczkę i jeszcze trzeci – na tygodniową tułaczkę. To bardzo proste zabezpieczenie i komfort. Siwiznę zawdzięczam przeprowadzkom i sporządzaniu bagaży.

Kto powiedział, że ludzka pamięć jest narzędziem do gromadzenia informacji? Bzdura! Służy ona do zapominania!

Ileż to razy w noc przed podróżą budzę się zlany zimnym potem...! Czy spakowałem sztalugi? W którym plecaku znajduje się fortepian? Dopiero gdy palec dotyka kontaktu, oświeca mój umysł kojące przypomnienie: przecież jestem pisarzem! Jak mogłem o tym zapomnieć?

Za drugim przebudzeniem jednak wołam przez drzwi: „Sierżancie! Spakowaliście mój mundur galowy?!”.

Z jakiego paragrafu tułam się po świecie? Zupełnie tego nie potrafię zrozumieć. Jestem człekiem renesansu, nie – rekonesansu.

Taktyka pakowania rzeczy osobistych ma swoje style, kierunki oraz szkoły. Są turyści, którzy borykają się z tym zagadnieniem rok naprzód. Inni (a w tym gronie i autor niniejszych słów) preferują pryncypialną urodę ostatniego kwadransa przed opuszczeniem pieleszy. Owo podejście ma niewątpliwą zaletę. Dzięki niemu człek nie bierze na barki Himalajów niepewności. Cóż mi tam niepewna przyszłość galaktyk, jeśli nie wiem, co mam w torbie?

Są też rady pośrednie. Obydwie literackie. Pierwsza: sporządzić rękopiśmienną listę niezbędnych przedmiotów. Dokument ten na dzikich połoninach gościnnej Sklawonii może być jednak dowodem rzeczowym, więc koleją rzeczy następuje druga rada: przyodziać wykaz w formę regularnego sonetu.

Trzeba być rekrutem i mieć akurat ZOMZ, by wiedzieć, co żołnierz ma w plecaku. Ja byłem, miałem i wiem. Porządek. Porządek. Porządek.

(Przypis dla pokoleń pozbawionych okazji do rozkoszowania się urokami zasadniczej służby wojskowej: ZOMZ – zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania).

Wiersz gotowy, strapienie tymczasem wcale a wcale nie mija. Po wypełnieniu spisów, przygotowaniu sonetów, spakowaniu wszelkich posiadanych kosmetyczek, żelazek, prodiży, inkunabułów, aparatów Ruhmkorffa, lustereczek, sztuk perkalu, munsztuków, sztucerów, sztucznych szczęk etc. – nadal jest coś takiego, co sprawia, że w noc przed opuszczeniem miejsca zakwaterowania ślina zasycha nam w gardle. Czy budzik wywiąże się ze zobowiązań? Raz na pięć lat te urządzenia trafia szlag. Sprawdzone na własnym życiorysie. Znaki na niebie i ziemi przemawiają za tym, że zjawisko to dojdzie do skutku niniejszej nocy.

Głównym lękiem zbliżającej się podróży jest ten, że oznacza ona rozbrat z naszym prywatnym rytuałem. Należę do ludzi obawiających się, że w obcych krajach obowiązuje zwyczaj noszenia lewego buta na prawej nodze. A prawego na lewej. Na domiar złego w tamecznych sklepach stosuje się zasadę płacenia za wszystko, czegośmy kupić nie mieli zamiaru; natomiast to, czego chcemy, dostajemy za darmo. Gringo skarbonką jest i basta! Zapewne są tam jakieś żałosne ograniczenia dotyczące nałogów. Przed wyjazdem oddajemy się słabostkom znacznie chętniej niż zwykle. A na koniec ten strach, ten paniczny strach, że oto pod dworzec kolejowy (ten, który widzę z własnego okna) podkładają bombę i z dniem jutrzejszym świat będzie odwołany. Od czasów awantury Piłsudskiego w Bezdanach (pomijając problem wojen światowych w liczbie sztuk dwóch) takiego zdarzenia nie było. Z każdym dniem przeto wzrasta prawdopodobieństwo, że się to przytrafi.

Życzylibyśmy sobie, żeby czekało na nas i czekało. Żebyśmy mieli walizki spakowane już w dniu przyjścia na świat. A nasz parowóz stał na stacji tydzień przed odjazdem. Żeby na skrzyżowaniach przed naszą taksówką usłany był dywan z zielonych świateł. A nasz pilot siadał za stery wprost spod aparatu EKG.

Mającym lęki przedpodróżne ślę pozdrowienie. Ja przeżywam trwogę. I będę szczery. Gdyby nie reisefieber, tobym nigdzie nie jechał.



Konserwatywny krytyk sztuki i konserwatywny technolog instalacji sanitarnych, spotkawszy się ze sobą przed osławionym pisuarem Duchampa, zapewne zdziwiliby się, że ich tak bardzo różniące się umysły może zjednoczyć tak bardzo jednomyślna konsternacja. Odwrócony pisuar Duchampa to artefakt wadliwy podwójnie. Po pierwsze: wykorzeniony z intymnego kontekstu toalety. Po drugie: odarty ze statecznej (acz przy tym, sami przyznacie, nieco drobnomieszczańskiej, by nie rzec: filisterskiej) godności hydraulicznego utensylium. Czy można byłoby coś sfuszerować dokumentniej? Bardziej uchybić profesji? Coś bardziej spartolić, zbylejaczyć, schachmęcić, zdefektować? A jednak – chapeau bas – oto sztuka! Artysta nie przeciągnął ni kreski. Nie sprzeniewierzył się regułom perspektywy.

Jedna z amerykańskich misji astronautycznych podjęła z powierzchni Księżyca zautomatyzowany aparat fotograficzny, pozostawiony tam przez poprzednią ekspedycję. Po otwarciu urządzenia znaleziono w jego wnętrzu kropelkę ludzkiego gluta z żywymi bakteriami, które przetrwały w surowych warunkach klimatycznych księżycowego pustkowia. Gatunek słynący ze swego zamiłowania do nauk eksperymentalnych zyskał przez to dwie cenne nauki. Życie w Kosmosie jest możliwe, a producenci kosmicznych bajerów żywią dla swych wyrobów wcale nie większy respekt niż wytwórcy badziewia za 4 złote.

Chciałbym postawić taką oto kwestię. Czy partaczenie jest jednaką rzeczą w obrębie każdej profesji? Czy też każdy specjalista partaczy na swój sposób?

Stosunkowo wiele zależy w tym względzie od rangi wytwarzanego dobra: czym innym jest usterka silnika pasażerskiego samolotu, czym innym – pęknięty papieros. Felerny spadochron może przyprawić użytkownika o zgrozę kompleksową, na szczęście przy tym efemeryczną, producenta natomiast zaprowadzić na salę sądową.

Określenie „partacz” (czy też nieco dotkliwszy „partoła”) wskazuje na to, że wykonawca partackiej roboty podjął się swojego trudu na dziko, poza utartym i ustalonym rygorem dyplomów zawodowych i hierarchii cechowej. Partacz to amator w sensie zaledwie formalnym, sabotuje on nie tyle dyscyplinę pracy, ile raczej wilcze prawa korporacji. Tout court. Sam tytuł nie nakłada na partacza obowiązku niedbałego wykonania powierzonego mu obowiązku. Nazwa ta po prostu oznaczała niegdyś osobę świadczącą usługi rzemieślnicze poza cechem.

Przyjrzyjmy się osobliwej procesji nieudaczników. Śpiewak, któremu słoń nadepnął na ucho. Początkujący stomatolog. Kat bez praktyki w zawodzie. Niedzielny kierowca. Sędzia kalosz. Szeroka rasa partaczy uprawiających wszelkie zawody budowlano-monterskie. Dyletancki ekspert. Ktoś oburęcznie leworęczny. Beztalencie i antytalent. Pacykarz. Bohomaz. Brakorób. Aktor z bożej łaski. Poeta, tylko głowa nie ta. Patałach. Fajtłapa. Tandeciarz. Fuszer. Szopenfeldziarz. Psuja majster. Wszystkie te epitety, jakkolwiek by były niechlubne, mają posmak dobrotliwie melancholijnej rezygnacji. Cóż – świat jest niedoskonały, ludzkie niedoskonałości wydają się więc nieuchronną konsekwencją niedoskonałości świata. Ale dlaczego nie sposób tego samego powiedzieć o grafomanach?

U nauczycieli ceniony jest raczej liberalizm niż kompetencje. Archaizujące nieco przezwiska, takie jak „belfer” czy „bakałarz”, przysługują pedagogom cechującym się rygorystycznym stosunkiem do wykładanej dyscypliny.

Trep, bukiet, bażant: takimi oto pieszczotliwymi zwrotami żołnierze służby zasadniczej określają swych zawodowych przełożonych. Owe sformułowania stanowią wyraz negacji totalnej, niekonstruktywnej, na koniec – odwzajemnionej. Żołnierze zawodowi rewanżują się bowiem poborowym podwładnym, nazywając ich „szwejami”; termin wskazuje na ograniczoną przydatność militarną i zupełną negację koszarowych rygorów; stan ten zresztą dla nikogo nie stanowi tajemnicy: z powołania można sobie być poetą, do wojska to nie wystarczy. Gad? Strażnik więzienny, klawisz. No comments.

Jeśli chodzi o denominacyjne diminuenda w odniesieniu do zawodów wymagających swego rodzaju „iskry Bożej”, to obowiązuje zasada deprecjacji: nędzny chirurg to rzeźnik, lekarz – konował, gitarzysta – szarpidrut.

Nie wszystkie zawody dopracowały się własnej terminologii na określenie profesjonalnej nieudolności i niedbałości. Zły kupiec to po prostu oszust. Jeszcze bardziej po prostu – bankrut. Podobnie fabrykant, hotelarz czy restaurator.

Złodziejaszek z tzw. bożej łaski może wzniecić na obliczach zatrzymujących go funkcjonariuszy co najwyżej uśmieszek politowania. Od przestępcy oczekuje się zasiewu trwogi. Ktoś, kto psuje samo zło, ten podnosi zepsucie do kwadratu, marnotrawi marność, deprawuje nieprawość – a w końcu bierze występek w cudzysłów nonszalancji. Drobny przestępczy asortyment nie wstrząsa publicznym poczuciem bezpieczeństwa, lecz urąga publicznym gustom: przez swoje co najwyżej irytujące i często bezowocne przedsięwzięcia wystawia sam siebie na pośmiewisko. Jest godne uwagi, że podobny los spotyka autorów porażek artystycznych.

Błąd w sztuce doskwiera tym bardziej, że od artysty oczekuje się maksymalnej precyzji: dzieło sztuki winno być niepowtarzalne (ów wyświechtany termin należy w dzisiejszych czasach rozumieć w ten sposób: produkt artystyczny nie podlega reklamacji). Tymczasem we wszelkich innych dziedzinach twórczości, wyłączywszy może chirurgię i sztukę rozbrajania ładunków wybuchowych, istnieje stosunkowa swoboda fuszerowania.

Dziwne to i w pewnym stopniu niesprawiedliwe, że na tym świecie, gdzie nic nie funkcjonuje, jak należy, od artystów oczekuje się wzmożonej staranności. Chcą od nas finalnej finezji. Ani grosza mniej.

A przecież doskonałość to pojęcie na swój sposób wulgarne. Najwyższa perfekcja oznacza również opanowanie trudnej sztuki dezynwoltury. Lapsus nie jest przybyszem z republiki przypadku. Jest gościem wyczekiwanym; poczętym we własnym łonie. Wykarmionym na własnych wysiękach i marazmach. Poprzez czynienie miejsca dla pomyłek manifestuje się gościnność świata. Można by rzec: oto byt się posunął.

Psowacze tego najlepszego z możliwych mają swego patrona w samym Panu Bogu, który – jak zaręcza Talmud – zniweczył (używając własnych materiałów i narzędzi) 99 prototypów, zanim świat ostatecznie mu się udał. Swego nadwornego poetę, jak sądzę, w Brunonie Schulzu, piewcy wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, nadużyć i wątpliwych manipulacji, pstrej bibułki, papier-mâché, lakowej farby, kłaków i trociny.

Wyklinając na producentów wadliwych urządzeń, winniśmy mieć na względzie tych dwóch: i patrona, i piewcę. Oto paradoks gospodarki rynkowej: dobra są dobre i złe.

Ukazałem jedynie czubek góry lodowej. Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli komuś zbrakło w tym tekście tak szlachetnych nazw, jak „trzymajścianę”, „garkotłuk”, „bałaguła”, sumituję się brakiem miejsca. Są – rzecz to oczywista – wyjątki. Grabarz i kat z reguły nie psują swej roboty. Można by wysnuć domniemanie, że ich czynności zawsze przynoszą pożądany skutek. Jest to domniemanie słuszne. Kat pozbawiony praktyki w zawodzie miał w swoich czasach wzięcie nie mniejsze, niźli mają dziewice w przybytkach płatnej rozkoszy. Paradoks rynku pracy.

Mam nadzieję, że cel niniejszego tekstu stał się jasny. W odróżnieniu od wszystkich innych nazw, jakie język polski stosuje na określenie zawodowej ignorancji, termin „grafoman” w swym źródłosłowie nie nasuwa żadnych pejoratywnych skojarzeń. Więcej: nie sugeruje on absolutnie niczego. Możemy spać spokojnie.

To paradoksalne, że Archimedes pozostał do dzisiejszych czasów autorem najbardziej spektakularnego odkrycia naukowego. Mam na myśli naturalnie potencjał anegdotyczny. Nikomu więcej sztuka ta nie wyszła. Odkryć naukowych dokonuje się dziś nie w wannie, lecz przed ekranem komputera. Albo w gigantycznym bunkrze pod Genewą, gdzie panują takie nudy, że fizycy rozpijają się w barach i układają piosenki, które docierają do list przebojów: I'm your Cernette, You're my Cernette... Archimedes wykazał, co traci ciało zanurzone w cieczy. Inaczej jest w wypadku twórczości literackiej. Człowiek zyskuje na ciężarze tyle, ile go wód opuściło...



Pragnącym się unurzać winienem zapewnienie. Na mojej abominacji można polegać. Proszę się tylko zapoznać z następującą historią. W młodzieńczych latach przeżywałem okres zaciekłej awersji do sztuki cyrkowej. Była to nienawiść nieprzejednana, pełna skrytobójczych urojeń, długotrwała, ckliwa i wcale przy tym nie mniej nonsensowna, niżeli w swoim czasie wydawał się jej przedmiot. To kolorowe oszustwo było moim osobistym wrogiem.

W międzyczasie przewertowałem leksykon kochanek, nie znajdując jednak w owej księdze zadowalającego sformułowania pojęcia życiowej miłości, takiej na fest i amen, na zabój i grunt. Nic w tym dziwnego. Wszystko to było tylko cudzołóstwo. Miałem poślubioną nienawiść, nienawiść do cyrku.

Jak to możliwe, perorowałem w bezdennej głębi ducha, zachwycać się czymś tak urągającym naturze myślącego jestestwa? Znajdować upodobanie w tej sztuce to jakby wydawać rozsądek na pośmiewisko. Przecież pierwszą zasadą cyrkowej filozofii – mówiłem dalej głosem wewnętrznym, na stronie i w didaskaliach – jest swego rodzaju egzystencjalna interpolacja. Zwierzęta są przyuczane do tego, ażeby naśladowały ludzi, ludzie natomiast zachowują się na modłę zwierząt. Ot i cała tajemnica cyrku. Istota tego widowiska polega więc na zezwierzęcaniu tego, co ludzkie, i uczłowieczaniu tego, co zwierzęce.

Rzućmy tylko okiem na ów absurdalny korowód. Pies w okularach poprzedza kobietę-węża. Za tą z kolei postępuje brodacz z brodą. W ślad za nimi zaś podążają: bezzębny lew, wytrzebiony wielbłąd oraz bladolicy trickster z rękawami pełnymi karcianych wziątek.

I to uporczywe bezguście wędruje sobie przez tysiąclecia jakby nigdy nic! Wszystko to immoralne i karygodne. Wszystko to uwłaczające powadze wszechbytu.

W ostatecznym sensie cyrk oznacza gruntowną przemianę stanów i przyzwyczajeń. Osoby zwierzęce zachowują się niczym osoby ludzkie i odwrotnie. Wydaje się po prostu, że to intelekt zbłąkał.

Zwróćmy tylko uwagę. Jeśli dorosły lew przy zdrowych zmysłach gotów jest strzyc uszami na każde zawołanie ziomala w cylindrze, to ja oddaję legitymację człowieka. Być wolnym – to być dzikim.

Od tych, co smażą w słusznej sprawie, treserów różni tylko brak pożytku. Poza tym wszystko jest tak samo.

Cała ta pożal się Boże sztuka opiera się na duchowym zniewalaniu bytów zwierzęcych, na doprowadzaniu ich do skrajnego nerwowego wyczerpania. I ta bałamutna egzotyka cyrkowych pseudonimów, ten upadły blichtr kostiumów, te świsty bicza, te nieszczęsne wiwisekcje na stosach pacierzowych ludzi i bydląt, to wyłamywanie kończyn w nadprogramowych stawach...!

Zresztą, dobry Boże... Jacy artyści? Jaka sztuka...?!

Grupa Ciang-Cing, skośnoocy wirtuozi trapezów. Mefistofeliczny maestro Tortellini od cylindra i królika. Drużyna atletów przyodzianych w pasiaste trykoty ujawniające co poniektóre szczegóły ich mniej lub bardziej atletycznej anatomii. Amazonka Aisza i klaun Tin. A w końcu fakir Al-Pradżapati, którego fujarka pobudza do erekcji konopnego węża (zawsze nurtowało mnie, dlaczego ów fenomen jakoś nie ma zastosowania do żadnych innych zwiotczałości tego świata).

Przyznacie sami, że nie sposób przyrównywać tych godnych pożałowania fenomenów do faktów, które poznaliśmy za sprawą lektury dziewiętnastowiecznych traktatów o geniuszu i osobowości twórczej.

Miałka powierzchowność cyrkowych efektów. Któż miałby czelność porównać je z owym gatunkiem ekstatycznej koncentracji: cechą nieodzowną w pracy literackiej, tej żmudnej tresurze drapieżnych liter? Tej woltyżerce ludzkiego ducha?

Proszę mnie wysłuchać z najwyższą uwagą. Czyżbyśmy byli skazani na groteskę? Czy nie powinno być takiej areny, na której wystawiano by popis kompozycji wiersza? Może by w ten sposób szerokiej publiczności przeszła ochota nabijać się z poetów.

Na widok cyrkowych fortalicji wzbierało mnie na torsje. I z całej duszy powtarzałem do utraty tchu logion Pascala: ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa.

Błędem jest szukanie zbydlęcenia wśród dzikich plemion. Wystarczy pstrokaty namiot i widownia iluzjonisty.

Ale na tym nie koniec moich zarzutów. Otóż jeśli jeszcze o tym nie wiecie, to dowiedzcie się, że artyści cyrkowi w pewnym sensie i zakresie utrzymują swój stan, godny najwyższego potępienia, z powszechnego opodatkowania pracowniczych pensji. Obok mianowicie tancerzy baletowych cyrkowcy zostali bowiem uhonorowani najniższym dopuszczonym przez ustawodawstwo wiekiem emerytalnym. I z punktu widzenia zwykłego poczucia sprawiedliwości społecznej nie byłoby w tym nic dziwnego. Wszakże ludzkie ciało, przymuszane przez lata do czynienia tak niezwykłych wygibasów i hołubców, musi ulec przyspieszonej degradacji. Z drugiej jednak strony nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zaopatrzenie emerytalne artystów cyrkowych jest finansowane przez ogół obywateli. Czy w istocie nie oznacza to powszechnego świadczenia na rzecz zdegenerowanych gustów pewnej grupy ludzi, co do której mam niejakie podejrzenie, że gdybym nazwał ją zepsutą, owo sformułowanie stałoby się przekazywanym z pokolenia na pokolenie komplementem? Chodzi mi mianowicie o tych kretynów i potomków kretynów, co nie potrafią odróżnić szkoły magii od fabryki kalek i mutantów.

Najniewątpliwiej tak musi wyglądać eschatologia ludzkiego intelektu: małpy skaczące po linach, połykacze ognia, tancerki w lubieżnych pozach. Groteskowa klaunada, żonglerka dla bezdusznego motłochu, woltyżerka dla pospólstwa.

I proszę sobie wyobrazić. Wszyscy płacimy za ten nędzny produkt.

Szukać upojenia w tej plebejskiej uciesze zdawało mi się kwestią przewiewnego mózgu. Ilekroć pomyślałem o kalekich duszach, czerpiących satysfakcję z owej pustej rozrywki, gotów byłem się nudzić ze zdwojonym wysiłkiem.

Takie oto uczucia ogarniały mnie niegdyś na samo wspomnienie cyrku.

Nie wiem tylko, czy w sposób dość przekonujący użyłem w tej opowieści czasu przeszłego. Gdybyście w każdym razie zapytali dzisiaj, czemu mogłem zawdzięczać ów młodzieńczy radykalizm, nie liczcie na to, że otrzymacie odpowiedź spełniającą kryteria użyteczności publicznej. Po prostu byłem młody. Młodość jest najlepszym usprawiedliwieniem. Właśnie dlatego, że nie jest nim wcale.

A przecież dziś, sam parając się jakimś tam rodzajem twórczości artystycznej (świadectwem niechaj mi będzie niniejszy tekst), wiem doskonale, że nie może być sztuką nic, co by nie zgruchotało nam układu kostnego.

W gruncie rzeczy o wartości dzieła artysty nie stanowi i nigdy nie będzie stanowił żaden poklask widowni, żadne wyprzedane na pniu nakłady, żaden zachwyt krytyki, lecz jego własny przetrącony kręgosłup.

Jeśli po ukończeniu utworu odczuwamy jeszcze resztki fizycznego komfortu, pamiętajmy. Trzeba zdwoić wysiłki.

Czując się przeto zwolniony z obowiązku pielęgnacji własnego majestatu, pozwolę sobie wysnuć domniemanie o przyczynie owego zacietrzewienia, jakiego doznawałem na widok plakatów cyrkowych. Człowiek wobec nich staje przeszyty wspomnieniem nieporadności własnego dzieciństwa – epoki pełnej lęków, kiedy to każdy dorosły spacerowicz wydawał się linoskoczkiem, a każdy kolarz – cudotwórcą. Jeśli wiemy, w czyich palcach obraca się świat, nic nas nie zwiedzie z drogi do zatraty. Piękna to metafora z tym dzieckiem, które musi obumrzeć, by pojawiła się, choćby w najniewinniejszym sensie, dorosłość. Jesteśmy umarłymi dziećmi.

Nie sposób wykluczyć, że uprawianie jakiejkolwiek twórczości artystycznej – a w tej liczbie i twórczości cyrkowej – bierze swój początek ze zwyczajnej tęsknoty do stanu sprzed upadku w doskonałość.

Czasem wydaje mi się, że wiem, co Kafka miał na myśli, radząc, by w pojedynku między nami i światem trzymać kciuki raczej za wygraną świata. Mówiąc najprościej, winniśmy być po stronie grawitacji, która kłopocze się losami istot czyniących rozbrat z równoważnią.

Chciałem powiedzieć rzecz następującą. Naturalnym stanem rzeczy jest dla nas okazywać zupełną bezradność i najprostsze czynności wykonywać z mozołem. Być dojrzałym to znaczy utracić świadomość, że pełnia egzystencji jest domeną jestestw, które balansują na ostrzu brzytwy. Dorosłość to czarter, obłuda i cyrk.



Mój stosunek do filozofii Platona jest złożony. Gdyby ten antyczny filozof na sąsiednim podwórku zwoływał drużynę do nogi, pognałbym tam w ciemno, nie zważając na faktyczny stan – czy raczej bezstan – własnych talentów piłkarskich. Tak, grałbym w drużynie Platona. Mało powiedziane: grał. Wydarłbym z cherlawego jestestwa siedem krwawych potów. Lecz gdyby ten sam koleżka reklamował coś w TV, tobym okazał powściągliwość.

Boć to przecie filozofia pod względem urody bijąca wszystkie inne na głowę. Osobliwie kusząca wydaje się nauka o tym, jak to wzorzec pojedynczości zstępuje na byty z jasnego nieba wieczystych idei, a rzeczy przypasowują się do nazw, jakimi zwykliśmy je obdarzać. Zapewne dzieje się to w nocy, podczas gdy śpimy. Niezbędnym warunkiem są niezbyt szczelne okna. W nocy stół staje się stołem. Nie pójdę o zakład, że tak jest naprawdę, ale głosić takie poglądy – to piękna odwaga.

Znam kilka opowieści o tym, jak to przedmioty o zmroku, pozbawione ludzkiej opieki, zaczynają żyć własnym życiem. Wystarczy, że zaśniemy, a krzesła ruszają w szaloną pogoń dookoła stołu, zabawki z pokoju dziecinnego (jak to było w libretcie Dziadka do orzechów) przeżywają swoje własne przygody. Otóż nie jest to prawdą. Krzesło w nocy staje się bardziej krzesłem, a stół – stołem.

Skoro tylko zaśnie przy swej lunecie ostatni astronom, na nocnym niebie pojawiają się kontury ideałów. Przesyłają swoim ziemskim kopiom energię niezbędną do bycia sobą. Wśród wielu innych archetypów znajduje się tam również zarys idealnego człowieka. Nic toteż dziwnego, że każdy pijak o poranku budzi się trzeźwy. Przypasował się po prostu do gatunkowego paradygmatu. Rano wszystkie istoty i przedmioty budzą się silniejsze. Gotowe do eksploatacji. Ów pomysł na świat można by obarczyć jednym wszakże zarzutem. Jest poetycki.

Ten oto filozof ze wszystkich najbardziej zasłużył sobie na miano uwodziciela. Być może dlatego wydaje się współcześnie tak bardzo demodè. Wiadomo: idee, ideologie, trupy. Wiek XX wykazał, że między tymi trzema pojęciami istnieje bardzo ścisły związek przyczynowo-skutkowy.

El sueño de rason produce monstruos: ideologia jako marzenie senne rozumu. Z trudem przychodzi w dzisiejszych czasach bezinteresownej działalności społecznej, charytatywnej przydać miano idealizmu. A więc Platon myślicielem ci devant? Platonik oznacza dziś twardogłowego ideologa, który zabarykadował się w piwnicy własnych poglądów i nie przyjmuje do wiadomości niczyich argumentów. Niczyich, a już osobliwie naszych. Czy drużyna Platona nie nosi na koszulkach portretów Che Guevary?

Gdy rozum śpi, budzą się idee. Czy uznać platonizm za filozofię kacetów? Nie wierzę. Zło jest konkretne. Ze wszystkiego, co nas spotyka, zło jest najbardziej czymś. Czyimś czymś.

W biografii pióra Diogenesa Laertiosa czytamy, że Aristokles (to prawdziwe imię Platona) był atletą, zapaśnikiem. Od szerokich barów filozofa pochodzi rozpowszechniony przydomek: Platonos, czyli szerokoplecy. Tymczasem atleci wcale nie muszą się dobrze spisywać na boisku piłkarskim. Lepiej jednak postawić w bramce żywego chłopa niż abstrakcję. Nieważne, czy uznajemy ją za byt realny, czy też za językową konwencję. Czyżby Platon miał być większym przyjacielem niż prawda? Nikt tego nie wie. Na pewno byłby lepszym zawodnikiem. Jeśli chodzi o moje prywatne zdanie, to uważam, że w drużynie lepiej mieć Platona niż prawdę. Zwłaszcza na pozycji golkipera.

A zatem będę się upierał przy zdaniu, że Platon to myśliciel, bez którego nie sposób się obyć. Nawet kultywując cnoty chrześcijańskie. Kto nie akceptuje nauk tego filozofa przynajmniej w jakiejś części, wydaje się cokolwiek podszyty nihilizmem. Wiara i nadzieja są platońskie. Miłość już nie. Miłość jest platoniczna.

Miał rację Władysław Witwicki, zdobiąc swój przekład dialogów filozofa własnoręcznie wykonanymi ilustracjami. W istocie cała recepcja myśli Platona koncentruje się na kilku obrazkach. Jest to jakiś przewrotny gatunek Biblii Pauperum. Oto na początek mamy istotę kulistą, dwupłciową, toczącą się (acz niemającą się dokąd toczyć, skoro zwolniono ją z imperatywu poszukiwania drugiej połówki). Drugi obrazek: oto mdłe cienie prawdziwej rzeczywistości pomykają po ścianie jaskini (nie wiem, z jakiego powodu ta złowroga alegoria przypomina mi zawsze telewizję). Obrazek numer trzy: dwa konie różniące się temperamentem wierzgają, przypięte do jednego zaprzęgu.

Do potocznej świadomości przeszedł jako patron miłości zaocznej. Nie miał z nią wiele wspólnego. Platonizm jest produktem komentatorów. Platon nie był platonikiem. Na czym miałoby polegać kopanie piłki w drużynie Platona? Czy nie na uczestnictwie w jakiejś skorumpowanej sielance?

Rzecz nie w tym, że gdyby nie platoński patent na uniwersalia, nasze cnoty byłyby do tego stopnia cielesne, iż w kodeksie etyki znalazłby się przepis o ośmiogodzinnym dniu pracy dla ludzkiej moralności. Problem jest poważniejszy. Filozof nie rozstrzyga jednoznacznie, co jest ważniejsze: przestrzegać cnoty, głosić czy też przymuszać innych do przestrzegania. W istocie mało kto przestrzega, jeśli głosi bądź zmusza. Istnieje nawet opinia, iż ten, kto głosi, sam nie musi przestrzegać; a kto przymusza, tego wyręczają w cnocie przymuszeni. Trudno w trzech profesjach mieć jednaką biegłość. Na tym jednak nie koniec. Głoszący cnotę uznają się za istoty wyższe od tych, co tylko biernie przestrzegają. Ci zaś, co przymuszają do wypełniania – za jeszcze ważniejszych od jednych i drugich. I nie tylko mają prawo czuć się lepsi niż tamci, lecz nawet bardziej platońscy – zgodnie z hierarchią bytów ustanowioną przez samego Mistrza: egzystencja, intelekt, społeczeństwo; ze wskazaniem na to ostatnie jako na cel celów. Takiej definicji nie znajdziecie w słownikach: państwo jest domeną porządku będącego przedmiotem czujności policji. A przecież to platońskie. Nawet arcyplatońskie.

Boisko Platona napawa więc trwogą. I nie chodzi wcale o to, że po zapadnięciu zmroku w zaułkach świata panoszą się pojęcia powszechne. Chodzi o to, że umysł świeci światłem odbitym. Same idee świata nie zmieniają. Ale nadają rzeczywistości pozór przeraźliwej obcości.

Platoniczny futbolista wie jedno. Idee Platona działają na opak. Jeśli komuś teza moja wyda się niegodna wiary, proponuję przeprowadzić drobny eksperyment. Udajemy się na wycieczkę do jednej z dworcowych toalet na rosyjskiej prowincji. Nie jest moją intencją wdawać się w szczegóły. Jestem futbolistą znanym ze swej dobroci. Nie kopię piłki więcej, niż sobie zasłużyła. W istocie daleko jesteśmy od Montmartre'u. Ale wcale nie dalej niźli Montmartre od nas. Cokolwiek znajdziecie w tym przybytku ekskrecji, będzie to efektem wsysającej pracy platońskiej idei piękna.

Jeśli faktycznie świat pojęć wspólnych bytujących realnie, tzn. w postaci pozaumysłowej, jest kwestią naszych poglądów – i możemy na to przystać lub nie – ja sam nie miałbym z tym większych problemów. Jedyny kłopot sprawia mi pojęcie śmierci. Czy śmierć ma swoją platońską ideę? W eseju o samobójstwie Michel Montaigne powiada: „najlepszym darem, jaki użyczyła nam natura i który odejmuje wszelkie prawo żalenia się na los, jest to, iż zostawiła możność opuszczenia placu: ustanowiła tylko jedno wejście w życie, a sto tysięcy wyjść”. Otóż Montaigne nie ma racji. Rodzimy się każdy na swój sposób: jeden w dyliżansie, inny w karetce pogotowia, jeszcze inny w szopce betlejemskiej. Dróg samobójczych jest wszystkiego może ze trzy-cztery, a wchodzimy w jedną ciemność. Zupełną.

Miałbym jeszcze jedno zastrzeżenie. Śmierć się zdarza w życiu. A jako że zdarza się właśnie w życiu, toteż dla życia ma znaczenie i do życia odniesienie. Jeśli teraz przyjmiemy zasadę komunikatu, co oznacza tym samym przejście z domeny suchych faktów, zdarzających się za każdym razem niepowtarzalnie i na swój sposób, w domenę konwencji i paktów językowych; jeśli więc przyjmiemy, że śmierć jest znakiem, i spróbujemy rozstrzygnąć nie, czym jest jedno i drugie, ale co bardziej dla czego znaczy – czy śmierć dla życia, czy życie dla śmierci – pozostanie nam przyznać się do niemocy. W przeciwnym wypadku – jeśli uznamy, że pojęcia powszechne istnieją realnie – będziemy musieli przyznać, że śmierć przychodzi naprawdę. Na piechotę.

Niepodobna wyobrazić sobie platońskiej idei linii papilarnych i śmierci. Wszystko to czyni mój występ w drużynie Platona czymś zapasowym. W istocie z uporczywością grzeję ławę rezerwowych i kto wie, czy wejdę do gry, jeśli wezwie mnie trener.



„Jestem w Sieci! :-)))))))))))” – otrzymuję mail, wyraźnie rozradowany, skrzący się od emotikonów. Nadawca wydaje się podekscytowany faktem przyłączenia do nowej formy bytu. Cóż mam teraz czynić, Szanowna Redakcjo? Czy mam się wcielić w rolę pająka?

Kto jest w tej Sieci, szerokiej na cały świat, jak głosi sama nazwa własna „WWW”, pająkiem, a kto ofiarą? Czy ofiarą nie jest przypadkiem analogowa egzystencja? Czy w ostatecznym rozrachunku nie należałoby przystać na to, że WWW to sieć bez pająka, sieć, której przędziwo snują i wytwarzają same ofiary?

Szatan nie skusił naszych nieroztropnych Prarodziców reklamą cudotwórczych właściwości nowego jogurtu, lecz obietnicą rozeznania w skomplikowanym problemie Dobra i Zła. Zresztą iście szatańsko nie wywiązał się z danego słowa: minęły tysiące lat i nadal nic nie wiemy. Poznanie Dobra i Zła? Nigdy tego nie posiedliśmy, bądźmy szczerzy, zawsze zjadaliśmy tylko owoce.

Istota Sieci polega więc na tym, że każdy ruch zmierzający do uwolnienia wikła zaplątanego jeszcze bardziej w sploty.

WWW: Sieć jest światem.

Świat Siecią?

A pytanie o brzegi i krawędzie? Do czego przymocowana jest Sieć? Czy jej spoiny, jej łącza z rzeczywistym światem nie tkwią ukryte gdzieś w nas?

Czy więc nie trzeba byłoby raczej próbować się jeszcze i jeszcze pogrążyć?

Inna już rzecz, że ten oto posiłek okazuje jakąś wyjątkowo podejrzaną gorliwość. Czyżby w grę wchodził krótki termin przydatności? Szanowny neofito, mój ty prawiczku w gronie internautów, jak mam rozumieć to gromkie „jestem w Sieci”? Czy nie jako zaproszenie do skonsumowania twojej niewinności?

Nie będę taił, że stanę w te szranki uzbrojony w eschatologiczne poczucie wyższości. Nie chcę przez to powiedzieć, że dołączysz do grona tych nieszczęsnych istot, co znalazły schronienie w mym gościnnym brzuchu. Mój apetyt ma prawo uznać to za nietakt. Rzecz nie w tym, doprawdy, bym odczuwał awersję do potraw mających za przyprawę intelekt. Chodzi o to, że pająk nie zjada swych ofiar. Gwoli precyzji: pająk je wysysa.

Zacznijmy od przedsięwzięcia jakiejś skromnej rozpusty. Rozwiązłość bywa i terapeutyczna. Choćbyście spędzili nie wiem jak hulaszczy wieczór, spotka was zdarzenie graniczące z cudem: następnego dnia przebudzicie się lepsi. A przecież to zjawisko spotykane nieczęsto. Nawet u atletów cnoty. Nawet u beaujolais nouveau.

To znamienna zasada ludzkiej tęsknoty, że obiekt pożądania okazuje się upragniony tym bardziej, im bardziej jest od nas oddalony. Tym bardziej przy tym godny poszukiwań, im głębiej ukryty w labiryntach świata. Każdy popęd jest siłą czystą. Obiekt pożądania, o ile nie jest nim nieistnienie, nie istnieje. Jest zatem cechą pożądliwości doskonałej odrzucać półśrodki. Cóż nam po półśrodkach: mamy ćwierćśrodki. A za takie należy uznać szybkie łącze, mikrofon i webcam; w wersji zaś uproszczonej – uczestnictwo w tematycznej liście dyskusyjnej. Po spełnieniu tych niewygórowanych kryteriów będzie można (o ile pozostanie nieco energii, w co wątpię) rozsiąść się wygodnie przed ekranem ze szklaneczką jakiegoś wzmacniającego napoju i rozkoszować rozkosznym rozkoszowaniem, mając na troskliwej uwadze to, że i ewolucja w handlu zmierza ku temu, by zakupy koedukacyjne zastąpić samoobsługą.

Oto parę uwag z dziedziny BHS, tj. bezpieczeństwa i higieny seksu.

Seks jest to czynność niskonakładowa. Seks jest to czynność offowa. Seks jest to czynność energochłonna. Seks jest to czynność absorbująca. Seks jest to czynność intensywna i – jak się zdaje – zmysłowo pobudzająca. O ile pogoda będzie temu sprzyjała, powstrzymujemy się od stosunków fizycznych podczas poobiedniego spaceru po ostrzu brzytwy.

Definiując stosunek płciowy jako przedsięwzięcie intymne, niemniej przeto społeczne – popełniamy jednakowoż poważny anachronizm.

Komentatorzy Platona ukuli pojęcie miłości platonicznej. Jest to miłość zaoczna, podprogowa i najlepiej korespondencyjna. Nazywano ją również miłością niebiańską – ze względu na niemożliwość spełnienia w rzeczywistym świecie. Dziś wszelako mamy po temu warunki. Świat rzeczywisty niewątpliwie poszedł naprzód. Niewątpliwie zaczął za nami nadążać. Możliwa jest nawet platoniczna lubieżność. Internet jest tą przestrzenią, gdzie można kopulować, nie narażając się na długotrwałą kurację, nie tracąc czci, energii ni czasu. Niekiedy tylko tracąc pieniądze. I tu należy się mieć na baczności. Historia nie zna przypadku platonicznego komornika.

Uprawiacie jeszcze analogowy seks? Uważajcie, przy digitalizacji mogą was czekać niemiłe niespodzianki. Połowę darmowych stron pornograficznych w sieci prowadzą macherzy od marketingu, którzy szukają targetu dla swoich mocodawców, i orły hackingu, wyraźnie zainteresowane dostępem do waszych kont bankowych. Drugą połowę – nieprzejednani moraliści, którzy dążą do tego, by zainfekować komputery ciekawskich jakąś wirtualną toksyną. Biorąc pod uwagę zawrotną liczbę sowizdrzałów (akurat dwie połowy), dochodzę do wniosku, że seks jest przereklamowany.

Na erotycznych czatach czatują (rzecz jasna, w znaczeniu czyhania i dybania) nieprzeliczone rzesze dewiantów we wszelkim możliwym asortymencie.

Ogłoszenia towarzyskie? To czyste bałamuctwo. Zamieszczają je kpiarze albo kryptostręczyciele.

Matrymonialne? Nawet nie próbujcie. Mają na celu wyłudzenie od was kasy.

Bezinteresowne są strony autorskie powiatowych poetów.

Ale nie wszystkie.

I powiatowym poetom zdarza się czerpać z bezdennej skarbnicy ludzkich wynaturzeń.

Jedno jest wszakże niezawodnie pewne. Puszczając się na żeglugę po odmętach Sieci, prędzej albo później znajdziecie się w mocy jednego z milionów pracowitych oszustów. Szachrajstwo musi zaiste być wartością samą w sobie; statystyczny zwodziciel, jak mniemam, oddałby większą przysługę głodującej dziatwie, uprawiając którąś z prozaicznych profesji. Chyba że w całej tej żałosnej krzątaninie chodzi tylko o to, by wprawić czyjąś przeponę w niekontrolowany rezonans.

Są w Sieci serwery oferujące (troskliwą) pomoc przy kojarzeniu cudzołożników. Kobiety niedowartościowane przez swych mężów poszukują tam mężczyzn nieznajdujących krzty zrozumienia u swych żon, mając na względzie wzajemną wymianę doświadczeń, która to wymiana w przeważającej ilości wypadków sprowadza się do natchnionej kopulacji niezrozumiałego faceta z kobietą pozbawioną wartości, albowiem głupota i marność – są to dobra niewymienne. (I tu konkluzja na prawach dygresji. Obawiam się, że nie istnieje czysta postać seksu. Kobiety odbywają czynność aksjologiczną, mężczyźni uprawiają epistemologię). Rogaczom chcącym przyłapać in flagranti podejrzewaną o zdradę niewiastę proponuję idealny fortel. Dajemy incognito ogłoszenie tej treści: „Smukły młodzieniec szuka przygody. Pożądana brunetka, urodzona... (dzień, miesiąc i rok, koniecznie!), z bordowym pieprzykiem o średnicy 3,2 mm na lewym pośladku. Cel opisany w literaturze światowej”.

Osoby przejawiające skłonności masochistyczne w sklepach internetowych nabędą utensylia przydatne ku wykonywaniu ulubionej dewiacji. Problemem jest rachunek za taką przysługę. Proponuję go uznać za element gry wstępnej.

W wirtualnym świecie czeka na was co najwyżej wirtualny związek i bardzo realne rozczarowanie.

Oldskulowy seks. Poczciwina. Właściwie to jedyna dziedzina życia, która się nie rozwija. Żadnych przez to wahań koniunktury. Żadnej przy tym inflacji.

To jedyne chyba, co nie różni nas od neandertalczyka.

Czemu nie promują go konserwatyści?

Nie dajcie się zwieść złudnej obfitości witryn kulturalnych w Sieci. Internet to seks; seks to pieniądz; kultura to seks i pieniądz razem. Acz ze znakiem minus.

Stawiam sprawę jasno. Kultura to spisek. Spisek mający niejawne struktury i nader oczywisty cel. Kultura to sposób, jaki wymyślił jeden genotyp, by wyeliminować inne genotypy z dostępu do rynku dóbr seksualnych. Może i racja w tym, że kultura wzbogaca nas jakościowo, lecz zgoła nie zaprząta sobie uwagi naszą ilością.

Pomnażanie ludzkiej populacji wymaga dogłębnej znajomości praw dżungli. Przed powzięciem aktu współżycia radzimy przez dwa tygodnie powstrzymać się od lektury pism kulturalnych.

Czytelniku, żegnaj. Byłem lojalny do końca.



Namnożyło się ostatnimi czasy, oj, namnożyło... Aż ciśnie się na usta dyżurne powiedzonko o deszczu i grzybach; ze szczególnym wszakże naciskiem na umiarkowaną kaloryczność tego ostatniego pożywienia. Wbrew pozorom nie mam wcale na myśli ulewy bezpłatnych autostrad, nawałnicy stadionów czy klęski żywiołowej nadmiaru obwodnic. Idzie mi o nagrody literackie, których to w gęstym barszczu opinii publicznej urodzaj wciąż większy i większy.

Łza się po prostu w oku kręci... Gdzie te czasy, kiedy listę premii literackich można było wymienić jednym tchem przedzawałowca? Człek napisze książkę i staje ciemny jak tabaka w rogu obfitości. Nie wiadomo, co wybrać.

Jest to osobliwy rodzaj obwoźnego panteonu. Gdynia (czyli czeski film), Angelus (centrum jest gdzie indziej), Silesius (chłop żywemu nie przepuści), Nike (macie swoich poetów), Wielka Fundacja (nie ma mocnych), Nagroda Medialna z abonamentu (na złodzieju czapka gore).

Wymieniałbym dalej i wymieniał, ale staje mi na przeszkodzie to, co Montaigne powiedział o światowych zasobach atramentu.

Skąd zatem ów spektakularny urodzaj? Ano, zapewniają tautologicznie fundatorzy, z potrzeby. Potrzeba jest usprawiedliwieniem wszędobylskim, znajdującym posłuch nawet w najlepszym towarzystwie, ale czy można wyjść za mniejszą lub większą matką wynalazków? I czego zaiste potrzeba bardziej: autorom nagród czy nagrodom autorów?

Zastanówmy się tylko. Cóż może uczynić taki nagrodzony? Po pierwsze, może wypromować nazwę pewnego miasta na firmamencie debaty literackiej. Może obłożyć dyskretną warstwą tłuszczyku czyjeś kameralne ego. Może również stać się użytkownikiem gotówki, z którą posiadający i tak nie wie, co uczynić. Może wreszcie być wymarzonym targetem dla czyichś przedsięwzięć jałmużniczych, przy okazji dając swoją osobą – z konieczności skromną – wspaniały obiekt dla zaspokojenia zapotrzebowania na ekspiację.

Wszystkie te przesłanki – nader, trzeba przyznać, rozbieżne – wiodą do jednego wniosku. Nagrodzony się poświęca. W tym zatem nieskończenie zawiłym akcie, jakim jest donacja nagrody literackiej, spotykają się przyczyna i skutek, ofiara i rewanż. Czasem nawet zagłada i pomsta.

Jeśli chodzi o gotówkę towarzyszącą mniej lub bardziej niepełnosprawnym statuetkom, to jej krzepiących właściwości nie należy przeceniać. Cóż byłoby, gdyby taką kwotę doliczyć do wypłaty? Na samą myśl niejednemu z maluczkich ślina zasycha w gardle. Gorzej, gdyby ta gratyfikacja miała nam zastąpić wypłatę. Po dokonaniu odpowiednich czynności matematycznych może się po prostu okazać, że ta sumka – z pozoru wcale okrągła – w rzeczy samej nikogo by nie zaokrągliła.

Mój drogi wstępujący autorze, gdybyś tak się sprężył w swych talentach i chapnął wszystkie wymienione nagrody w jednym roku rozrachunkowym, nabyłbyś sobie może i garsonierę w stołecznym mieście naszego kraju. Kto wie, jakie rabaty przygotowała dla nas Opatrzność.

W idiomatycznych zasobach współczesnego języka ojczystego brakuje mi określenia „kulturalna kasa”. Byłoby to coś pośredniego pomiędzy wdowim groszem a ceną za operę Brechta.

A jeszcze trzeba uzmysłowić sobie szereg towarzyszących imprezie niedogodności. Biedny laureat musi się przedzierać przez kordon nienawistnych dziennikarzy, potrafiących co najwyżej zadać pytanie zbudowane z niemiłosiernie spiętrzonych okresów warunkowych: „gdyby pana mama nie żyła, to czy pomyślałby pan sobie, że gdyby mama żyła, cieszyłaby się z pana nagrody?”. Sensację, jaką wzbudzają premie literackie, najzdrowiej uznać za niezdrową.

Lecz choćby był to spektakl przesycony na wylot mdłym blichtrem medialnej celebry, urągający przy tym klauzurowej powadze rzemiosła, główny bohater nie powinien stroić sobie fochów. Idzie wszak o zaspokojenie ambicji poznawczych lwiej części literackiej widowni, która wprawdzie odmawia sobie lekturowych łakoci, niemniej jednak ma prawo wiedzieć, czego się wyrzeka. Umartwienie bez pokus to żadne umartwienie.

Jest to specyficzną cechą polskiego procesu literackiego, że monstrualny autorytet autorów stoi w jawnej sprzeczności z mizerną pozycją książek.

Jestestwo nagrodzonego autora raptownie zaczyna się piętrzyć. Piętrzyć, uwierać i wymykać. Byt ucieka zeń wszelkimi porami. Nic to, że po upływie terminu zawitego, obligatoryjnego i krótkiego cała sława doczesna pryśnie niczym bańka mydlana. Pieścić wzrok obrzmiałym wyciągiem z konta może już tylko ktoś uszczknięty.

Byle Koło Fortuny nie zna ulewy durnych żurnalistów ni zawistnych krytyków. I więcej płacą.

Przez tydzień zachować kamienną twarz. Nikomu wszak nie wolno pokazać, że chodziło o kasę. Potem stężenie może wejść w nawyk i nagroda już się nie powtórzy. Telewizje wszak mogą zażądać, żebyś się uśmiechnął. A tu nic z tego. Odbierającym nagrody przydałoby się oblicze Janusa. Z jednej strony winni oni okazać niewzruszony spokój kogoś, kogo nie spotyka nic prócz sprawiedliwości, z drugiej – pożądane byłoby, by laureat zaprezentował rzeszom telewidzów triumfalny uśmiech, jako że trup współnominowanych pretendentów zaścielił przedpole sławy nader gęsto. Najlepiej uśmiechać się półgębkiem; drugą natomiast połową fizjonomii zachować powagę, albowiem tłumom reporterów nawet nie przejdzie przez myśl, że tę oto kreaturę wynajęto w jakimś innym celu niż dla obcowania z bankietową lampką szampana. Lecz cóż, wstępujący autorze, jeśli mimiczna ambiwalencja nie jest twoją mocną stroną? Nie ma co się martwić. Pomyśl tylko, ile potomność zaoszczędzi na marmurze. To też surowiec nieodnawialny.

Nagrody literackie pełnią istotną funkcję demoralizatorską. Ktoś tknięty katastrofalną eksplozją wyrzutów sumienia może udać się do księgarni i nabyć wyróżnione arcydzieło. Wówczas będziemy mieli do czynienia z odrębnym skandalem. Cyrk literacki spełnia funkcję promocyjną. Z jednej strony trudno odmówić swego rodzaju mrocznej fascynacji owej chwili, w której obiektywna wartość książki jedna się z jej wartością rynkową. Z drugiej – istnieje poważne ryzyko, że taką się w ostatecznym rozrachunku okaże.

Kupować nagrodzoną książkę – oto jedna z tych niezwykłych rozkoszy, dostępnych tylko duszom usposobionym do przeżywania mistycznych wzlotów, w jakich zazwyczaj tracimy wrodzone poczucie dysproporcji między tym, co immanentne, a tym, co transcendentne. Duchowe oświecenie naprawdę daje się zainstalować bez konieczności dokonywania żmudnych wyborów.

Nie chciałbym, aby moje intencje zostały źle zrozumiane. Nie mam nic przeciwko nagrodom literackim. Tyle że istnieje poważne zagrożenie. Przy tak wytężonej eksploatacji lokalnych zasobów geniuszu zachodzi obawa o ich wyczerpanie. Być może kanon literatury pięknej an sich trzeba będzie poszerzyć o fantastykę, kryminał, romans, publicystykę, a w końcu – bo czemuż by nie? – przyjdzie nagradzać wnioski o przyznanie funduszy strukturalnych. To też literatura.

Lecz cóż, jeśli dzielnych autorów zabraknie? „W celu odebrania nagrody”: czy ta formuła byłaby wystarczającym argumentem dla wystawienia międzynarodowego nakazu aresztowania...? I czy nie zajdzie potrzeba wzmocnić argumentów finansowych jakimś sugestywnym gratisem? Na początku felietonu wymieniłem sześć nagród. Po zsumowaniu ich budżetu wyszło mi, że wydajemy na premie literackie równowartość circa dziesięciu metrów autostrady (pomijając fakt, iż niektóre z imprez egzystują w cyklu dwuletnim). W arsenale środków służących społeczeństwu dla wynagradzania osób podejmujących trud pracy literackiej winien się znaleźć drobny aneks. Na przykład odjęcie ze dwóch punktów karnych, przyznanych wyrokiem innej zgoła kapituły: za popełnienie drobnej nieścisłości w przepisach ruchu drogowego.

Jak to stwierdził onegdaj Cioran, autor w dzisiejszych czasach musi się nieźle nagimnastykować, żeby go pominęli. Niewykluczone, że ponadto zasłużyć. Czy w konsekwencji nie stanie się zasługą nie dostać?



Niezależnie od rzeczywistych rozmiarów demograficznej katastrofy, hasło „Londyn” pozostaje wywoływaczem owego złożonego kłębowiska odczuć oraz przemyśleń, któremu można byłoby przydać nazwę narodowego koszmaru ostatnich lat. Jako że nolens volens skierowałem uwagę czytelnika ku zjawiskom natury archetypowej, od razu uściślam, że mam na względzie geografię mentalną. Londyn to nazwa miejsca przesiąkniętego mitologią. Ma ono jakoby mieć nieskończony zasób knajp, a w każdej z nich – niezliczoną ilość brudnych garów oczekujących z niecierpliwością na polskich pomywaczy. Ruch uliczny w tym mieście zdany byłby na całkowity chaos, gdyby nie bezinteresowna (bo jak inaczej nazwać robotę za minimalną stawkę obowiązującą w kraju?) odsiecz słowiańskich parkingowych. Gdyby zaś nie troska zastępu sarmackich hajzelpuców, stolica Anglii wróciłaby do ery rynsztoków. Mamy zatem i stajnię Augiasza, i labirynt Tezeusza, i jeszcze wywiedzenie z materii Prachaosu jasnego porządku dni i nocy. Londyn stał się dla Polaków miejscem nie tylko mitycznym, lecz także łączącym – z iście postmodernistycznym eklektyzmem – zasoby przeróżnych konwencji i toposów kulturowych. Jesteśmy dla mieszkańców tej metropolii narodem wybranym. Jesteśmy prawą ręką Opatrzności i przedmurzem kanalizacji. Byłbym ojcem truizmu, gdybym rzekł, że dzieje się to po kosztach etnicznego wyjałowienia ojczystego kraju.

Boleję nad tym. Wcale nie mniej żałobliwie niż Minister Pracy i Marszałek Senatu RP razem wzięci. Choć zapewne nie aż tak profesjonalnie.

O ile jednak w potocznej opinii istnieje wyobrażenie, że Londyn to swego rodzaju kolaps wchłaniający siły żywotne naszej nacji, to zawiadamiam, że nie jest to zgodne ze stanem faktycznym. Można się z powodzeniem posłużyć tym miastem dla celów turystycznych. Możemy się również pofatygować do Londynu, aby wydać własną książkę. Do czego zachęca tamtejsze wydawnictwo: Br@ndBook London Publishing Ltd (na pewnej liście dyskusyjnej spotkałem się z nazwą: Br@ndBook Londyn Publishing – termin wyjaśniający wiele).

Wydawca deklaruje bezwarunkową otwartość na autorów, lecz muszę przyznać, że zaproszenie do publikacji przyprawiło mnie o dziką pasję. Cytuję tekst w dosłownym brzmieniu: „Jeśli kunszt artystyczny i temat twojej prozy lub poezji tryska oryginalnością i przesłaniem pomożemy ci je opublikować”. Sądząc przy tym z delikatnych aluzji czynionych przed redakcję, nie mamy tu do czynienia z otwartością bezinteresowną. Wytrysk, jednym słowem, nie wystarczy. Nie wiem, czy to za pierwszą, czy za drugą przyczyną, ale skorowidz wydanych tomów nie wydaje się imponujący. Przez dwa lata działalności Br@ndBook dopracował się zaledwie kilku pozycji książkowych. Ich lista przypomina nieco jedną z tradycyjnych potraw wigilijnych. Od oryginalnych pozycji angielskojęzycznych, poprzez przekłady z polszczyzny na ichni, aż po pierwodruki autorów polskich. Z grona tych ostatnich pozwalam sobie wyłuskać dwa nazwiska rzucające się w oczy ze swoistą natarczywością: Józef Baran, Adam Ziemianin.

Flagowym przedsięwzięciem Br@ndBooka Ltd jawi się „RzeczPospolita KULTURALNA”, Miesięcznik Literacko-Artystyczny dla Polaków w kraju i świecie. Od stycznia 2008 r. wyszło już 6 numerów magazynu. Z wywiadu z redaktorem naczelnym Franciszkiem A. Bielaszewskim („Dziennik Polski”) dowiaduję się, że „reakcje na RPK od Australii przez Boliwię, Radzyń Podlaski były bardzo entuzjastyczne”. Czego jakoś nie sposób powiedzieć o reakcjach w takim np. Zawierciu. Osobliwością tego pisma jest bodaj to, że drukuje się właśnie w Radzyniu Podlaskim. Osobliwością piszącego te słowa jest natomiast to, że czepia się szczegółów, bęc. Coś mi się zwiduje (a powołuję się nadal na słowa cytowanego powyżej redaktora), że krąg odbiorców RPK kończy się i zaczyna na Pawle Huellem. Co może powinienem był przemilczeć. Ale jakoś nie przemilczałem.

Przy tym wszystkim, co wypada nam uznać za naturalny żywioł pracy edytorskiej, Br@ndBook wziął na swe barki trud na pewno tytaniczny i kto wie, czy nie ryzykowny. Zamiarem ambitnego wydawcy z Londynu jest bowiem publikowanie polskiej literatury w tłumaczeniu na język angielski oraz promocja tejże na trudnym brytyjskim rynku.

Jest w tym skądinąd szczytnym przedsięwzięciu pewien szkopuł. Zagadnienie owo można by przyrównać do przelewania zawartości jednej beczki Danaid do innej beczki Danaid. Obawiam się, że mamy do czynienia z takim gatunkiem czynności bezowocnych, przy którego wykonywaniu należy jeszcze zachować powagę.

Obym jednak nie okazał się prorokiem. Oto bowiem jedna z realizacji owego brawurowego projektu zaowocowała zgoła niespodziewanym skutkiem. W ferworze działań edytorskich musiało dojść do niejakich przetasowań w sferach jak najbardziej metafizycznych. Udało się wskrzesić dwie zmarłe istoty ludzkie. Ale o tym w swoim czasie.

Strona internetowa wydawnictwa wygląda aż nadto profesjonalnie. Dwujęzyczna, zaopatrzona we wszystkie opcje ułatwiające zakup wybranych pozycji, a także otwartą listę dyskusyjną. Jest kopia listu gratulacyjnego z kancelarii Marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza, są zapowiedzi, komentarze prasowe etc. Wszystko jest. Obawiam się, że nawet więcej.

Cały problem w tym, że przypadkowym trafem znalazłem się w posiadaniu jednego z wydawnictw tejże oficyny. I jeszcze w tym, że z tego posiadania – przestałem posiadać sam siebie. Mam bowiem w ręku widomy dowód na istnienie życia pozagrobowego. Publikacją, którą tu przywołuję, jest anglojęzyczny przekład wyboru wierszy pszczyńskiego poety Wacława Kostrzewy noszący tytuł Two rivers (London 2007). Nie będę się wdawał w rozważania nad wadami i cnotami przekładu. Raz, że moja wiedza w dziedzinie sztuki translatorskiej jest pełna apollińskiego umiaru. Po wtóre: miałem honor zapoznać się z twórczością autora Two rivers i pod każdym względem podzielam zdanie Macieja Szczawińskiego, iż wiersze Wacława Kostrzewy są „jak czysty dźwięk dzwonu w niedzielny poranek”. O ile tylko Macieja Szczawińskiego definicja niedzielnego poranka i moja mają ze sobą jakieś punkty wspólne. Co nie jest aż tak nieuniknione, jak mogłoby się wydawać tym, którzy znają nas obydwóch. Jest jeszcze trzeci powód, dla którego wstrzymuję się od roztrząsania rzekomych powabów tłumaczenia poezji Kostrzewy. Nie po to zasiadłem do pisania tego tekstu.

Nie wiem, czy to zaniechanie redaktora, czy też specyfika książek wydawanych w Wielkiej Brytanii, ale próżno błądziłem wzrokiem po stronie tytułowej w poszukiwaniu personaliów osoby ponoszącej odpowiedzialność za przekład. Dopiero w tekście translatorskiego copyrightu znalazłem w pełnym, acz mocno okaleczonym brzmieniu nazwiska trzech tłumaczek. Podaję ów tekst, nie roniąc ni literki: „© Polish to English translation by Sylwia Plath, Anne Sexton, Maria machnik Korusiewicz”. Dwie pierwsze poetki cieszą się zdecydowanie większą sławą niż ostatnia. Może dlatego, że nie żyją. Z dobrego serca przemilczam kwestię dwóch brutalnych błędów ortograficznych. Ale jak to się stało, że te dwie damy, niezbyt fortunne życiowo, o czym poucza lektura pierwszej z brzegu biografii, wniosły swój wkład w tłumaczenie wierszy poety, który debiutował w roku 1995, a więc odpowiednio w 32 i 21 lat po ich śmierci? W dodatku autora piszącego w języku, który nie był im znany? Tłumaczyć to zapewne należy tym, że nie sposób tego wytłumaczyć.

Trzymam w ręku ten skromny – tym bardziej przez to porażający – dowód na istnienie życia pośmiertnego. Cóż mi teraz uczynić? Utopić się w dwóch rzekach równocześnie?

Andrzej Sosnowski powiedział kiedyś, że arcydzieło to coś, co już było. Wacław Kostrzewa jest poetą wyciągającym konsekwentne wnioski z owego współczesnego niedostatku. Miast cedować obowiązek sławy na niepewną potomność, szuka akolitów wśród przodków. Osiągnął sporo, lecz największym jego wyczynem okazuje się to, że działa wstecz.



Domyślam się, że przeciętnie genialny czytelnik, obcując od lat z Witryną Czasopism.pl, wyrobił sobie niejakie pojęcie o tym, czym jest dobre pismo kulturalne, i problem ten nie jest mu obcy. Pora na wtajemniczenie wyższego rzędu. Wyjaśnię wam, na czym polega idea najlepszego pisma kulturalnego. Naprawdę. Będzie fajnie i wesoło.

Zapytacie pewnie o moje prawa do rozstrzygania tak fundamentalnych kwestii. Otóż są one proste, jasne i dowodliwe bezkolizyjnie. Postaram się je wyłuszczyć w porządku analfabetycznym. Primo: o czterech wierszach mojego autorstwa powiedziano, iż są to najlepsze wiersze napisane w języku polskim. Secundo: to samo powiedziano o dwóch opowiadaniach. Tertio: o dwóch esejach. Były to, rzecz jasna, różniące się od siebie wiersze, opowiadania i eseje. Zastanawiam się, jak często autorzy tekstów artystycznych miewają takie przeżycia. Jaka ilość tego towaru byłaby niezbędna dla zachowania minimum poczucia wartości własnej? Ja w każdym razie otrzymałem od losu dość, by nie zawracać sobie głowy rankingami tego świata.

Życząc komuś „wszystkiego najlepszego”, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ewentualne spełnienie naszych życzeń może wyrządzić adresatowi przysługę niedźwiedzią. Znam krytyka literackiego, który przemienił Parnas w mauretańskie targowisko. Pewien zdeklarowany czytelnik zwykł był szafować ideą najwyższego piękna z taką szczodrością, iż słuchając jego wywodów, często odnoszę wrażenie, że ów mąż przeczytał w życiu tylko jedną książkę. Sam najadłem się „najów” ponad granice rozsądku. Umiejętność stopniowania przymiotników nie należy do umiejętności rozpowszechnionych. Miał rację William James, wzruszenie – mistyczne czy też estetyczne – wstrząsa posadami gramatyki.

Tu dygresja. Zapewne nie jest to oznaką dobrego zdrowia, jeśli zaczynają nam spędzać sen z powiek rankingi pism kulturalnych. Z tym problemem najlepiej się udać do odpowiedniego specjalisty. Z drugiej strony mieć ideały jednak nie zawadzi. Jeśli idzie o moje własne wyobrażenia o tym, czym powinno być idealne pismo kulturalne, to Bogiem a prawdą taplają się one w sadzawce ortodoksji.

Uważam mianowicie, że dobre pismo kulturalne (DPK) winno mieć coś wspólnego z pornografią. Musi umieć i postawić problem, i poruszyć. Wpierw jednak poruszyć, dopiero w drugiej kolejności postawić. Tak przynajmniej wskazuje hierarchia fizjologiczna. Atoli DPK musi być czymś więcej: problem poruszony i postawiony ma ono doprowadzić do stanu sprzed poruszenia i postawienia, a zatem in statu nascendi, względnie in statu quo ante, a najlepiej in statu ante nascendi. Takie rzeczy DPK winno wyczyniać problemom.

Co do wystroju zewnętrznego, to też nie jest on bez znaczenia. Sprawy designu uważam za priorytetowe. Gustowna szata graficzna nie pozostawia mnie obojętnym, niemniej potrafię docenić ascetyczną urodę pism pozbawionych ilustracji. Wiem, że i jedna, i druga rezygnacja wymaga wyrafinowania. Gdy wyjdzie w końcu komiksowy numer „Twórczości”, dam mu laur pierwszeństwa.

Wiem, jaki to trud być wydawcą DPK. Jest to rodzaj ryzykownej ekwilibrystyki. Oto na przykład od DPK oczekuje się jasno sprecyzowanej ceny na okładce, najlepiej wyrażonej w wartościach pozaduchowych. Z drugiej strony jednocześnie takiej, która nie byłaby w stanie odjąć czytelnikowi uczucia wzbogacenia. Obowiązkiem wydawcy jest domniemanie, że czytelnik spragniony obcowania z konkretem uchwyci się owej ceny niczym ostatniego ponderabilium. Niechaj więc pismo kosztuje niekosztownie; niech kosztuje, nie kosztując. Niechaj będzie je można kupić za darmo i otrzymać za opłatą. Niech będzie tanie i niedrogie; niech kosztuje tylko wszystko.

Cieszą mnie wyczerpujące omówienia subtelnych kwestii. Cieszące znowuż wyczerpują. Najlepszym pismem kulturalnym byłoby zatem takie, które potrafiłoby połączyć interdyscyplinarność z fachowością. Krótko mówiąc pożądane byłoby, ażeby redakcja dobrego pisma kulturalnego (DPK), o ile aspiruje ona do miana redakcji najlepszego pisma kulturalnego (NPK), jednym i tym samym szacunkiem darzyła obydwie cnoty: i profesjonalizm, i dyletanctwo. Najlepsze pismo kulturalne winno się utrzymać w duchu esencjonalnej przygodności. Jak tego dokonać? Jest jedna metoda. Zupełnie się tym nie przejąć. Wszystko to są rzeczy niewykonalne, dlatego pierwszą rzeczą, jaką powinien zrobić wydawca statystycznego najlepszego pisma kulturalnego, jest przebudzić się ze snu.

Tytułem prolegomenów do orzeźwienia proponuję następującą anegdotę. Swego czasu zdarzyło mi się toczyć niezbyt formalną debatę o pismach literackich. By nie stwarzać niebezpiecznej iluzji szerokiego oddźwięku społecznego, pozwolę sobie zawęzić grono osób mających i mogących mieć inklinacje do dywagowania na wyżej wymieniony temat do osób w jakimś tam sensie zaangażowanych, a więc mających swój udział w redakcyjnych gremiach. W dyskusji brał udział pewien poeta, którego personalia pozwolę sobie ukryć pod pseudonimem: Poeta Obojga Nazwisk (nie mylić z trojgiem imion; jest i taki poeta). Rozmowa (jak zresztą wszystkie rozmowy tyczące się poziomu pism kulturalnych w naszym kraju) przebiegała według pewnego schematu.

Pozwolę sobie przywołać kilka takich schematów. Oto pierwszy z nich: „Najpierw są »Zeszyty Literackie«, potem długo, długo nic i potem my, potem znowu długo, długo nic i reszta”. Drugi schemat był taki: „Na pierwszym miejscu jest »Twórczość«, potem długo, długo nic i potem my, potem znowu długo, długo nic i reszta”. Trzeci typowy schemat: „Najpierw »Ha!-art«, potem długo, długo...”. Dla zainteresowanych mam w zanadrzu wersje z „Sycyną”, „Tygodnikiem Powszechnym” oraz „Wszechpolakiem”. Dla jeszcze bardziej zainteresowanych – samo „długo, długo nic”.

Jak widać, debaty o jakości pism kulturalnych są to debaty monokulturowe, przewidywalne i nudne. Bywa, że mają one swój formalny wdzięk, niemniej ze względów merytorycznych nie przewyższają najczęściej graficiarskich debat kibiców piłkarskich. Czy biorąc pod uwagę fakt, że śląscy poeci z uporczywością sekundują stosunkowo mało medialnej drużynie futbolowej – Ruchowi Chorzów – nie należałoby mierzyć wartości pism kulturalnych raczej życzliwością czytelników niżeli zawieszonym w niezgłębionym eterze wzorcem redakcyjnej rzetelności?

Pytanie to skądinąd przerasta rangę niniejszego felietonu. Istnieje ryzyko, że jedyną radykalną konsekwencją rozważań nad jakością pism kulturalnych może pozostać owo „długo, długo nic”..., o ile nie pojawi się na horyzoncie debaty Poeta Obojga Nazwisk (niechaj mi będzie wolno obydwa zapomnieć).

Poeta Nazwisk nie kryje się ze swoją szczerością. Od czegóż w końcu jest poetą. Poeta Nazwisk czytuje jedno pismo. Od czegóż w końcu są pisma, jeśli nie od tego, by zaspakajały potrzeby czytelników in extenso, w całości i zupełności? Poeta Nazwisk ocenia więc, nie wahając się nic a nic: najlepszym pismem kulturalnym w kraju jest pismo X, a poproszony o uzasadnienie, rzuca bez najmniejszego frasunku: „są najlepsi, bo drukują mnie”.

Przy tych słowach Poeta Obojga Nazwisk krzywi się niedwuznacznie, dając tym samym do zrozumienia, że został oto przymuszony do wyłuszczenia nieprawdopodobnego truizmu. I że jeszcze jedno takie pytanie zniesie go z powierzchni ziemi.

Poeta Nazwisk jest bezkompromisowy. Jest Don Kichotem utraconej rzeczywistości. Poeta Nazwisk jest krynicą szczerości. Poeta Nazwisk jest partyzantem prawdy. Poeta Nazwisk jest talibem zdrowego rozsądku. Na dodatek Poety Nazwisk zapewne nigdzie indziej nie drukują.

I cóż uczynić z takim osłem? Czy nie należałoby udekorować kpa podręcznym zapasem epitetów i wysłać na śmietnik procesu literackiego? Byłoby to jakimś rozwiązaniem.

Historia banalna. Szedłbym o zakład, że codziennie cztery tysiące Poetów Nazwisk przechodzi przez Londyński Most. I każdy z nich niesie wyryty w sercu ideał czasopiśmienniczej doskonałości.

Pora na smutną refleksję. Współczesnym światem przeżyć duchowych rządzą dwie zasady: pierwsza to zasada minimalizmu. Druga – dobrego samopoczucia. Obydwie razem tworzą sprawnie działającą maszynerię. Czy nie temu służą określone poglądy polityczne, by człek mógł opędzić potrzeby czytelnicze jedną prenumeratą, a słuchalnicze – jedną stacją radiową?

Tego wątku właśnie nie chciałbym kontynuować. Zwrócę uwagę na coś innego. Kilka akapitów powyżej dałem coś, co od biedy można by uznać za zestaw kryteriów mogących przy dobrej woli przysłużyć się do oznaczenia poziomu pisma kulturalnego: czy jest ono dobre, czy nie. Zestaw ten ma jedną zaletę: jest mój. Czy nie wystarczyłoby teraz spiętrzyć owych kryteriów, by otrzymać niezawodny przepis na Najlepsze Pismo Kulturalne? Wypełniając jedno po drugim owe wzniesione kryteria, wasz (dobry) kwartalnik (albo co tam wydajecie) będzie sobie sublimował i sublimował, aż w końcu stanie się najlepszy.

Radziłbym zachować powściągliwość. Zbiór dobrych pism kulturalnych i zbiór najlepszych pism kulturalnych – mogą to być zbiory rozłączne.

Poeta Nazwisk wyprowadza współczynnik wartości pisma kulturalnego bezpośrednio z zasady uczestnictwa. Decydującym kryterium jest dlań zaangażowanie. I na tym polega jedyna różnica między dobrym pismem kulturalnym a najlepszym. Na czym więc? Ano, rzecz jest prosta. Drodzy redaktorzy dobrych pism kulturalnych, wydrukujcie wiersze Poecie Nazwisk, a staniecie się najlepsi. Bo w przeciwnym wypadku to nici z interesu.



W klasycznym dramacie obowiązywały trzy jedności: czasu, miejsca oraz akcji. We współczesnych serialach TV zdaje się obowiązywać już tylko jedna – kostiumu. Garderoby producentów serialowych wzruszają ascetyczną skromnością. Gdy dobroduszny Artur Barciś po raz trzechsetny i pięćsetny paraduje po planie Miodowych lat w tej samej flanelowej koszuli (o barwie nomen omen miodowej), dociekliwemu widzowi automatycznie zaczyna się cisnąć na usta pytanie o firmę, która wyprodukowała ów wiecznotrwały przyodziewek. Podobne zdanie mam o bieliźnie głównego bohatera Świata według Kiepskich. Niezawodnie musi to być towar przetestowany w trzech ostatnich konfliktach zbrojnych. Albo wyprodukowany z myślą o adeptach surwiwalu. Czy poczciwy szlafrok dziedzica Złotopolic nie wyparłby z rynku skafandrów kosmicznych, gdyby autorzy kostiumów do sagi o Złotopolskich wypuścili model do wolnej sprzedaży?

Garderoby serialowe rządzą się nader zastanawiającym rygorem oszczędności. I problem ten nie dotyczy wyłącznie seriali rodzimej produkcji. Z czułością wspominam marynarkę Dona Johnsona z Miami Vice: fabrycznie (w domyśle) białą, acz oscylującą wokół przeróżnych odcieni szarości – z tendencją do nieuchronnego pogrążania się w mimowolnej żałobie. Co do płaszcza porucznika Columbo, to widok owej szaty pozostawiał nieodparte wrażenie, że producenci serialu wykreślili z budżetu żelazko.

Winienem tu drobne zastrzeżenie. Formułuję te radykalne spostrzeżenia na podstawie nader kiepściutkiej erudycji telewizyjnej. Powiedzmy, że od czasu do czasu coś wpadnie mi w oko. Nie roszczę sobie przeto prawa do kostiumologicznej krytyki gatunku. Wniosek będzie zatem cokolwiek mglisty i może to i owo ryzykuję; z góry zatem proszę o wybaczenie, jeśli któraś z Gwiazd poczuje się urażona. Kieruję się troską o bezpieczeństwo i higienę pracy aktora. Wcale przy tym nie poczuwam się do roli krzewiciela pedanterii, jest mi ona równie nienawistną jak brzęczenie zbyt wielu monet w za bardzo nie mojej kieszeni, ale... Mogliby się czasem w tych filmach przebierać. Nieprawdaż?

Pamiętam, jak ongiś wybraliśmy się z przyjacielem na karnawałową maskaradę. Istniała możliwość wypożyczenia kostiumów z opery; nie pomnę już, czy było to przedsięwzięcie legalne, czy nie. Wziąłem dla siebie biedermeierowski (jak sądzę) surdut, model Dyskretny Urok Burżuazji; przyjaciel zaś przywdział błękitny uniform huzara, z akselbantami, kutasami, wyłogami, epoletami, dzyndzelkami i całą resztą akcesoriów niezbędnych żołnierzowi tej formacji, a służących do uczynienia huzara bytem spektakularnym w sensie zarówno audio, jak video. Otóż stroje te, najoględniej rzecz ujmując, nie były ideałem schludności. Wystarczy uzmysłowić sobie, że ulubionym ściegiem kreatorów operowej mody jest fastryga, a jedynym środkiem czyszczącym – szczotka, by przed oczami czytelnika stanął obraz piszącego te słowa we wcieleniu prószącego androida piątej kategorii smarowania. Łaszki z Bożej łaski. Nic więcej. Dobrze, że żaden z nas nie wpadł na pomysł, by wypożyczyć sobie koszulę Otella!

Ale wróćmy do seriali, bo to o nich traktuje niniejszy tekst. Otóż wydaje mi się, że odzieżowy inwariabilizm producentów tych dzieł artystycznych jest kwestią raczej konserwatywnych przekonań niż higienicznej nonszalancji. Z drugiej strony jednak dla wiekuistego użytkownika środków komunikacji publicznej jest to rzecz poza wszelką dyskusją: można być i wyznawcą, i patriotą prehistorycznych skarpetek.

Nie bez przyczyny powołałem się na pojęcie konserwatyzmu. Otóż wystarczy umundurować bohaterów serialu, umundurować choćby w cokolwiek – uniform strażaka, gazownika, dres trenera – aby skłonić osoby opiekujące się kostiumami do wzmożenia aktywności.

Przywołam postać tajemniczego Gruzina z Czterech pancernych i psa, Grigorija Saakaszwilego (było to, jak sądzę, porte-parole autora sfilmowanej powieści, Janusza Przymanowskiego). Osobliwa rzecz, że kreujący tę postać aktor, Włodzimierz Prejs, pozostał jedynym z czterech albo pięciorga (jeśli policzymy Polę Raksę) protagonistów serialu, który nie zrobił Liczącej się Medialnej Kariery. No tak, ale ja o czymś innym. Jeśli w macierzystej powieści Saakaszwili prezentuje się jako dobrotliwy, lecz notorycznie umorusany mechanik, w filmie wypada całkiem przyzwoicie. Nawet jak na Reprezentanta Bratniego Narodu.

Zostawmy w błogim spokoju i nienagannym uniformie Abwehry kapitana Hansa Klossa (w tajemnej służbie generalissimusa). Szpieg może mieć licencję na zabijanie, na ubieranie – już nie. Ale weźmy pod lupę niesfornych z pozoru bohaterów filmu M.A.S.H. Ich stroje (mundurowe) nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Nota bene, każdy uniform pojawiający się na ekranie przywodzi na myśl pojęcie dyscypliny. Choćby fartuch szpitalnego lekarza. Artur Żmijewski w Na dobre i na złe trafił raczej szczęśliwie. Nie uświadczyłem plamki na jego fartuchu, jak długo oglądam serial (jak długo? z pięć razy, to wszystko – koryfeuszem, powiadam, nie jestem). Niewątpliwym szacunkiem cieszy się także mundur policyjny: wystarczy wspomnieć skądinąd krotochwilny Trzynasty posterunek. Na utrzymanie służb mundurowych garderobiani nie szczędzą wysiłków. Ale niechaj tylko oficer awansuje do rangi agenta i niech przebiorą go w cywilne fatałaszki. Czeka go usmotruchany los Columba i chłopców z Miami.

Dziwnym trafem zasada odzieżowej oszczędności nie funkcjonuje w odniesieniu do postaci drugoplanowych. Mam na myśli odtwórców ról epizodycznych, to znaczy aktorów zmieniających się co odcinek. Ci przeważnie występują w nowych ciuchach. Chyba że sidemani grają w prywatnym przyodziewku, obuwiu i spowiciu? Bynajmniej, tego to już nie wiem. W tym miejscu moja intuicja wykazuje wszelkie oznaki wyczerpania.

Sam grałem w filmie tylko raz. Za to w amerykańskim. Byłem bardzo szlachetną postacią. Kreowałem rolę więźnia Auschwitz, starozakonnego pracownika Sonderkommando. Oględnie rzecz ujmując, Sonderkommando w kacetach był to referat ds. trupów, tzn. obracania w popiół tego, co popiołem kiedyś już było. Co istotne, nas, statystycznych artystów, nie przymuszano wcale do zabierania ze sobą własnych ciuchów. Przeciwnie. Kazali nam biegać na gołka. Na gołka i po śniegu. Na gołka, po śniegu i pod wrzaskliwą komendą: „Jude, schneller!”. Było to higieniczne jak wszyscy diabli tudzież esesmani, ale za to na swój sposób moralnie terapeutyczne. Dobrze, że nosiłem w tamtych czasach zarost godny Proroka Muhammada. Nie zmarzłem.

Chciałbym, by intencje tego tekstu ukazały się z całą jaskrawością. Jest to felieton dydaktyczny. Jest to felieton moralistyczny. Jest to felieton demaskatorski.

Wniosek narzuca się sam przez się. My, świadkowie ekranowych męczarni, oddajemy mimowiedną przysługę tajemniczym bóstwom, które miażdżą swoich własnych kapłanów.

Myślicie, że cała robota aktora to być wypindrzonym od rana do zmierzchu? Bzdura. Szminka, puder i światło. Reszta to komputerowa obróbka obrazu. Możecie tego argumentu użyć w sporze ze spadkobiercami, którym nic, tylko by się marzyła kariera sceniczna. Aktorstwo to ciężki kawałek chleba. Ciężki i niejednokrotnie zdobywany w warunkach urągających higienicznym zdobyczom cywilizacji XXI wieku. Proponuję casus filmu Walka o ogień. Ale Kanał Wajdy też byłby wystarczającą przestrogą. Biureczko, najlepiej w Brukseli. To jest ideał roboty.



Staruszek Zygmuś Freud w Psychopatologii życia codziennego notuje wzruszającą uwagę: „Jest to wprost zdumiewające, że pociąg do prawdy jest u ludzi o wiele silniejszy, aniżeli to zazwyczaj przyjmujemy. Następstwem mego zajmowania się psychoanalizą jest to, że nie umiem już kłamać. Ilekrotnie usiłuję, popełniam jakiś błąd lub inne czynności pomyłkowe, przez które (...) zdradza się moja nieszczerość”.

Jako że zgodnie z pewną utartą idée reçue (i teologią św. Augustyna) błądzić jest rzeczą ludzką, za cechę arcyludzką (acz zdaję sobie sprawę, że nie jest to zgodne z duchem tradycyjnej lektury autora Allzumenschliches) należy uznać niemożność wykonania jakiejkolwiek czynności zgodnie z uprzednim założeniem. Uważajcie na kompanijne ciury i wiecznych studentów. Może kiedyś będą potrzebować adiutantów.

Błąd jednak błędowi nierówny. Pomyłki w tekście zaliczają się do tych mniejszych.

Ale też są milutkie.

Czym są literówki w dobie powszechnego stosowania edytorów tekstu? Wychodząc z założenia, że problem istnienia – bądź nieistnienia – idealnie skrupulatnego redaktora jest przy dzisiejszym stanie dociekań metafizycznych problemem nierozwiązywalnym, rzekłbym jeno tyle, że błędy wynikające z digitalizacji pisarskiego rzemiosła w większym zakresie pełnią funkcję acte manqué (tzn. błędu znaczącego, interpretowalnego; nomen omen chwilę temu napisałem: „fukcję”) niż zwykłej inwersji, do jakiej przyzwyczaiło nas stulecie obcowania z maszynopisem. W końcu wszak troskliwa opieka autokorekty sprawia, że pomyłki w elektronicznym tekście są nieczęste i pachnące niczym chuch hipopotama.

Ryzykowne byłoby twierdzenie, że literówki stanowią część duchowej spuścizny ludzkości. Wszelako gdyby doszła do skutku opiana ze wszech stron przez zimnowojennych autorów s-f powszechna katastrofa gatunku, gdyby w konsekwencji po hominidach ostały się tylko biblioteki, wówczas to domniemany (z innego paragrafu) ufoludek, przejrzawszy to i owo, zanotowałby w swym dzienniku pokładowym rzecz następującą: „te oto osobliwe stworzenia cechowało dążenie do ideału”. Tyle ufoludek. Moim skromnym zdaniem literówki są jedynym dostępnym dowodem na to, że doskonałość jest dla nas kwestią nie odruchu, lecz dyscypliny.

Poniższy tekst może się wydać podszyty złośliwością. Od razu więc zastrzegam. Ktoś, kto w początkach pracy z edytorem tekstu nie zebrał demonicznego żniwa kombinacji klawiszowej Ctrl+A, niechaj uzna siebie za emocjonalnie niegotowego do czytania tego felietonu.

Wyobraźmy sobie, że jakiś niezbadany pech uczynił nas redaktorem. Otrzymaliśmy od autora tekst w formie pliku z kanonicznym rozszerzeniem. Niezmącona i baczna lektura pozwoli nam odkryć w tekście ślady autorskiej mordęgi.

Edytory mają swoje mechaniczne prawa. Zdarzają się autorzy, którzy dla zastosowania niezbędnego w obcojęzycznych wtrętach umlautu czy też accent aigu zmieniają styl czcionki całego akapitu. W efekcie po kilkakroć przejawi się w tekście tajemniczy interlingwistyczny Kuûpieæowski, nim błąd zostanie wychwycony i skorygowany (na Kuśpiełowskiego). Ale to jeszcze nic. Jeśli łatwowiernie korzystamy z opcji automatycznego podpowiadania zakończenia wyrazów, zaczyna być naprawdę wesoło.

Największy niepokój budzą wszakże we mnie spacje pozostałe nie wiedzieć (lub raczej wiedzieć) w jakim celu tuż po kropce wieńczącej akapit. Znając sposób funkcjonowania edytora tekstu w trybie zaznaczania (no i sposób funkcjonowania autora w tym samym trybie), pozwolę sobie na przypuszczenie, że obydwaj – i edytor, i autor – kierują się w tym wypadku identyczną bezmyślnością. Czym jest spacja po akapicie? Rezultatem zawartego po raz dziesiąty tego samego dnia kompromisu między chętką na skorzystanie z usług podręcznego rewolweru a nad pozór niełatwym zniweczeniem ochwaconego zdania? Wzbraniam się przed ferowaniem hipotez. Przywołanie pełnego obrazu tej rozpaczy, wysmaganej wichurą niepewności, spowodowałoby, że czytelnik zwątpiłby w sens spożycia przynajmniej trzech najbliższych posiłków. W problemie owej spacji zawiera się cała dramaturgia twórczości piśmienniczej. To nieznośne zgliszcza i niepewność konkluzji. To autoportret grafomana.

Nie łudźmy się przy tym wcale, że to, co się obróciło w perzynę, mogło być intrygujące. Tak naprawdę intrygujące są nasze własne dociekania. Trzeba być wdzięcznym. Tego nie zastąpi żadna pornografia.

Bywa, że w gąszczu tekstu natrafiam na akapit różniący się od pozostałych. Zmienia się margines, interlinia, zmieniają wcięcia. Czasem nawet rozmiar czcionki czy – nie daj Boże! – skrypt. To zjawisko mogłoby przekonująco wyjaśnić, dlaczego czytając teksty autorów publikujących obficie, miewam czasem odczucie bliskie déjà vu. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że niektóre z tekstów tychże autorów to bracia syjamscy. Nie chciałbym, przeto mówię.

W tym miejscu dochodzimy do sedna redaktorskiego rzemiosła. Sprawa jest bardzo prosta. Część z tych pomyłek należy zostawić. Każdy szanujący się korektor winien zdać sobie sprawę z tego, że chwila drzemki nad tekstem to element jego misji.

Otóż bywa i tak, że błędy w postaci przybliżonej powyżej przenikają do całkiem szanujących się tekstów. Zachęcam do zwrócenia uwagi na subtelności dwóch następujących przykładów z ostatniej mej praktyki czytelniczej.

W 3-4 numerze „Studium” z 2007 roku Ewa Sonnenberg przeprowadza wywiad z profesorem Władysławem Stróżewskim (W poszukiwaniu logosu). Sam wywód jest tu kwestią drugorzędną. Gdyby poszukiwania logosu zafrapowały kogoś tak, że nie mógłby już wytrzymać, polecam recenzję Grzegorza Wysockiego z nr. 4 (206) tutejszej „Witryny”. Pozwolę sobie wyłuskać jeden rodzynek z tekstu. Na stronie 130 naszego pisma prowadząca rozmowę zadaje następujące pytanie: „Czy nie uważam Pan, że kartezjańskie »ratio« staje się jakby niewystarczające?”. Nie jest to wielki problem. Przyznaję. Z drugiej jednak strony pytanie to znakomicie oddaje duchowy klimat owej rozmowy, uporczywie obracającej się wokół imponderabiliów. A tak na marginesie: poleciłbym tę ryzykowną formę gramatyczną przeprowadzającym wywiady literackie. Zapewne się przyda. Czy nie uważam państwo, że byłaby to formuła w jakimś sensie orzeźwiająca?

A oto i druga historyjka z bykiem w tle. Równie smakowita.

Otóż jak się okazuje, nawet w dziedzinie przekładu literackiego, pełnej zdradliwych subtelności, mogą się przytrafić zdarzenia przywodzące na myśl gwałt na moralności. Jeśli nie kodeks karny. Taką przynajmniej sugestię można by wysnuć z eseju Jacka Szelegejda Z pamiętnika pominiętego, pomieszczonego w „Twórczości” (nr 1/2008). Autorowi chodzi o polski przekład Księgi snów Borgesa. Tekst Szelegejda jest pełen goryczy. Tłumacz uczciwy i zafascynowany dziełem, acz (jak sam autor podkreśla) przygodny, stając w szranki z powierzchownym wydawcą i niedbałym przekładem, znajduje się w niedwuznacznej sytuacji. Słusznie zauważa Szelegejd: „Ostra krytyka może co najwyżej wywołać skandal, który w wielu przypadkach stawał się prawdziwym motorem promocji książki. Właściwie jedynym sposobem dyskredytacji poczynań wydawnictwa i tłumaczki byłoby powołanie jakiejś ogólnobranżowej komisji, składającej się z wydawców, pisarzy i tłumaczy, która oceniłaby skalę popełnionych przestępstw i odebrała wydawnictwu Prószyński i S-ka prawa do działalności wydawniczej. Nie łudźmy się jednak, taka komisja nigdy w naszym kraju nie powstanie (...)”. Tyle tytułem zachęty do lektury oryginalnego tekstu. Wróćmy do przedmiotu naszych rozważań. Pozwolę sobie przytoczyć zabawny podtytuł szkicu Szelegejda: „Kilka uwaga na marginesie powstania polskiego wydania Księgi snów J. L. Borgesa”. Kilka uwaga – tę nieortodoksyjną formę gramatyczną polecam państwa uwadze. Czyżby miała to być zemsta? Czy może zadziałała agentura Prószyńskiego i S-ki?

Pewna gnostycka ewangelia powiada: „Nazwy tego świata należą do błędu; zostały one wprowadzone przez archontów celem wprowadzenia człowieka w błąd”.

Doskonałość? Pojawia się nazajutrz po świecie.



Gdybyśmy musieli dać definicję partnera życiowego, damy tę oto: jest to ktoś, kto ciągle zapomina umyć po sobie wannę i najbezczelniej ośmiela się liczyć na to, że to ty zrobisz pranie.

Taki mógł być i twój pogląd na wspólnotę bytową, dopóki w twoim życiu nie pojawił się wyjątek od reguły. On jest naprawdę rycerzem w łazience. I nie przestaje być nim w toalecie.

Nie zostawia skarpet na środku pokoju, nie mówiąc już o wpychaniu brudnych majtek pod łóżko.

Jego szczoteczka do zębów nigdy nie wyleguje się w niedbałej pozie na ciasnej półeczce pod waszym wspólnym lustrem.

Łazienka to zresztą obszar szczególnie nieprzystępny dla kompromisu. Zdaje się, że wiem, w jakim miejscu i jakiej sytuacji August Strindberg doznał objawienia, które w efekcie doprowadziło go do ukucia teorii o walce płci. Było to w kolejce do łazienki.

Łazienka: numer jeden. Druga pozycja na liście? Auto.

Równość? Braterstwo? Sprawiedliwość? Wszystko to są piękne obyczaje, ale nie do zastosowania w samochodzie. Dwa metry kwadratowe totalitaryzmu! Zapewne już po miesiącu użytkowania straciłabyś wiarę w człowieczeństwo twojego partnera – mając na względzie jego higieniczne atawizmy – ale oto przedmiot, który pochłania wszelkie jego zasoby pedanterii. Chwilami odnosisz wrażenie, że jego receptory bólowe wrosły w karoserię Ukochanej Istoty. Niech tylko chrząknie gaźnik, a ten nadopiekuńczy właściciel pojazdu samochodowego już pędzi do mechanicznego pulmonologa. Pewnego razu, wertując od niechcenia Biblię, odkryłaś jego tajemnicę: miłość cierpliwa jest, regularnie sprawdza poziom oleju; miłość nie jeździ na rezerwie; miłość nie rusza na ręcznym.

Z dużym prawdopodobieństwem ta zasada stosuje się do większości samców. Ale nie do tego, nie do twojego! Czy kiedyś przepędził cię zza kierownicy tej pożal się Boże wspólnoty małżeńskiej? Nie i jeszcze raz nie! Nigdy! Przenigdy by ci tego nie uczynił! Jesteś jego światem. Jesteś jego Rajem. Jesteś jego Nirwaną. Sadowi się na tylnym siedzeniu, w pozycji wypoczynkowej, i – jak przystało na skończonego gentlemana – zasypia dystyngowanym snem pasażera Nord Expressu. Zachowuje się słowem tak, jakby na świecie nie istniały kontrolki, obrotomierze ani przepisy ruchu drogowego. W ogóle nie zauważa twoich pomyłek na szosie: jest przecież ideałem.

Nie ogląda się za byle zdzirami. Nie zostawia stosów gotówki w knajpach z bilardem. Nie narzeka na twoją kuchnię. Na nic nie narzeka. W ogóle nie robi zbyt wielu brzydkich rzeczy. Szczerze mówiąc, najchętniej nic by nie robił.

Nie dostarcza nam codziennych porcji żenady w towarzystwie. Nie domaga się zachowania absolutnej ciszy w domu podczas transmisji byle meczu. Nie reglamentuje godzin spędzonych przed wspólnym komputerem. Jest ideałem.

Nie potykasz się o jego buty w przedpokoju. Nie wyśmiewa się z twoich mentolowych fajek, aby je potem potajemnie podkradać. Nie rozlicza cię z pieniędzy na zakupy. Okazuje się to raz jego wadą, a raz zaletą. Jego głupi koledzy nie pojawiają się w domu co piątek. Nie musisz po nich sprzątać gór petów i puszek.

Nie ma urody Jamesa Bonda, to fakt, ale z drugiej strony – nie rozsiewa wokół siebie kurzawy łupieżu.

Jego mama żyje sobie swoim bardzo własnym życiem na swoim wyjątkowo własnym końcu świata i ani jej przez myśl nie przejdzie, żeby się wtrącać w wasze sprawy.

To jego/jej zaleta. Kto wie, czy nie największa.

Daje ci cudowne poczucie, że to ty tak naprawdę liczysz się w domu. Ktoś inny rzuciłby ci prosto w twarz ogryzioną kość swojej brutalnej dominacji.

Masz szczęście, że trafiłaś/trafiłeś na takiego/taką partnera/partnerkę.

Czasem naprawdę odnosisz wrażenie, że wy dwoje spotkaliście się na tym świecie po prostu cudownym trafem. I że zwykli ludzie nie mogą się tak bezkarnie spotkać.

Mam nadzieję, że po zapoznaniu się z powyższym tekstem charakterystyka partnerki życiowej nie nastręczy czytelnikowi zbyt wielu kłopotów: jest to ktoś, kto ciągle zapomina umyć po sobie wannę i najbezczelniej ośmiela się liczyć na to, że to ty zrobisz zakupy.

Taki mógł być i twój pogląd na wspólnotę bytową, dopóki w twoim życiu nie pojawił się wyjątek od reguły. Ona jest naprawdę damą w łazience. I nie przestaje być nią w kuchni.

Po drugiej łyżce zupy czujesz się niczym żona Lota wpatrująca się w pogrom Sodomy? Twoje poszukiwania jeszcze się nie skończyły.

Ideały istnieją. Naprawdę. Ona jest najlepszym dowodem. Ona jest po prostu darem Niebios.

Czy jej zupa przypominała kiedyś w smaku Morze Martwe? Nigdy! Przenigdy nie ośmieliłaby się uchybić twojemu podniebieniu. Któż lepiej od niej zna jego delikatność?

Nie marnotrawi przed lustrem bezcennego życia. Nie czyta kretyńskich pism o aktorach, którzy kochają inaczej, i o piosenkarzach, którzy inaczej śpiewają.

Nie wyczerpuje organizmu uciążliwymi dietami. Przeciwnie. Zeżarłaby konia z kopytami. I z ułanem. I z Kossakiem, który naprodukował od metra takich pożywnych malowideł.

Puste, hałaśliwe koleżanki nie zbierają się co sobota na plotki. Nie prowadzi ekstensywnych rozmów telefonicznych za twoje pieniądze. Czy domagała się od ciebie finansowania swoich tekstylnych zachcianek? Gdzieżby śmiała! Czyż nagość nie jest najpiękniejszą ozdobą kobiet i faktów? A spróbuj jej tylko podrzucić drogą wodę toaletową! Obrazi się na cały kwadrans!

Nie wsadza nosa w książkę, kiedy nachodzi cię ochota na pogawędkę. Nie ma zwyczaju przewijania bez końca swojej irracjonalnie ulubionej kasety ani ściszania radia wtedy, gdy nadają twoje ulubione arcydzieło słowiańskiej muzyki popularnej. Nie domaga się przełączenia kanału na jakiś bzdurny serial, gdy Twoja Ukochana Drużyna rozgrywa właśnie Najważniejszy Mecz Świata.

W aucie nie rozrzuca papierków po batonikach, nie ubija cuchnącej zawartości popielniczki. W ogóle nie pcha się za kierownicę ze swoim mizernym talentem rajdowym. Przecież wie, że nic tak nie koi twojej duszy jak majdrowanie przekładnią biegów. Jest ideałem!

Jej tata nigdy nie próbował obić ci mordy. Zadowala się własnym życiem, z dala od waszego gniazdka.

To jej/jego zaleta. Kto wie, czy nie największa.

Daje ci cudowne poczucie, że to ty tak naprawdę liczysz się w domu. Ktoś inny rzuciłby ci prosto w twarz brudną szmatę swojej brutalnej dominacji.

Czasem naprawdę odnosisz wrażenie, że wy dwoje spotkaliście się na tym świecie po prostu cudownym trafem. I że zwykli ludzie nie mogą się tak bezkarnie spotkać.

Masz szczęście, że trafiłeś/trafiłaś na taką/takiego partnerkę/partnera. Niepotrzebne (jedyna zasada, jaką warto się kierować w życiu) skreślić.

Jeśli wspólne zdanie w odniesieniu do tego, co jest bałaganem, a co nim nie jest, wydaje ci się nie do osiągnięcia w tak skomplikowanym organizmie społecznym, jakim jest związek dwóch osób, twoje poszukiwania jeszcze się nie skończyły.

A przecież w życiu partnerskim obowiązują następujące reguły:

1) nigdy nie mów nigdy,

2) szukaj, a znajdziesz,

3) każda Kasia trafi na swojego Jasia,

4) dopóty dzban wodę nosi, dopóki nie spotka dzbana o niższym potencjale intelektualnym.

Wy dwoje – on i ty – jesteście perfekcyjną ilustracją tej tezy.

Łatwo wam przychodzi porozumieć się co do tego, co jest jeszcze porządkiem, a co nim już nie jest. Nic w tym dziwnego. Przecież wasze kryteria służące do oznaczania poziomu nieporządku są wszystkie co do jednego wyrafinowane, liberalne, rozsądne, nade wszystko zaś – twoje.

Życie z nim jest szczere aż do bólu. Plama na kanapie? Twoja plama. Brudne okna? Możesz mieć pretensje do siebie.

Wcale to nie oznacza, że nie możesz od czasu do czasu pożyczyć mu jakiegoś publicznego bąka. Przeciwnie! Z ochotą weźmie na siebie odpowiedzialność za każdy możliwy towarzyski smród. Byleby tylko się znalazł w centrum uwagi. Jest przecież ideałem. Twój Jaś. Twój ewenement. Twój dzban.

Byłby wprost wymarzonym bohaterem masowej wyobraźni, gdyby nie jeden szkopuł. Żadna wspólna własność nie wchodzi w grę. Jest zajęty! Mało! Jest twój!

Jego propozycje wspólnego spędzenia czasu nigdy nie bywają idiotyczne i rzadko niewczesne. Największą zaletą jest to, że na ogół nigdy nie składa ich wprost. Możesz się wykręcić niezrozumieniem.

Nie odszczekuje bezsensownie, gdy zwracasz mu uwagę na jego niespotykanie nieliczne wady. W ogóle nie odszczekuje bezsensownie. Odszczekuje bardzo mądrze. Szczekająca mądrość leży w jego naturze. Przecież jest psem.



Wzdragam się przed pisaniem o sczezłym nie tak dawno truchle minionego roku w kategoriach posuch i urodzajów. Zawsze wszak istnieje cień szansy, że w sylwestrowe popołudnie, na kwadrans przed zamknięciem urzędu patentowego w Pcimiu Dolnym, próg owej szacownej instytucji przekroczył jakiś zapoznany, a pomysłowy niczym dwumiesięczne szczenię jamnika szorstkowłosego Dobromir z teczką papierzysk, które odmienią oblicze świata. O ile świat ma jakieś oblicze, w co wątpię. Albo że w marcu Anno Nuncti niczego niespodziewający się wydawca z Zawiercia odbierze z drukarni spóźniony nakład skończonego Arcydzieła.

Jakkolwiek ostatkiem sił wzbraniając się przed przyjęciem za własny poglądu głoszącego, jakoby rozwój materialny i duchowy miały się do siebie w stosunku odwrotnie proporcjonalnym (choćby dlatego, że to teza stawiająca wybitnych poetów na szarym końcu łańcucha pokarmowego), zmuszony jestem przyznać, że coś w tym jest. Muzy milczą w czas wojny, prawda, lecz każda na swój sposób. Ot, choćby taka Klio. Ta milczy oszołomiona nadmiarem tematów. Coś jest. Na tym mało wyrafinowanym twierdzeniu radziłbym poprzestać.

Jeśli ktoś z czytelników niniejszego tekstu nie odczuł na własnym podniebieniu dobroczynnych rezultatów ekonomicznego wzrostu, nie jest to powód, by odsądzać od czci i wiary autorów gospodarczych analiz. Zawsze pozostaje łatwy test kulturowy. Wiadomo, jaki. Negatywny.

Gdybym miał wymienić zdarzenie literackie reprezentatywne dla 2007 roku, pierwsze, jakie przychodzi mi na myśl, będzie właśnie negatywne. Nawet wyjątkowo.

Książka, która w (autorskim) założeniu miała stać się wydarzeniem polskiego rynku księgarskiego początku 2007 roku, wcale się nie ukazała. Powód banalny: nie została napisana (aczkolwiek winienem zastrzeżenie: „bodaj nie została napisana”, boć do tajemnic gabinetowych Autora dopuszczony nie jestem). Skończyło się wszelako na zapowiedziach (pogróżkach) wydawniczych. Mam na myśli słynny w swoim czasie, mianowicie pod koniec 2006 roku, „Zamach stanu” Andrzeja Leppera, rzecz mającą definitywnie obnażyć zakulisowe knowania liberalnej prasy tudzież euromasońskich polityków wokół znanej seksafery w Samoobronie. Autor pozostał, przynajmniej jeśli chodzi o debiut literacki, dziewicą. Nawet nie wiemy, cośmy utracili. Arcydzieło, powiada inny Andrzej, mianowicie Sosnowski, to coś, co nam się w dzisiejszych czasach już nie przydarza. Któż by wątpił? Obawiam się, że ten sam sromotny szlag trafia w kraju nad Wisłą zjawisko bestsellera. No cóż. Przy takiej postawie geniuszy tego ludu...

Pierwsza konkluzja: nie był to rok wydarzeń, lecz osobliwości i miazmatów. Wiernego abonenta lekturowych wzlotów ubiegły rok mógł przyprawić o uczucie puchowej lekkości. Warto odnotować zakończenie sagi Harry'ego Pottera. Tym, co nie czytali, streszczam. Tytułowy bohater tetryczeje, zapada na Alzheimera i zapomina zaklęć.

Upływ czasu wydatnie poprawia jakość kronik. Jako wierny czytelnik powieści Marcina Świetlickiego pozwolę sobie wysnuć następujący wniosek. Trupy abstrakcyjne różnią się od prawdziwych tym, że im starsze, tym mniej cuchną. Świeże próby kronikarskie z natury rzeczy skazane są na powierzchowność, a precyzyjniej ujmując problem: na powierzchowną melancholię. Wiemy, kto z wielkich ludzi umarł. Nie wiemy, kto się urodził.

Nie wysuwając przeto uroszczeń do zaspokojenia bardziej wyszukanych ambicji poznawczych niż własne, stawiam następującą tezę: rok 2007 w literaturze był rokiem niespełnienia. Nie chciałbym tu, powtarzam raz jeszcze, przywoływać pojęcia klęski. Być może wstrzemięźliwie nieobfitujący w dzieła, sprawił jednakowoż frajdę tropicielom anegdot. To też cenny kruszec.

Ale wpierw dygresja. To bodaj George Bernard Shaw dał ten przykład modelowego afrontu: powiedzieć pięćdziesięcioletniemu pisarzowi, że ma talent. Przyjmuje się domniemanie, że pisarz pięćdziesięcioletni osiągnął ów szczególny krytyczny punkt duchowej dojrzałości, kiedy to nie ma i nie może być mowy o rozliczaniu autora z zadatków oraz obietnic. Talent, jeśli się w ogóle go miało, winien ustąpić pod ciężarem rzemieślniczej finezji. Czterdziestolatek – ten może jeszcze pozwolić sobie na ekstazy debiutanta. Czterdziestopięciolatek to nadal młokos. Po ukończeniu pięćdziesiątki osiągnie wiek średni. Gdzieś w okolicach siedemdziesiątki będziemy mogli powiedzieć, że jest pisarzem dojrzałym. Na starość będzie musiał poczekać kolejne dwadzieścia lat. Niewielu zaiste dożyje. A ci, co dożyją? Nikt im nie powie, czy to dobrze, czy źle.

Z punktu widzenia pożyteczności publicznej jest to zawód dostojny. Rzekłbym nawet – kardynalski. Z punktu widzenia praw pracowniczych nowoczesnego świata? Finalna żenada i Honduras. Parnas staje się przytułkiem dla zniedołężniałych starców.

Widzę przed sobą jasną ścieżkę kariery. Po pięćdziesiątce kończę terminowanie. Po siedemdziesiątce zdobywam dyplom mistrzowski. Jakieś dwa lata po zgonie osiągam dochody wystarczające na utrzymanie. Tak oto przedstawiają się perspektywy awansu zawodowego.

A co z tzw. czasem wolnym? Szkoda gadać. Takie pojęcie w ogóle nie istnieje. A z prawami emerytalnymi? Rozbój na prostej drodze.

Ośmiogodzinny dzień pracy? Ten luksus dotyczy nielicznych. Powiedzmy, że Upper Ten. Rzekłbym, że mogą oni pozwolić sobie na ośmiogodzinny tydzień pracy. Jeśli nie miesiąc. Ale weźmy pod uwagę przypadek pierwszego z brzegu, znikomego felietonisty, ot, na przykład piszącego te słowa. Musiałby on poświęcić pracy jakieś 25 godzin dziennie, by zarobić na modyfikowany hamburger wiadomej sieci.

Już Talmud ostrzegał, że zapłata pisarza ('sofer') jest to zapłata przeklęta. Ośmieliłbym się rzec, że to problem pisarzy. Wydawcy zanadto biorą sobie do serca ową klątwę.

Otóż postawiłbym następującą hipotezę. Delektując się pochopnymi darami miłości własnej, autorzy tekstów zapomnieli na amen o problemach przyziemnych. Podczas gdy inne grupy zawodowe przez ostatnie dwieście lat zdołały sobie wywalczyć liczne korzyści pracownicze (wykorzystując bez skrupułów sprzyjające układy koniunktury gospodarczej i politycznej), ta jedna, lewitująca bezmyślnie w siódmym niebie abstrakcji, zupełnie zaniedbała swój status.

Przez te dwieście lat zaiste działo się wiele. Strajkowali tkacze, hutnicy, akuszerki. Rolnicy indywidualni to blokowali drogi, to, za przeproszeniem czytelnika, knocili w feudalne pianina. Źle karmieni więźniowie podejmowali protesty głodowe. Pielęgniarki opuszczały łóżka pacjentów (musiałem mieć niezły fart, skoro trzy razy w życiu leżałem w szpitalu i nie uświadczyłem takowej przy własnym). Co podówczas czynili autorzy tekstów? Aż wstyd przyznać. W dwójnasób wyżymali wyobraźnię. Nie przykładając wagi do materialnej strony bytu. To konformizm graniczący z tchórzostwem. Dokerzy barykadowali się w tlenowniach, górnicy z „Wujka” rychtowali gazrurki. Zdesperowany tłum wylegał na ulice Petersburga, Chicago i Łodzi. Świszczały pałki konnej policji, łopotały sztandary: czerwone, ludu i młodych. Leciały petardy, ścieliły się gazy, proletariusze łączyli się i rozłączali, stosownie do bieżących potrzeb. Działo się wiele nieprzyjemnych rzeczy. Ale w międzyczasie piętrzyły się prawa socjalne i rosły stawki godzinowe. Tymczasem jedno było pewne. Wykazały to dobitnie okoliczności sprawy Dreyfusa czy Sacca i Vanzettiego. Wiadomo było, że na niesprawiedliwość społeczną publicyści oraz artyści zareagują zdwojonym wysiłkiem.

Słyszał kto o strajku pisarzy? Już samo to sformułowanie „strajk pisarzy” wydaje się po prostu paralogizmem. Jak się jednak okazuje, taki stan rzeczy nie musi wcale trwać wiecznie. Trwał (historio, odnotuj!) do 2007 roku. Do rangi wydarzenia literackiego przeszłego roku nominuję (trwający nadal) strajk scenarzystów świadczących swe usługi dla wytwórni filmowych Hollywood. Pierwszy strajk w środowisku literackim.

Łączę wyrazy poparcia. W ilości 1058.



Knut, popkultowy niedźwiadek polarny z berlińskiego ZOO, w pierwszych dniach grudnia skończył roczek. Urodzinki fetowano hucznie, przy maksymalnym wysiłku piaru. Była wszak jedna nowość. Miast tradycyjnych prezentów urodzinowych, zażądano od gości nabycia biletów. Nie obyło się bez prasowych akredytacji, ale i uroczystość, trzeba przyznać, okazała się godna uwagi. Solenizant jest stukilogramowym podrostkiem. Mieć taką gwiazdę na zwierzostanie – to dla dyrekcji zoologu fakt na wagę bitej śmietany. Obstalowano bydlęciu specjalny tort urodzinowy, ważący – nomen showman – równiuteńki kwintal. Knut nawet nie tknął prezentu. Musiało się biedaczysko ukontentować stuningowaną wersją codziennej kukurydzianej michy. Z rybną wkładką.

Rok to pora bilansów i podsumowań. Dajmy na to, że Stonesi dominują wśród krezusów na rynku muzycznym. Federer w gronie tenisistów. Knut jest najlepiej zarabiającym futerkowcem. Jego PIT opiewa na parędziesiąt milionów euro. Nic dziwnego, sławny miś reklamuje, co się tylko da. Do niedawna kanonicznym symbolem zapobiegliwości był chomik. Teraz oto w alegorycznym panteonie nastąpiło przetasowanie. Prymat przejął biały niedźwiedź.

Gdy ostatnim razem przechadzałem się po alejkach śląskiego zooparku, szukając sekundantów dla Bóg wie jakiej idei, i utrudzony spacerem przysiadłem na ławeczce opodal sponsorowanej woliery, ogarnęło mnie z nagła wrażenie, że oto jakieś supersoniczne bóstwa przeflancowały me jestestwo do motelowego bistra rozpołożonego przy zjeździe z Route 66 do Los Angeles. Wiecie zapewne, o co mi chodzi. Składacie zamówienie u barmanki będącej przechodzoną wersją Britney Spears, do stolika przynosi wam niedoszła Kate Moss, a w międzyczasie macie okazję napawać się widokiem, jak Leonardo DiCaprio incognito (w zaolejonym na wskroś uniformie montera) grzebie w bebechach zepsutego ekspresu do kawy. Pozwólcie, że wyłożę to podobieństwo w żołnierskich słowach. Łatwiej się znaleźć, moi państwo, w Domu Ojca niż w pałacu popkultury. W Domu Ojca mieszkań wiele; w pałacu popkultury – co najwyżej jedno. Wystarczy zajrzeć do pierwszego lepszego zwierzyńca. Nie każdy miś jest Bradem Pittem. Żreć chciałby każdy. (Losy śląskich misiów polarnych to temat na odrębną elegię.) Knut jest fuksiarzem. Knut jest idolem popkultury. Dla innych misiów pozostają ochłapy.

Dlaczego trzeba karmić misie? Odpowiedź jest prosta. Bo misie karmić należy. Wszystkie dzieciaki wiedzą, że głodny miś nie jest już misiem. Zamienia się w rozjuszonego niedźwiedzia. Misie są grzeczne tylko przy pełnej misie. Głodny miś staje się agresywny. Dymisionuje pokładowego ministra kultury. Nie chce czytać książek. Nie chodzi do teatru. Gotów podłożyć ładunek wybuchowy pod muzeum. W ostatecznym wypadku, jak to celnie zauważył Brzechwa, może nawet odmówić podania łapy. A to już zbrodnia.

Miś jest wyjątkowo wrednym facetem. Najwyższym posłannictwem tego narodu wydaje się odkładanie tkanki tłuszczowej. Gdzie mu tam do budowy więzi, prowadzenia dialogów czy obrony dziedzictwa duchowego misiów Wschodu i Zachodu. Wysoka kultura? Ani go to ziębi, ani grzeje. Jedynym sensem i celem niedźwiedziej egzystencji jest utrzymać się przy posturze proboszcza. Od razu zaznaczam: grzeczność misia jest towarem rynkowym. Grzeczność misia można kupić. I żeby w tej kwestii była pełna jasność. Nie zadowoli misia kontrolny pakiet akcji pojutrzejszego podwieczorku. Prius vivere, deinde vivere – oto dewiza misia. Być czy mieć? Nie każcie misiowi wybierać. Jeść albo jeść, albo jeść.

Misie są bogactwem tego narodu. Idąc dalej: są one także ulubionym tłem dla politycznych elit. Wprawdzie zwierzęta owe nie mają ilorazu inteligencji fok. Te ostatnie są mistrzyniami żonglerki. Bardzo pożytecznie kręcą piłkę na nosie. Jeśli chodzi o misie, to stać je co najwyżej na toporny taniec – durne rzemiosło komediantów. Oto cały repertuar misia. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zaproszenie misia do występów na arenie jest czymś w gatunku jałmużny. I to chyba jedyny powód, dla którego politycy tak bardzo lubią fotografować się przy wybiegu dla misiów. Są bukiety, są shakehandy, z rąk do łap przechodzą najrozmaitsze fanty. Misie nie są to stworzenia pojętne. Wierzą, gdy mówi się o nich, że są solą ziemi. To nieprawda. Są pieprzem pieprzenia.

Tak oto miś stał się ulubionym targetem działań jałmużniczych. Nie wolno mu się odżywiać własnym sumptem. Niechaj tylko spróbuje przerzucić się na wyglądające niekosztownie mięso tresera! Będzie to ostatni posiłek w jego życiu.

Lecz raptem gasną światła, vipy pakują odwłoki do limuzyn, ekipy telewizyjne zwijają sprzęt do szykownych vanów, paparazzi odpalają skutery. Miś pozostaje.

Egzystencja jałmużnika jest nie do pozazdroszczenia. Szlachetne porywy serca mają to do siebie, że pomimo najlepszych starań porwanych pozostają porywami. Jak w takich warunkach zapewnić misiowi niezbędne minimum odżywiania? Misie należy karmić regularnie. W przeciwnym wypadku wszyscy stoczymy się w przepaść barbarzyństwa. Misie należy karmić kalorycznie. Misie należy wypełniać: karmą obfitą i gustowną. Misie należy wypełniać codziennie. Misie należy wypełniać sumiennie. Hoene-Wroński w 1818 roku za to samo zażądał 20 000 franków (koszt pierwszej karawany Rimbauda). Ja daję czytelnikowi w ramach standardowego honorarium. Jeśli zapytają was o sens życia, zaśmiejcie się im w nos. Cóż prostszego?! Jesteśmy od tego, by wypełniać misie.

Celowi temu najlepiej służy abonament. Jest to jałmużna celowa, planowa i zorganizowana. Wie o tym każdy, kto korzysta z usług telekomunikacyjnych. Gdyby nie było abonamentu – pozwolę sobie zacytować jednego z obrońców praw niedźwiedzi – należałoby go wymyślić. I na tym można by zamknąć kwestię. Problem w tym, że tę oto jałmużnę chcą zlikwidować. Będzie to najsłuszniejszą decyzją, jeśli piszący te słowa przyłączy się do powszechnego tumultu.

Abonament z formalnego punktu widzenia z misiem niewiele ma wspólnego. W aspekcie przedmiotowym ma on służyć do utrzymania publicznych dozorców mających (jakoby) karmić misie. W aspekcie podmiotowym uiszczanie stosownych opłat służy ku poprawie samopoczucia. Sumienny abonent, oglądając misia w ZOO, wie, że nie czyni tego bezpodstawnie. Jest to zatem konstrukcja prawna pomyślana tak, aby obydwie strony – i świadcząca datki ku pokrzepieniu misia, i zobowiązana do jego aprowizacji – mogły z czystym sumieniem traktować swe obowiązki jako niepraktyczną ekstrawagancję. Jeśli nie lekkoduchostwo. Miś w tym paradoksalnym obrzędzie pełni rolę ekskluzywnego ornamentu. Jego pozycja jest nie do podważenia. Spoczywa wszak na dnie.

Abonament najlepiej zaspokaja potrzeby misia. Jest to jasne i proste. Jest, rzekłbym nawet, logiczne. Jest zrozumiałe samo przez się, w rzeczy samej i dla wszystkich. Dla wszystkich, tylko nie dla misia.

Publiczni dozorcy traktują swe obowiązki z nieprzejednaną niefrasobliwością. Nic w tym dziwnego. Ich przewaga wynika z ustrojowej instytucjonalizacji mizantropii. Futrują futrzaka poza pierworodnym czasem antenowym. Urządzają zwierzęciu permanentny ramazan. Ku czyjej otusze bydlę cierpi katusze? Z kulturą to może i ma coś wspólnego. Z cywilizacją – już nie.

Pomijam oddanych wyznawców. Ci mogą nie dospać. Ale co z tymi, którzy w porach nocnych zwykli świadczyć swe usługi, a których bylibyśmy skłonni posądzać o deficyt misiowych miazmatów? Mianowicie – z bandytami?

Na domiar złego z misiami jest kłopot natury – powiedzmy – taksonomicznej. Bowiem jest to gatunek rozmemłany i wypełzły. Trudny do utrzymania w rasowych ryzach. Misiem jest Teatr Telewizji, to rzecz jasna. Cały Drugi Program PR też jest misiem. Nie ulega kwestii. Ale czy utrzymywanie jednego spektaklu i jednej niszowej stacji radiowej uzasadnia istnienie powszechnej daniny?

Czytelniku! Istnieje ryzyko (acz niewielkie), że poczułeś się zafrapowany tym tekstem. Muszę się sumitować. Kontynuował – nie będę. Raz, że publikuję w medium, które z rozdzielnika pozbawione jest mocy karmienia naszego bydlątka. Dwa, że mi się normalnie, po ludzku znudziło.

Miś to szara eminencja medialnej rzeczywistości. Jest to facet, który bez żadnych skrupułów wykorzystuje swoją pozycję zwierzęcia zoologicznego. Ale jak przychodzi do wykonywania obowiązków, wtedy go nie ma. Na kłopoty tylko było go wyciągać z dżungli.

Z rozgorzałej ostatnio dyskusji można wszelako wysnuć intrygujący wniosek. Niechby nawet misiowy abonament się ostał, problem jego likwidacji powinien być stałym elementem debaty publicznej.

PS. A może ja się przesłyszałem? Może chodziło o misję? Misję, która ma jakoby być finansowana z abonamentu medialnego? Niewykluczone. Ale jaką misję? W Afganistanie?!!!



Pozwolę sobie przejść in medias res. Proszę państwa, coś drga. Drga? Gdzieżby tam! Wcale nie drga. Zamiera w bezruchu. Grzęźnie. Otóż ostatnio spożywałem dary Boże w knajpie z nieeuklidesową mikrofalówką. Tak. Bowiem żarcie z gruntu wyglądało na przedpotopowe, a czekałem na nie dobrą godzinę. Ale to jeszcze nic. Pewien wiecznie uśmiechnięty kolega dokonał był czynu wręcz ekwilibrystycznego u McDonalda. Stwierdził, że nie ma kolejki do kas i kategorycznie zażądał, by obsługująca go osoba poruszała się niczym mucha w smole.

Spieszę wam oznajmić rzecz następującą: pośpiech, jakiego użyłem do napisania tego tekstu, jest czymś uwłaczającym. Uwłaczającym tak dla autora, jak czytelnika. Ale z jakiego to powodu usprawiedliwienie miałoby być czymś, z czym trzeba spieszyć? Spóźniającym się na randki zwracamy honor. Terminy są przegrane! Każdy oczekujący na spóźniające się zdarzenie winien w głębi ducha pielęgnować wdzięczność. Druga taka okazja do bezczynności może się nie powtórzyć. Terminy są przeterminowane! Gdyby życie miało się okazać wyścigiem popaprańców, którzy nic lepszego nie mają do roboty, tylko ciągle gdzieś zdążać i zdążać, to skąd pewność, że tych zawodów nie sędziuje Zenon z Elei? Spóźniony ma pewną przewagę nad tym, co przybył na czas. Przewaga ta jest widoczna szczególnie w porze monsunów. Terminy są passé!

Zanotujmy (na szybko) ten przerażający fakt. Z człowiekiem jak z pociągiem: zaczyna być pospieszny, przestaje być osobowy. Tymczasem nasz świat dostał kręćka. Pędzimy żywot raptowny i tak powierzchownie powierzchniowy, jak nie wymarzyłby sobie tego żaden Freud. Czy nasza epoka nie podzieliła dramatycznie losu Fausta, którego jedyną nadzieją ocalenia jest jeszcze więcej pracy? I czy nie jest to uwłaczające dla ludzkiego żywota, że trzeba go właśnie pędzić?

A może lepiej byłoby zająć umysł jakąś nierentowną dywagacją i pobierać od tego tantiemy w postaci bezproduktywnej szczęśliwości? Któż by nie chciał przefasonować żywota swojego w jeden permanentny piknik, niechby pod hasłami narodowymi i z orkiestrą lokalnego pułku haubic?

Pracuj powoli, bo jesteś w niewoli. Przypominam wdzięczne hasło, bodaj z czasów okupacji niemieckiej. Miliony rąk, tysiące rąk, a do roboty – wszystkie lewe. I jeszcze serce bije jedno; acz bardzo spowolnionym rytmem. Mam czas, ale czas mnie nie posiada. Życie to coś, z czym spieszą się tylko samobójcy.

Otóż jeśli jakimś wypadkiem umilacie sobie lekturą tego tekstu oczekiwanie na spóźniającą się, a zasłużoną karetkę pogotowia, to jeszcze nie dowód, że Marcjon, ten zatracony heretyk, miał rację. Być może załoga nierychliwej karetki sympatyzuje z ruchem Slow Movement.

Czym jest Slow Movement? Ruch powstał w latach 90. ubiegłego stulecia w północnych Włoszech. Wydaje się otoczką intelektualną (ściślej biorąc: doktrynalną) organizacji i stowarzyszeń zajmujących się promocją tradycyjnej żywności: Slow Food. Nietrudno byłoby wysnuć podejrzenie, że w rzeczywistości chodzi o nabijanie kabzy. Z drugiej strony niewątpliwie trzeba mieć na względzie to, że doktryny towarzyszą dziś wszelkim produktom rynkowym. Są czymś w gatunku dodatkowego – duchowego – opakowania. Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad czystą żądzą zysku, która ma nam się ukazać w pełnym blasku po rozpakowaniu nabytego towaru z pudełka obłudnej idei. Są bowiem idee i idee.

Slow Movement (abstrahując od liczebności ruchu i jego faktycznych wpływów politycznych) należy uznać za skondensowaną formę protestu przeciwko formacji duchowej późnego kapitalizmu, która zakłada maksymalną wydajność ludzkiej egzystencji, hiperproduktywność bez żadnego usprawiedliwienia w bieżących potrzebach bytowych. Aktywiści i sympatycy Slow włączają się w działania organizacji antyglobalistycznych, ekologicznych, antykorporacyjnych. Podejmują działania zmierzające do skrócenia ustawowego czasu pracy, wprowadzenia zakazu handlu w niedziele i święta etc. Za ciekawą inicjatywę wypada uznać lansowanie w USA dnia bez pośpiechu: 24 października (Dzień Ślimaka).

Cywilizacja wynosząca obsesyjnie na piedestał tempo życia stoi w sprzeczności z ludzką naturą, przysposobioną do zmieniającego się cyklicznie rytmu. Postulat produktywności towarzyszy każdej czynności: zarówno pracy, jak wypoczynkowi; wychowaniu dzieci i spożywaniu posiłków, czytaniu książek, a także (last not least) odbywaniu stosunków płciowych. Slow Movement forsuje ideę powrotu do naturalnych rytmów życiowych. Każda czynność ma właściwe sobie tempo, w jakim należy ją wykonywać. Naturalnym środowiskiem człowieka jest zmiana tego tempa. Kto widział kiedy kopulujące ślimaki, ten wie, czym jest smak życia. Pełnia szczęścia wymaga mięczaczych gruczołów śluzowych, to fakt. Slow Movement nie nakazuje jednak odrzucać wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych. Mamy lubryfikatory.

Głównym teoretykiem ruchu jest Carl Honoré, londyński publicysta, autor wydanej w 2004 roku książki In Praise of Slow: How a Worldwide Movement Is Challenging the Cult of Speer (w swobodnym przekładzie: Jak się chwała guzdrała albo czary ślamazary). Honoré przedstawia się jako 'former speedaholic', a więc osoba żyjąca dotychczas w kulcie tempa. W drodze do jakiego Damaszku nasz 'speedaholic' doznał nawrócenia? Roztrząsać tę kwestię byłoby z naszej strony czczą dociekliwością. Niechaj wystarczy, że była to droga bardzo szybka.

Honoré radzi nie tyle przystopować tempo życia, ile raczej zachować niejaką równowagę. Pewne zadania należy po prostu wykonywać szybko, inne powoli. Czas wypoczynku organizujemy w odmienny sposób niźli czas pracy, tak nade wszystko, aby w wolnych chwilach uniknąć zachowań wiążących się z kontrolą czasu: zerkania na zegarek, sprawdzania planu zadań. Z pewnością musimy odstawić na bok telefon i e-mail. Do codziennego słownika należy włączyć słowa na pozór już dziś zapomniane: „delektować się”, „rozkoszować”, „napawać”. (Skądinąd wiele przemawia za tym, że bycie Slow jest raczej zmysłowe niż intelektualne.) Honoré proponuje zwiększenie zasobów wolnego czasu, o ile to tylko możliwe, i wypełnienie go jakimś powolnym hobby. Co Honoré rozumie przez „powolne hobby”? Takie, w którego konsekwencji człowiek by zgoła ocipiał, gdyby nie było pewności, że to terapeutyczne: joga, uprawa ogródka, no i osławione robienie na drutach. Milszym aspektem bycia Slow (zgodnie z regułą autora książki „In Praise of Slow”) byłyby uczty. W odniesieniu do imprezowania obowiązuje prosta zasada: jak najczęściej i w jak największym gronie. Rzecz jasna chodzi o grono przyjaciół, bowiem uczta taka, jakkolwiek ogólnie rzecz biorąc powinna nawiązywać do tradycji, to jednak chyba nie do tradycji prasłowiańskich biesiad, które cechowały się tym, że drzwi wejściowe były eksploatowane częściej niż wyjściowe. Jeśli wiecie, o co mi chodzi. Dodatkowym imperatywem jest spożywanie produktów lokalnych i ekologicznych, ale to już wiemy. Pożądany jest współudział uczestników w przygotowaniu biesiady, a po jej odbyciu – solidarna wspólna rekultywacja gruntów i pomieszczeń zniszczonych w ferworze zabawy.

Oznacza to powrót do wartości znanych kulturom tradycyjnym. Sensem zachowań społecznych w kulturach tradycyjnych było tworzenie związków międzyludzkich. Podstawowe czynności – takie jak praca, posiłki, zabawa – wymagały współuczestniczenia całych wieloosobowych rodzin zamieszkujących pod jednym dachem. Tym samym owe zwyczajne czynności, oprócz sensu oczywistego, czyli nasycenia głodu, zaspokajania potrzeb materialnych – niosły ze sobą dodatkowe znaczenie duchowe: sprzyjały budowaniu więzi wspólnotowych. Nowoczesne społeczeństwo, jak się zdaje, wyrugowało zupełnie tę nadprodukcję sensu z przestrzeni codziennej egzystencji. Współczesny wielkomiejski system pracy i wypoczynku – razem ze swym nieubłaganym pośpiechem – promuje samotność.

Ruch Slow wydaje się formą utopii. Proponuje iście bukoliczne spełnienie w niezobowiązujących kontaktach towarzyskich. Jeśli faktycznie zasługuje na uwagę – to jako próba radykalnej obstrukcji przeciw szaleństwu kultury opartej na ekonomii czasu. Czy jest jakaś szansa, że (tu ponura trawestacja) związek bratni ogarnie ludzki ród? Wyznam, że moje odczucia są mieszane. Ruch powolnych, jak przystało na ruch powolnych właśnie, czyni wyjątkowo powolne postępy.



W pewnych wypadkach samobójstwo wydaje się szczytowym osiągnięciem sztuki kurtuazji: tym, co nazywamy wychodzeniem po angielsku – z uprzejmym zastrzeżeniem, że opuszczamy obszerne pomieszczenie świata. Czasem wystarczy pojąć, że liczba miejsc w tramwaju egzystencji jest ograniczona. Pojąć i ustąpić komuś, kto na to miejsce jeszcze mniej zasłużył. Bo zasługa nie jest najodpowiedniejszą miarą dla sensu bytu.

Uważajcie na ludzi, którzy nie uznają samobójstwa za godziwe rozwiązanie problemów życiowych. Człowiek niedopuszczający wiary w istnienie sytuacji, z których samobójstwo jest jedynym godziwym wyjściem, najpewniej nie wie w ogóle, co to godność. Niechęć do samobójstwa nie jest chrześcijańska, lecz pogańska. Cóż innego czyni wyzbywający się życia, jeśli nie unika naszej pomsty?

Być może naturalna śmierć jest tylko produktem ubocznym czyjegoś bacznego nadzoru. (Produktem, dodajmy, mocno przereklamowanym.) Między łożem boleści a szufladą, kryjącą spluwę, zawsze się kręci jakiś zawzięty członek rodziny. Zołzowata pielęgniarka wydziela morfinę. Co za paradoks! Nawet mieszkańcowi celi śmierci nie wolno mieć przy sobie szelek ni brzytwy! Jak gdyby to związek zawodowy katów zgłaszał pretensje do jego zagłady!

Czy majsterkowicz przedwczesnego zgonu nie powinien nas raczej skłaniać do zawiści? Udane samounicestwienie jest to najwyższy stopień życiowej zaradności.

Nie zostało do końca wyjaśnione, w jaki sposób Ulrike Meinhoff zaoszczędziła niemieckiemu podatnikowi kosztów swego dożywotniego utrzymania. Tu natrafiamy na jeszcze jedną, najbardziej chyba fascynującą cechę samobójstwa. Śmierci samobójczej nigdy nie sposób wyjaśnić do końca, albowiem koniec nastąpił, zanim jeszcze komuś przyszedł do głowy pomysł jego wyjaśnienia. Sherlock Holmes musiałby palnąć sobie w łeb.

Epitafium samobójcy: Heraklit powiedział, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Byłbym skłonny twierdzić, że nawet raz.

Samobójstwo jest podejrzane z innego względu: to praktyka pozbawiona teorii. Kilka aforyzmów Ciorana niczego nie załatwia. Jest to również hipoteza, która nigdy nie doczeka się weryfikacji. Honor ważniejszy od bytu – zdaje się głosić niedoszły, a dochodzący właśnie samobójca. A przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że powołując nas do egzystencji, uczyniono nam jakiś honor i szczypta kurtuazji nakazywałaby zwracać dług w godzinie najwyższego szczęścia. Niechaj prawica nie wie, co czyni lewica, niech obydwie sądzą, że się do siebie umywają – jedna Opatrzności, a druga rozpaczy.

Epitafium samobójcy: Nie zaczynałem ze sobą. Przynajmniej skończę.

Książka, napisał Emil Cioran, to odroczone samobójstwo. Czy samobójstwo byłoby w takim razie bardzo śpieszną książką? Ja w to nie wątpię. Znam nawet kilka takich publikacji. Problem w tym, że ich autorzy – w przeważającej ilości – okazują wszelkie (jak sądzę, niebaczne) symptomy życia. Niewykluczone wszelako, że tylko symptomy.

Na frontyspisie jednego z najbardziej zasłużonych domów wydawniczych w Europie, weneckiej oficyny Alda Manuzia, widniało następujące motto: „Festina Lente”. Śpiesz się powoli. Ta mądrość, o którą nie podejrzewalibyśmy popędliwych, jak to się na ogół sądzi, Włochów, pojawi się w wielu italskich przysłowiach. Oto jedno z nich: „chi va piano, va sano e va lontano” (kto chodzi powoli, idzie zdrowy i zajdzie daleko). A skoro już jesteśmy przy powolnym spieszeniu, podumajmy o rekordach niespieszności. Pierwszym z nich byłoby zapewne czekanie na tramwaj w Zawierciu. Ten, kto czeka na tramwaj w Zawierciu, naprawdę zasługuje na członkostwo w naszym klubie.

Dlaczego należy się raczej śpieszyć powoli niż szybko guzdrać? Jest w tym jakaś tajemnica. Nie wiadomo, jaka. Ale najpewniej jakaś bardzo tajemnicza. Być może ta najpaskudniejsza ze wszystkich tajemnic: nieobecność żadnej tajemnicy. Dlaczego lepiej powoli się śpieszyć niż szybko guzdrać? Tego nie wiem, mogę tylko domniemywać, że w tym momencie możemy uzmysłowić sobie różnicę między pisaniem książki a samobójstwem. Cioran miał rację. Obydwu tych czynności nie można wykonywać jednocześnie.

Śmierć z własnej ręki, zgon swojskiego chowu i domowej roboty – oto najwyższa forma pośpiechu. Czy wymyślono jakiś pojazd zdolny prześcignąć Naturę? Zaiste, tak. Jest nim lufa browninga przy skroni desperata. Trudno się tego domyślać po zewnętrznych oznakach, lecz przecie pasażer byle karawanu dobrze wie, co to znaczy przekroczyć prędkość światła. Prędkość światła i świata.

Epitafium samobójcy: nie cierpiałem zwłoki, przedzierzgnąłem się w zwłoki.

W zasadzie nie ma w tym najmniejszego powodu do zażenowania. Jeśli przyłapujemy się od czasu do czasu na myśli samobójczej, jest to najlepszy dowód na to, że w ogóle myślimy. Wszystkie myśli są samobójcze. Zwłaszcza te, które pozornie nie mają wiele wspólnego z unicestwieniem własnej istoty. Kafka musiał zgładzić bohatera Procesu, bowiem powieść ta jest jedną wielką alegorią. Autorowi chodziło w istocie o proces myślowy.

Wielkie – zarazem najbardziej bodaj jałowe ze wszystkich – rozważania o tym, czy naturalny zgon przychodzi na czas, czy też nie, uczyniły z istot ludzkich gatunek, którego jednym sensem i celem jest zdążanie na czas. Myśli samobójcze (a są to wszystkie myśli) skłaniają nasze życie do pośpiechu, ten ostatni wzmaga jeszcze samobójczą dociekliwość, nawarstwia ją i w efekcie doprowadza do urzeczywistnienia. Jeśli życie wydaje się nam czasem tak powierzchownie rozpędzone, nieuchwytne w swym oszałamiającym tempie – to znaczy, że jest ono jedną wielką ucieczką przed myśleniem o samobójstwie. Wyścig, każdy wyścig, a w szczególnie szczegółowej szczególności wyścig szczurów, ma w istocie jeden cel: chodzi o to, żeby zdążyć umrzeć. Pośpiech i myśli samobójcze to dwie strony tej samej monety, którą płacimy za każde nowe przebudzenie. Życie nie cierpi zwłoki. Innym problemem jest czyn samobójczy: tego to już nie sposób wykonać bezzwłocznie.

Samobójstwa nie powinno się zbyt szybko wykluczać spośród rozmaitych ewentualności życiowych. Lepiej jednak nie dążyć do tego po trupach.

Wśród praktyk terapeutycznych mających na celu odroczenie samounicestwienia winno się uwzględnić moją metodę. Czekających na tramwaj w Zawierciu zawiadamiam: wykonują oni czynność gwarantującą dozgonną rozrywkę. Jest to zajęcie tak doskonałe, że – mając w tym względzie niejaką praktykę – rzeknę, iż łączy ono cechy generalnej próby samobójczej oraz długoletniej samobójczej korespondencji. Właśnie korespondencji: pisanie listów samobójczych wszak to jedyne, co można uczynić, by nie zdechnąć z nudów. Tych listów się nie wysyła. Odkładamy je, jak to czynił Pessoa, do skrzyni. Jest to także dobry sposób na autodestrukcyjne pokusy. Po każdych pięciuset kartkach możemy odetchnąć z ulgą. Trzymamy nasz los w ryzach.

Chodzi mi o samobójstwo jako formę narracji. Ujmując rzecz precyzyjniej: o gatunek literacki, który zazwyczaj wzbudza niezdrowe emocje, mianowicie list samobójczy. Jest to twórczość najbardziej niepewna, bo skąd niby wiadomo, że upierdliwy rytuał korekty nie wyda się sub specie aeternitatis Rajem Utraconym? A poniechany przecinek nie przeważy szali najważniejszej Wagi?

To, co zostaje po samobójcy, ostatni komunikat, przesłanie i utwór – pozwala nam wysnuć bardzo prawdopodobne domniemanie, że jedynym przeznaczeniem człowieka jest uprawianie literatury. Sztuka utrzymania umocnień życia aż do naturalnego zgonu polega na tym, że listu samobójczego się nie kończy. Ot i cała tajemnica twórczości literackiej. Pisanie książek jest więc myślą samobójczą, która wymaga stałej pielęgnacji. Rzekłbym wręcz: podsycania. Nie może tu wchodzić w rachubę tomik wierszy – chyba że epopeja. Najlepsza wszakże dla tych celów jest powieść. Muzą powieści byłby zatem Thanatos, bóg jeśli już nie odchodzących – bo o tych, jak wiemy, troszczy się Hermes – to uporczywej obecności toposu zgonu w przestrzeni ludzkiej egzystencji. Problem w pewnym sensie dotyczy zagadnienia redakcji. Niechby byt doskwierał, ile dała fabryka porażek, żyjący może poprawiać list samobójczy, jak to mu się żywnie, żywemu, podoba. Kto lubi żyć? Pytanie to, jak słusznie zauważył Alfons Liguori, winno się zadawać grobom. Ale kropkę najlepiej stawiać nazajutrz.

O piszących listy samobójcze Jerzy Kosiński powiedział, że kończą życie jako pisarze. Pisanie – idąc dalej tropem tej myśli – jest szczęściem ostatecznym. Kiedy wobec tego można zacząć pisać? To proste: w ostateczności. Najlepiej to uczynić in articulo mortis, to znaczy w obliczu spraw ostatecznych. Mówiąc jaśniej i prościej: w ostatku.



Proszę nie mieć mi tego za złe, że zabieram głos w imieniu przysłowiowej milczącej większości, która wszak nie ma i nigdy nie miała najmniejszego obowiązku spełniania powinności wynikających z przynależności do określonego gatunku, ale coś mi się zdaje, że my, ludzie, jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Tak, w pewnym sensie wszyscy jesteśmy upokorzeni, zmarginalizowani, wykluczeni i co tam jeszcze? Niepełni.

Żeby być ludźmi, musimy być rozumni. Bez przerwy i spoczynku. Rozrzutnie rozumni, rozumni na wiwat. Rozumni w pociągu i przeciągu, w tańcu, różańcu i na szańcu. W moherowych beretach, czakach, fezach i arafatkach. W panamach i piżamach. Wszędzie, a nawet prawie wszędzie. Bo w seksie to bodaj już nie. Rozumny w łóżku? Nawet by się nie „rozpłynął w miłosnym uniesieniu”, jak to pisała autorka powieści Na ustach grzechu. Rozum ma jednak swoje obowiązki, o których organ kopulacyjny wolałby nie wiedzieć.

Zdawałoby się, że należymy do gatunku wyraźnie uprzywilejowanego przez przyrodniczą taksonomię. Każdy człowiek (przynajmniej w instrukcji obsługi, ulotce reklamowej czy na plakacie wyborczym) jest rozumny. Nawet skończony imbecyl może otworzyć leksykon na haśle „człowiek” i znajdzie tam intelektualną pociechę. Tymczasem jednak są tacy, co traktują z powagą swoje człowieczeństwo. Nie muszę chyba dodawać, że piszący te słowa ma honor zaliczyć do tego grona własną skromną osobę.

Jestem homo sapiens. Co to oznacza? To brzmi niczym ostrzeżenie. Czasem niczym ostrzeżenie, czasem niczym pocieszenie, czasem niczym niespodzianka. Zawsze, niestety, niczym obowiązek. Jestem człowiekiem, zatem muszę być rozumny. A co zrobić, żebym nie przestał być rozumny? Sprawa jest, niestety, nieprosta. Muszę myśleć. Gdybym przestał myśleć, wypisaliby mnie z gatunku.

Wybaczcie, drodzy bracia mniejsi, o ile któryś z was czyta te słowa, ale sądzę, że macie lepiej. Ot, taki borsuk (meles meles) wcale nie musi się wysilać, aby osiągnąć tożsamość egzystencji i bytu. Lisowi (vulpes vulpes) wystarczy, że jest lisem. Świstakowi, że świstakiem (marmota marmota). Jeżowi (erinaceus), że jeżem. Kot (felis) jest szczęśliwy po prostu ex definitione. A ja? Cóż ja. Ja muszę na siebie zasłużyć.

Że inni nie zawracają sobie głowy myśleniem? Co mi tam! Pracuję na średnią statystyczną. Na tych zwyczajnych: na modliszkę, rutę, żurawia, brzoskwinię, zimorodka, zaskrońca, sosnę, słonecznik, ropuchę i rzeżuchę. Na tych pospolitych: na tęgoskór, chmiel, cis, krwawnik i kruszynę. Na każdą zwyczajną, normalną, pospolitą istotę i rzecz.

Czy miałbym własny gatunek, gdybym nie myślał? Na to pytanie trzeba postawić radykalną odpowiedź. Gdybym zaprzepaścił differentiam specificam, postradałbym razem z nią i genus. Moje człowieczeństwo nakłada na mnie obowiązek myślenia. Wystarczy otworzyć encyklopedię. Nie jakąś tam specjalną. Pierwszą z brzegu. Vulpes może sobie być vulpes. Homo musi być sapiens. Nie ma innego wyjścia. Kiedy tylko to sobie uzmysławiam, staram się myśleć więcej; więcej i szybciej. Myślę o czymkolwiek, byle tylko nie przestać, byle myśleć. Szybciej, więcej, lepiej. Jeszcze bardziej być homo sapiens. Inaczej odbiorą człowiekowi paszport człowieka, nie pozwolą mu być. Zabronią wstępu do ludzkich autobusów, do pociągów osobowych. Zmuszą wpisywać jego człowiecze nazwisko w rubrykę „inne gatunki”. A przecież ja nie chcę do „innych gatunków”! Przyzwyczaiłem się. Zżyłem. Zakorzeniłem. Chcę być człowiekiem.

Nie ma rady. Biorę się za myślenie. Merytorycznie i kompleksowo. Po tygodniu treningu mam już wynik całkiem godny uwagi. Tysiąc myśli na godzinę. Po miesiącu osiągam wydajność dwóch tysięcy myśli. W związku z powyższym rezultatem zaczynam wyżej podnosić głowę. Czynię to wszędzie: w pociągu osobowym dla osób myślących, w autobusie przeznaczonym dla ludzi myślących, w obywatelskim urzędzie dla myślących obywateli. I teraz myślę sobie już tak: przecież powinni te pociągi, autobusy i urzędy jakoś tam podzielić i wprowadzić pociągi, autobusy i urzędy dla myślących mniej oraz bardziej! Jasne, że powinni. Należą mi się bardziej osobowe osobowe pociągi, bardziej ludzkie ludzkie autobusy, bardziej obywatelskie obywatelskie urzędy. Kartezjusz powiedział: „myślę, więc jestem”, jeśli więc myślę więcej, bardziej jestem. A reszta jest prosta: bardziej osobowy, bardziej ludzki, bardziej obywatelski. Taki jestem.

Czy człowieczeństwo jest stopniowalne? Nie wiem. Myślę na wszelki wypadek. Nie można być człowiekiem mniej lub bardziej, ale można być bardziej albo mniej rozumnym. Problem w tym, że na idiotyzm dają dzisiaj papiery, natomiast na mądrość – już nie. Można mieć certyfikat kretyna, ale jak już człowiek jest mądry, to mu tego nie poświadczą na piśmie. Przecież to niesprawiedliwość! Nie powiem – są doktoraty, są tytuły naukowe, ale prawdę powiedziawszy, to taki tytuł z jednej strony mądrości nie dowodzi, z drugiej – wcale nie pomaga w życiu. Jak człowiek ma w ręku żółte papiery, to ani do wojska nie musi iść, ani do żadnej pracy. Bo go nie przyjmą. Wariat – ten to dopiero ma życie! Klawe jak klawesyn. A z papierem profesora to można sobie tylko „abstra” albo inne rzeczy „hować”. Nic więcej. Dlatego jeśli już ktoś myśli, to niech wie, że myśli dla własnej przyjemności. Dla własnej przyjemności i na własne ryzyko. Najlepiej niech to robi w wolnych chwilach. Chcesz myśleć cały czas? Załatw sobie żółte papiery. Jedyne wyjście. Do wojska cię nie wezmą, dadzą rentę i będziesz sobie mógł myśleć przez całe życie. Bez przerwy. Tak jak ja.

No tak, ale teraz niewiele już mogę uczynić: dwa tysiące myśli na godzinę to wynik tak wyśrubowany, że potrzeba zawężać sam myślowy materiał, żeby coś tu jeszcze poprawić. Gdzież mi tam medytować nad skończonością ludzkiego (a więc myślącego) żywota. Albo nad marnością rzeczy. Nie ma na to czasu. Myślę o drzewie, o drugim drzewie, o dwóch drzewach razem. O trzecim, w oddali, o koalicji pierwszego z trzecim, drugiego z trzecim, o trójce i niebycie trójki. Sprawdzam zegarek. Zajmuje mi to circa 10 sekund. Osiem myśli w 10 sekund! No, no, nieźle...! Ale szkoda czasu. Do roboty. Myślę o ptaku siedzącym na jednym z drzew. Gdyby siedział na innym drzewie, czy byłby wówczas innym ptakiem? Czym ten ptak jest bardziej: siedzącym na tym drzewie, czy niesiedzącym na tamtym? Jakże to roztropne pytanie, jakie mądre w swej prostocie! Ale niestety. Rozumowanie ma jedną wadę. Jest zbyt czasochłonne. Już 20 sekund w odbycie, a ja wykonałem dopiero 10 myśli. Teraz trzeba nadganiać: ptakdrzewa, ptaknieba, ptakptaka. Ptakoptak. Tymczasem mija kolejne 10 sekund, a my nadal jesteśmy zapóźnieni w rozwoju. Myślenie jest takie dekoncentrujące! Nie ma rady, trzeba zacząć liczyć. Gałązka, druga, dwie gałązki. Gałązka do kwadratu, pierwiastek z gałązki, dwa kwadraty, pierwiastek z kwadratu, silnia, bezsilnia... Dobry Boże, stworzycielu myśli, że tak się wyrażę, minuta, a myśmy wykonali dopiero 30 myśli!

A więc po prostu. Dwaidwacztery. Trzyitrzysześć. Pięćipięćdziesięć. Sześćisześćniesześć. Człowiek to brzmi dumnie. Ale jest takie wyczerpujące!

Tu nie chodzi o to, że nie może istnieć człowiek niemyślący. Że razem z jego myślami ginie jego człowieczeństwo. Tu chodzi o to, że po prostu zdechłoby się ze wstydu, gdyby jakiś byle cieć zatarasował nam wejście do knajpy, wrzeszcząc: „No i czego tutaj, raso pręgowana?! Wstęp tylko dla ludzi!” Niemyśląca odmiana człowieka zapadłaby się pod ziemię ze wstydu. Tak przynajmniej myślę. Tak mi się zdaje.

Trzeba myśleć ze wszystkich sił, myśleć na wyprzódki, myśleć w tempie karabinu maszynowego. Rzecz w tym, żeby przyszło człowiekowi na myśl coś prostego, łatwego, co by przeszło przez myśl z prędkością błyskawicy, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Myśleć więcej i szybciej. Więcej, szybciej i bardziej.

Myśleć z prędkością 25 klatek na sekundę. Marzenie. Na razie osiągam rekord Galaktyki. 3600 myśli na godzinę. Jedna na sekundę! Teraz to ja jestem homo sapientissimus. Kto by pomyślał?! Taki ja!

Dwaidwacztery. Co by było, gdyby zabrakło myśli? Strach pomyśleć. Ale myśleć trzeba. Razdwatrzycztery. A przecież istnieje takie ryzyko. Pięćsześćsiedem. Kiedyś może nadejść chwila, że utracimy myśli. Brrr... Osiemdziewięćdziesięć. Na samą myśl, że można utracić myśli, od razu robi się człowiekowi bezmyślnie. Razraz. Ale od czego rozum? Mam kilka książek w witrynie, bardzo szybkich do pomyślenia: „Nic”, „Zmory”, „Mdłości”, „Rozpacz”, „Soso”, „Głód”. Teraz lista nałożnic: Ania, Ewa, Ela, Ala, Ola, Ula, Hildegarda (ostatnią pozycję anulować!). Teraz płyty: Bach, Bach, Bach, Bach, Flieck, Liszt, Bach. O, trzeba by przestawić! Na razie nie ma na to czasu. Trzeba myśleć.

Myślenie ma przyszłość. Przeszłość też. Tylko na czas teraźniejszy nie może sobie pozwolić. I w tym cały problem.



Uwaga! Czytanie poniższego tekstu zagraża śmiercią lub trwałym kalectwem!


Bywa. Palec (index: sama nazwa wskazuje) omsknie się z papieru (na którym, rzecz jasna, niniejszy felieton) i trafi na odprysk szkła zakażony pałeczką tężca. Bywa.

Ponoć bywam autorem frapującym, więc podczas czytania felietonu niejedna zupa może wykipieć. W efekcie mamy empireum w kuchni. Lokalne, acz ze skutkiem eschatologicznym.

Nie robicie sobie może przerwy w zaległym prasowaniu, by przeczytać ten tekst?

A może czytacie w trakcie prowadzenia pojazdu mechanicznego?

Czytelnicy, zlitujcie się! Czy ja muszę zabiegać o życie i zdrowie każdego z osobna?

Ostrzegam: czytacie na własną odpowiedzialność!

Rację mieli Freud pospołu z Marksem: ludzkość znajduje się u progu osiągnięcia całkowitej samoświadomości. Naprawdę niewiele brakuje, abyśmy przekroczyli ten próg i znaleźli się w kręgu światła. Zaiste, niewiele potrzeba, abyśmy żyli w pełni świadomie.

Przygotowałem odpowiedni slogan. XXI stulecie będzie wiekiem samoświadomości albo nie będzie go wcale! Samoświadomości zupełnej, jaskrawie jasnej. I nie do podważenia przez żadnych hochsztaplerów czy speców od politycznego marketingu.

Drżyjcie, cyniczni reklamotwórcy i fachmani od czarnego piaru! Wasz kres jest bliski!

Sto lat temu Zygmunt Freud ujawnił istnienie ciemnych popędów. Był to – co fatalnie przegapili adwersarze Ojca Psychoanalizy – pierwszy krok do ich przezwyciężenia. Niebawem nasze popędy będą mogły automatycznie doznawać sublimacji (jak to przewidział sam mistrz Freud) – i zamieniać się np. w poglądy. Popędy w poglądy. Prawie rym. A w razie jakichś deficytów psychicznych – przynajmniej w utwory artystyczne.

Powiem wam, czego brakuje naszemu społeczeństwu do osiągnięcia owego błogosławionego stanu ducha. Brakuje zaiste niewiele, ale zarazem jakby jednak sporo. Brakuje mianowicie informacji.

Otóż, moi państwo, w naszym pozornie demokratycznym świecie dzieje się spektakularne bezprawie. Osoby wziewające opary tytoniowego dymu są z najdrobniejszymi szczegółami pouczone co do tego, jaki koniec je spotka. Natomiast cała rzesza użytkujących tak popularne przedmioty jak gniazdka elektryczne, drabiny, kamery VHS, dzieci, psy, żony – jest tej wiedzy pozbawiona.

Szczególnie dotyczy to informacji handlowej na towarach. Jest mi po prostu milutko, gdy okazuje się, że do niewinnego blistra aspiryny dodają mi ulotkę, która zaspokaja moje potrzeby lekturowe na najbliższy tydzień, a zarazem uzbraja w niezbędną wiedzę dotyczącą przypadków nagłych zgonów wskutek zażycia mojego specyfiku. Czemu producenci innych przedmiotów nie podążają tym śladem? Zupełnie nie mogę tego zrozumieć.

Jeśli faktycznie udziałem naszej epoki ma stać się powszechna kompetencja we wszelkich sprawach dotyczących codziennego życia, proponuję zacząć od żywności.

Każda zakupiona ryba musi być wyposażona w broszurę informującą, czym grozi zakrztuszenie się ością. A także – ile pierwiastków ciężkich i innych substancji toksycznych zawierała woda, z której ją wyłowiono. A oto notka w sam raz nadająca się na kiełbasę: „Spożywanie wieprzowiny prowadzi do chorób wieńcowych i może spowodować nagły zgon wskutek zawału serca.”

Na biletach kolejowych winna być zamieszczona roczna statystyka wypadków na kolei, razem z liczbą poszkodowanych.

Byłoby miło, gdyby karoserie samochodów zostały przyozdobione stosownymi napisami, uprzytamniającymi ich użytkownikowi liczbę osób ginących w wypadkach drogowych. Że nie wspomnę o motocyklach. Motocykle w ogóle niech obwiązują czarną szarfą.

Jestem najgłębiej przekonany o tym, że połowę telewizora (niezależnie od oglądanego programu, mógłby to być np. jakiś fabrycznie zainstalowany, stały obraz) powinien zajmować napis: „Nadmierne oglądanie telewizji powoduje osłabienie wzroku, a także może być przyczyną rozkładu więzi rodzinnych.”

Zaciekłym czytelnikom radziłbym zapoznać się z wiekopomnym, acz nie pamiętam czyim, haiku: „Nie czytaj książek, bo nie zajdziesz w ciążę”. Populacja narodowa, lasy, wzrok – te trzy dziedziny mogą doznać uszczerbku w wyniku nazbyt zagorzałego czytelnictwa.

Osobom religijnym należy się szczegółowa wiedza w przedmiocie niebezpieczeństw związanych z uczestnictwem w obrzędach. Proponuję napis na wrota kościołów: „Wdychanie oparów kadzidła może spowodować raka krtani, bicie w dzwony – głuchotę.”

Na kawiarnianych obrusach, na ścianach w dyskotekach znajdą się bardzo wnikliwe informacje o wszystkich chorobach przenoszonych przez kontakty płciowe. W miarę możliwości udokumentowane fotografiami szczególnie dorodnych przypadków klinicznych. Nie zaszkodzi gdzieniegdzie napomknąć o rodzinnych patologiach tudzież śmiertelności połogowej.

Autorzy podejmujący szczególnie subtelne zagadnienia muszą mieć na uwadze, że z każdym kolejnym rocznikiem studenci na uczelniach są coraz bardziej agresywni. Warto uwzględnić ten fakt na okładkach podręczników akademickich, no i w umowach wydawniczych.

Na bananach powinna się znaleźć ostrzegająca nalepka: spożywanie tego owocu może spowodować śmierć lub trwałe kalectwo osoby idącej z tyłu – przez upadek spowodowany poślizgiem na skórce, którą konsumenci bananów zazwyczaj rzucają za siebie. Odpowiednie hasło? Oto ono: „Dbaj o zdrowie twojego szpicla!”

A oto ostrzeżenie na bilety lotnicze: „Decydując się na lot samolotem, możesz stać się 72 547 ofiarą katastrofy lotniczej, licząc od Wilbura Wrighta” (liczba wymieniona w przytoczonym sloganie nie ma żadnego odniesienia do rzeczywistości, wynika ona z osobistych szacunków autora, a te z kolei – z braku szacunku dla awiacji).

Na głośnikach sprzętu RTV, instrumentach muzycznych i biletach na koncerty: należy podać posępną statystykę schorzeń narządu słuchu.

Co na gazecie? „Farby drukarskie, użyte do wydrukowania tego pisma, zawierają 15 trujących składników. Chlor, który posłużył do wybielenia papieru, jest tradycyjnie uznawany za środek powodujący powolną i bolesną śmierć w rozlicznych konwulsjach. Pamiętaj, że każdego roku dla celów przemysłu papierniczego są wycinane 2 miliony hektarów lasu!”

Siłą rzeczy owo ostatnie ostrzeżenie musiałoby dotyczyć również wszelkich metek, nalepek, instrukcji obsługi, ulotek informacyjnych: one też są z antyekologicznego papieru i toksycznej farby drukarskiej.

Zwracam się teraz do przemysłu dziewiarskiego. 30% powierzchni każdego szalika winno zajmować przypomnienie smutnych okoliczności śmierci Isadory Duncan. Ale skoro już jesteśmy przy ubraniach, to nawet nie potrafię wyobrazić sobie pożądanego napisu na szelki albo też na pasek od spodni.

W regulaminie służb wartowniczych, policyjnych i ochroniarskich znajdzie się nowy obowiązek dla osoby pragnącej skorzystać z broni palnej. Musi ona poinformować osobę, na której chce skutki owej broni wywołać, o tym, jakie zagrożenia w żywej tkance organizmu może spowodować nagła obecność kuli wystrzelonej ze wspomnianej broni. Ta ostatnia osoba winna też poświadczyć własnoręcznym podpisem gotowość do przyjęcia niszczącego naboju.

To samo dotyczy armii planującej atak na inne państwo. Napadnięty naród musi być co do joty poinformowany, który z rodzajów uzbrojenia go rozszarpie, a który podziurawi, który otruje, a który spali, który naświetli promieniowaniem radioaktywnym, który zakazi, a który unicestwi w jakiś nowy, nieznany dotychczas, a być może jeszcze bardziej wyrafinowany sposób. Może sprawi? Albo splasterkuje?

Przy radykalnej postawie wobec cywilizacji noworodkom winno się tatuować na czaszce niniejszy napis: „Korzystanie z tego organu może zaowocować wynalezieniem bomby atomowej”.

Anorektycy, przynajmniej tak mi się zdaje, dokładnie wiedzą, jakie niebezpieczeństwa mogą ich spotkać ze strony odkurzaczy, klimatyzatorów i otwartych odpływów kabin prysznicowych. Ale jeśli jest w ich gronie przynajmniej jedna osoba tej wiedzy pozbawiona, wszyscy będziemy ponosić winę w wypadku, gdy jej życie lub zdrowie zostanie zakwestionowane przez któreś z tych groźnych urządzeń. Informujmy, informujmy i jeszcze raz informujmy! Podajmy do publicznej wiadomości liczbę zagorzałych amatorów telefonii komórkowej zgasłych na nowotwór mózgu! Nieszczęśliwie zakochanych korzystających z przęseł Brooklyńskiego Mostu niezgodnie z ich przeznaczeniem! Samobójcze konsekwencje zaciągania kredytów bankowych! Alkoholu i hazardu! Wszystkiego!

Nie jest to żadna utopia (wbrew oczywistym, jak się zdaje, pozorom). Po prostu marzy mi się społeczność, w której wszyscy co do wszystkiego będą poinformowani; nie będzie więc miejsca na żadne teorie spiskowe, na knowania masońskich potęg, podstępy czarnej, czerwonej, zielonej, różowej, żółtej czy purpurowej Międzynarodówki; na podchody tajnych służb i brak podejścia tych jawnych.

Jestem nieprzejednanym zwolennikiem tego, by obywatele byli we wszelki możliwy sposób informowani o sprawach dotyczących ich własnego losu.

Dojrzeliśmy do tego, by żyć w prawdzie.

Prosto z mostu, moi państwo. Stawiam bardzo jasne żądanie. Powinniśmy być na każdym kroku informowani o permanentnej szkodliwości świata, z którego korzystamy.

Jeszcze prościej niż z mostu: wpław. Ostrzegam was przed samym życiem.



W sytuacjach publicznych wymagających pewnego wyrafinowania, taktu i szczególnej dystynkcji, zachowuję się w określony sposób i uważam, że podręczniki dobrych manier winny być uzupełnione o tę kwestię. Otóż ilekroć w tzw. dobrym towarzystwie dyskusja schodzi na sprawy polityczne, w możliwie najelegantszy sposób zanurzam prawy palec wskazujący w prawej dziurce od nosa, wykonując tymże palcem ruchy frykcyjne, czyli posuwisto-podsiębierne, które od czasu do czasu uzupełniam gibkim półobrotem. Ponieważ w rezultacie takiego działania pozostaje na pracującym palcu nieco materii, przekładam ją do swobodnej dłoni i w międzyczasie ugniatam kruszec między kciukiem a indexem, aż do uzyskania spoistej kulki. W celu zgromadzenia odpowiedniej ilości produktu powtarzam ruchy lewą ręką w lewej dziurce. W obliczu zmiany eksploatowanego nozdrza urobek należy z całą ostentacją przemieścić z ręki do ręki. Nie zaprzestajemy pracy nad substancją, dopóki nie osiągnie konsystencji konsystorskiej debaty. Oczywiście, całą ową procedurę należy udostępnić możliwie najszerszej widowni. W żadnym wypadku nie wolno więc ukrywać wałkowania smarków pod stołem! Wręcz przeciwnie: przy dostatecznym utwardzeniu naszej kulki można spróbować potoczyć ją po obrusie albo, o ile jest to stół obiadowy, zagrać w stołowego golfa. Naturalnie, korzystając ze sztućców sąsiada.

Gdyby ktoś zapragnął dowiedzieć się, jakim celom miałaby służyć opisana procedura, spieszę z wyjaśnieniem: celom homeopatycznym. Wypędzić wielką paskudę mniejszą. Przyznacie sami, coś tu jest na rzeczy. Wydawać na świat poglądy polityczne, wałkować tematy, toczyć debaty... Jest coś, co zbliża wymianę poglądów politycznych do mieszania smarków: idiomatyka.

Doszedłem do tego haniebnego wniosku w okolicach trzydziestki. Bydlę ze mnie do cna wyzute z poglądów politycznych. Nic mnie nie rusza: ani przyszła, ani przeszła pomyślność mojego narodu, ani nawet teraźniejsza; a co do sprawiedliwości społecznej i podobnych dyrdymałek, to mam je wszystkie głęboko. W Rowie Mariańskim. Prawdę mówiąc, gdy ktoś w biały dzień chce mi wręczyć tysiąc dolarów albo trzy miliony mieszkań, przechodzę na drugą stronę ulicy. Jeśli mam być szczery, to z drobnym wyjątkiem warunków atmosferycznych nic mnie ani ziębi, ani grzeje.

Brak politycznych przekonań to zresztą nie największy grzech, jaki mam na sumieniu. Jest coś gorszego. Otóż uważam obnoszenie się z ideologią na prawo i lewo za coś wstydliwego. To jakby człowiek na ulicy wszem wobec obnażył, za przeproszeniem Czytelnika, swoją anemiczną fujarę i domagał się oklasków od zrozpaczonej widowni. Wymienionego akcesorium dawać pod publiczną ocenę nie wypada, ale poglądy polityczne to i owszem. Można je wystawiać na światło dzienne, ile dusza zapragnie. Na pierwszych stronach gazet, w dziennikach telewizyjnych i na billboardach. A przecie ideologia to nic innego, tylko intelektualna pornografia.

Czy istnieje nieodzowna konieczność posiadania poglądów politycznych? Wszystkie one, jakkolwiek by na nie patrzeć, są utopijne; jeszcze nie tak dawno formułowanie spekulacyjnych sądów na temat społeczeństwa i państwa było domeną nielicznych anarchistycznych dusz; prawidłowością współczesnych czasów jest to, że wydaje się ono obowiązkiem wszystkich ludzi. Czy każdy z nas musi mieć poglądy?

Ale jeśli już tak, to czy muszą one być trwałe niczym ondulacja, czy też mogą przybierać formę doraźnej fryzury? Nie bez powodu odwołuję się do fryzjerskiej metaforyki, poglądy polityczne przypominają wszak umeblowanie głowy. Wprawdzie efemeryczne, lecz dla publicznej oceny powierzchowności niepodważalnie istotne. Otóż sądzę, że właśnie temu wewnętrznemu wystrojowi naszej czaszki należy się od czasu do czasu odrobina pielęgnacji. W istocie, poglądy polityczne trzeba by co pewien czas wyszczotkować, potraktować żelem, ułożyć, w końcu – skrócić. Nie mówię już o powierzeniu ich cenionemu specjaliście. Zjawisko łysienia, które to, w myśl starej legendy, bywa rezultatem nadmiernej refleksji, dowodzi, że nie ma takich poglądów, których nie można byłoby się pozbyć.

Problem jednak nie w tym, że nie mam wcale przekonań politycznych. Mam ich za dużo, a konkretnie – wszystkie. Mieć wszystkie poglądy, to jakby nie mieć wcale. Dobrze, zacznijmy od początku.

Zupełnie nie potrafię poradzić sobie z moimi poglądami politycznymi. W domu jestem konserwatystą, ale kiedy wychodzę na dwór, mój kręgosłup ideologiczny zaczyna się już nawet nie uginać, lecz po prostu chybotać. Jestem idealnym przykładem chwiejności i braku zasad.

Jestem konserwatystą. Tak, tak. Jestem. Tak. Jestem konserwatystą. Tak, tak. Jestem. Oto moja codzienna mantra. Moja – precyzyjniej rzecz ujmując – nieskuteczna codzienna mantra. Przepraszam: to nie mantra. To mnemotechniczna wprawka. Konserwatysta bez pamięci? Ktoś tu się chyba pomylił.

Na łonie natury wyznaję na ogół poglądy zbliżone do stronnictwa zielonych, lecz wystarczy, że wkroczę w opłotki jakiejś wsi, a podejrzanie szybko skłaniam się ku partiom ludowym. W stosunkach damsko-męskich okazuję się liberałem, to drogocenna, tak twierdzą znajome damy, właściwość. Cóż z tego, skoro tracę wolnorynkowe przekonania, ledwie wydostanę się z zasięgu promieniowania damskiego intelektu. W większych miastach grawituję nieubłaganie w kierunku lewicy. W zapracowanych centralnych dzielnicach skłaniam się ku poglądom głoszonym przez socjaldemokrację, ale wystarczy, żebym zatrzymał wzrok na jakimś zakładzie pracy, a w mojej duszy budzi się zaciekły eserowiec. Jakże jednak to platoniczna zaciekłość! Nim dowlokę się do sklepu z bombami, muszę przejść nieopodal sądu i zamieniam się w łagodnego baranka – legalistę.

Marksistą w zasadzie nie bywam, nie licząc naprawdę skrajnych przypadków szczególnie ekstrawaganckich lektur. Przy czym, na przykład sam Marks w dziwny sposób odstręcza mnie od marksizmu, podobnie Sartre. Kto mnie skłania do marksizmu? Na przykład Spengler. Wiecie, co się ze mną dzieje, kiedy czytam Oswalda Spenglera? Sierp i młot otwierają mi się w kieszeni.

W sklepach dzieją się ze mną przerażające rzeczy. Przekraczam drzwi osiedlowego spożywczaka i natychmiast przemieniam się w skrajnego liberała, a tymczasem do dyskontu albo hipermarketu moje odnóża wnoszą nikogo innego, jak żarliwego socjalsyndykalistę. Socjalradykałem bywam w bankach, zaś do społecznej przychodni taszczę schorowane ciało socjalliberała.

Gdy rozważam problem biedaków, popadam w nastrój polityczny, który najlepiej oddałby termin: robinhoodyczny donkiszotyzm, to znaczy marksizm-engelsizm złagodzony sporą przymieszką hamletyzmu. Ta specialité de la raison pozwala mi spoglądać z pełną utopijnej nadziei melancholią na bogaczy tego świata, w którym obydwa te stany – i bieda, i bogactwo – mogą się okazać frontalnym rozczarowaniem.

Narodowcem – nie wiem, dlaczego tylko w nieokreśloności – ale bywam narodowcem. Za szkolnych czasów wychwalałem pod niebiosy chlubną przeszłość Ojczyzny. Szczególnie często miało to miejsce na lekcjach geografii. Uwielbiam dzieje ojczyste z pierwszego tysiąclecia naszej ery. Tyle tam sposobności do domysłów, tyle okazji do sprawdzenia tężyzny wyobraźni! Kocham mój kraj miłością ślepą i perwersyjną.

Czasem – przyznaję się ze szczerością penitenta – napada mnie gwałtowna chęć wprowadzenia w życie przynajmniej części mych przekonań. Pech chce, że jeśli na przykład w gronie rodaków jestem skrajnym nacjonalistą, to w towarzystwie obcokrajowców – czyli tam, gdzie mógłbym skonsumować mój krwiożerczy nacjonalizm – zamieniam się w zaciekłego kosmopolitę.

Po wysłuchaniu powyższych zwierzeń nie powinien dziwić fakt, że widok kopcącego komina czyni ze mnie wojującego ekologa. Gotów jestem łapać za transparent i urządzać pikietę pod najbliższym urzędem administracji publicznej. Nawet nie próbuję tego uczynić. Na samą myśl o jakimkolwiek urzędzie przeistaczam się w thorowiańskiego anarchistę.

Czasem pocieszam się, że moją postawę cechuje otwartość. Prawda, niczego w ten sposób nie komunikuję; postawę niektórych grobów również cechuje otwartość, a przecież nie przestają być grobami.

Proteuszowa ideologia, poglądy polityczne kameleona. Oto, co się ze mną porobiło. Ruja, Gomora i dekonstrukcja. Żebym to przynajmniej był demokratą. Nawet tym nie jestem! Czyżbym więc miał abdykować z tronu zwierzęcia politycznego i stać się tym, kim nakazał mi być Platon: dwunożnym, nieopierzonym?

Otóż wcale nie. Zdaje się, że jestem po prostu jednym z szeregowych nabywców politycznych produktów. W żadnej mierze nie przyczyniam się do ich produkcji. Bywam łatwym łupem w rękach macherów od politycznego marketingu. Łatwym, choć niewdzięcznym. Wymykam się samemu sobie, dlaczegóż to nie miałbym się wymknąć łowcom poparcia? Moja choroba, jeśli jest to w ogóle choroba, a nie mniej lub bardziej powszechna prawidłowość, przypomina ideologiczną febrę. Albo światopoglądową pląsawicę. Nie potrafię złożyć u stóp jednej lub drugiej partii stabilnej żarliwości.

Homo politicus dzisiejszych czasów. Zdaje się, że powyżej zamieściłem jego portret pamięciowy. Nie odchodząc przecie zbyt daleko od własnej metryki.



Nie jestem lojalnym telewidzem. Nie wiem nawet, czy niestety, czy nie niestety. Zdecydowanie wolę czytać książki – najlepiej z zakresu literatury. Medium to, trzeba przyznać, recesywne i z natury rzeczy wykluczające nas, czytelników, z udziału w debacie publicznej. Nie dziwota więc, że ilekroć udaje mi się dopatrzyć czegoś interesującego na szklanym ekranie dominującego medium, chełpię się spostrzeżeniem na prawo i lewo. Oto rezultat jednej z takich obserwacji.

Ostatnio wpadła mi w oczy telewizyjna reklama pewnego (chyba jednak niepewnego, skoro ucieka się do takich chwytów) banku. Sens spotu można by sprowadzić do następującego logionu: „My wszystko drukujemy jednakową czcionką”.

Kwestia rozmiarów czcionki to dla kultury zagadnienie – jak mi się widzi – prymarne. Nie może być ona zbyt mała ani zbyt wielka. Przykład Biblii spisanej w woluminie wielkości paznokcia byłby tu dobrze znanym, lecz – jak na nasze potrzeby – zbyt mało spektakularnym frazesem. Nadmienię więc, że wszyscy żyjemy na planecie, która opisuje wokół macierzystej gwiazdy znak będący symbolem ludzkich wysiłków – „0”.

Czy więc kultura, której bynajmniej nie lwią, ale i nie pluskwią częścią są umowy kredytowe, powinna być pisana jednym krojem czcionki? Czy też można w tej materii pozwolić sobie na niejaką dywersyfikację: tu nonparel, ówdzie non parol, tam i sam wołowe bukwy, a jeszcze indziej – kursywa, Haettenschweiler albo po prostu bykowiec?

Dalej idąc: czy na marginesie lichwiarskiej publikacji uchodzi zostawiać miejsce na tekst nie do odcyfrowania przez osoby tknięte zaawansowanym dalekowidztwem? (Tekst, który brzmiałby następująco: „Czyś ty Zdzisiu, czyś ty Franiu, oskubiemy ciebie, draniu!”)

Czy kulturę można pisać większą lub mniejszą czcionką? Innymi słowy: czy pojęcia takie jak piękno, dobro, prawda – w ogóle mogą być stopniowalne? Wszystko to są problemy najwyższej wagi i, jak to się mówiło za czasów stanu wojennego, nie do rozwikłania w godzinach przedpołudniowych.

Są jednak w naszym życiu rzeczy jawnie duperelne. Tym należałby się petit (użytkownikom edytorów tekstu niemającym wspomnień z prehistorii drukarstwa podpowiadam: petit, czyli 8 punktów drukarskich, czyli 8 razy 1/72 cala, czyli 3,008 mm. wysokości). Istotnych spraw jest także mrowie. Problem w tym, że składają się one z wielkiej ilości spraw nieistotnych. Na przykład jedyny w żywocie, nasz osobisty ślub to istne kłębowisko wyświeżonych ponad granice rozsądku samochodów i butów, sterty rolek do fotoaparatów czy wreszcie beztroska ciżba bakterii w weselnym tatarze, ustosunkowanych do całej imprezy co najwyżej pornograficznie.

Istotę rzeczywistości można rozpatrywać z dwóch pozycji: mikrokosmosu oraz makrokosmosu. Obydwa punkty widzenia ukazują nam nasz byt jako jałowy, zbędny i skazany na całkowitą inercję. Ale trzeba przyznać, że ukazują jednak – za każdym razem inaczej.

Biorąc pod uwagę zawrotną perspektywę skali makrokosmicznej – ów raj przybliżeń i uproszczeń – tracimy z pola widzenia wszystkie szczegóły, z jakich składa się nasze życie.

Dla obserwatora przyglądającego się światu z ograniczonej perspektywy mikrokosmicznej każdy niebotyczny gmach (a jest nim prawie wszystko) składa się z niezliczonej ilości drobiazgów.

Oto dlaczego my, ludzie, jedną nogą stoimy na twardym gruncie, drugą tymczasem bezskutecznie próbujemy dotknąć dna nicości. Nie ma co się czarować. Tak działa Matrix.

Problem tkwi więc nie w wyborze między kulturą niską, której z mocy rozsądku należałaby się zredukowana czcionka, a wysoką – której automatycznie przyznajemy prawo do wytłuszczonej majuskuły – lecz między istnieniem a nicością. Albo raczej w tym, że wyboru nie ma. A choćby nawet i był – to nie ma kto wybierać. Czyżby więc mała czcionka miała być ważniejsza niż wielka? Lepiej dopasowana do rozmiarów naszego mizernego bytowania?

Wolałbym nie aspirować do roli socjoproroka. Fucha to niewdzięczna i ostatnimi czasy oblegana jak, za przeproszeniem przezacnego czytelnika, publiczny sraczyk w Krynicy Morskiej w sezonie wakacyjnym. Niechaj więc poniższa teza będzie potraktowana jako nieśmiała sugestia.

Czy nie jest tak, że wszystko, co istotne, przeniosło się ciupasem do przypisów? I – co za tym idzie – zredukowało rozmiar czcionki? Coś mi się zdaje, że najudatniejszą metaforą obrotu treści istotnych we współczesnej debacie publicznej jawi się standardowa umowa na świadczenie usług telekomunikacyjnych. Jeśli coś tam zostało wydrukowane wytłuszczoną dwunastką (cycero; 12/72 cala; 4,512 mm.), to można mieć pewność, że to błahostka. Natomiast wszystko, co ważne, przeczytamy w przypisach. Drobnym maczkiem. Mówiąc w wielkim uproszczeniu, znajdziemy tam wszystkie nasze, Abonenta, obowiązki, kary umowne za ich nieprzestrzeganie et caetera. Wielkie, kolorowe litery reklamowych plakatów obiecywały nam złote góry darmowych minut; tutaj, w zapadłym zakątku przedstawionej nam do podpisania umowy, dosłownego znaczenia nabiera stare przysłowie: cum grano salis.

Logika tej marginalizacji treści fundamentalnych jest – wbrew pozorom – oczywista: wynika ona z podstawowej idei liberalnej demokracji. Prawa obywatelskie są z natury rzeczy ograniczone przez obywatelskie obowiązki i jedynie z tych ostatnich można korzystać do woli. Mówiąc prościej: prawa to coś, z czego nie ma obowiązku korzystać; natomiast obowiązki – coś, czego nie ma prawa nie wypełnić.

Zdaje się jednak, że dywersyfikacja rozmiarów czcionek w dokumentach, produkowanych przez rozmaite instytucje, wydaje się zbyt daleko posunięta. Któż z nas nie otrzymał zdumiewającego zawiadomienia o wygranej (tekst zawiadomienia pogrubioną dwunastką) z niewielkim przypisem na marginesie (anemiczną czwóreczką; czyli diamentem – 4/72 cala; 1,504 mm.), przypisem uściślającym, iż przedmiotem owej wygranej jest właściwie sama szansa na wygraną?

Gdyby ogłosić – pro domo sua – plebiscyt na rekord krajowy, obstawiłbym znaną aferę z fakturami wzywającymi do uiszczenia należności za umieszczenie nazwiska abonenta w książce telefonicznej (faktura wypisana pogrubioną dwunastką, np. 372,56 PLN*) i odsyłaczem do przypisu (anemiczną czwóreczką): „*płatność nieobowiązkowa”. Zaiste, ktoś, kto padł ofiarą takiego rozboju, może spać spokojnie, albowiem jego drogi są proste.

Czy nie należałoby więc zunifikować czcionki? Jeśli już taplamy się w bagnie indyferentyzmu, to czemu by nie ujednolicić tekstów? Byłoby to słuszne, zbawienne, pragmatyczne i parlamentarne. Słowem: i sprawiedliwości zadość, i prawu ogarek.

Czy jednak nie jest tak, że nawet w najbardziej egalitarnym społeczeństwie tekstów komuś tam jeszcze – i czemuś – nadal należy się edytorska sublimacja w postaci wyróżnionej czcionki? Temu rozstrzelenie, tamtemu pogrubienie; temu majuskuła, tamtemu kapitaliki; temu podkreślenie, tamtemu inicjał? Nie wspominając o cudzysłowach czy kursywie? Trudno i darmo. Jest coś beznadziejnie wypłaszczającego w edytorskiej urawniłowce.

Różnica wielkości czcionki ma w demokratycznym społeczeństwie głębokie znaczenie terapeutyczne. Czyż w końcu nazwisko moje (do weryfikacji pod tekstem felietonu) zaprawdę nie jest warte każdych pieniędzy? Niezależnie od tego, gdzie je publikują – niechby na łamach książki telefonicznej?

Czyż nie jestem godzien wysokiej wygranej pieniężnej, skoro bez dłuższego namysłu potrafię rozwiązać tę oto skomplikowaną zagadkę: „Czy jest Pani/Pan zainteresowana/y otrzymaniem wysokiej wygranej pieniężnej? Proszę zaznaczyć właściwą odpowiedź: A. Tak, B. Nie”?

Geniuszom należy się coś od losu. Z całym szacunkiem dla kolekcjonerów dziewiętnastowiecznych publikacji. Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy to czcionki szły pod zecerski strychulec. Do ogródka tropicieli teorii spiskowych: na stanowisku nadzorcy publicystycznego sumienia naszej epoki zecer zastępuje cenzora.

Czy jednak cały ten wywód nie jest efektem pewnej nadinterpretacji ze strony autora? Czy aby nie wysnuwa on zbyt śmiałych wniosków, łącząc sprawę banalnych mistyfikacji finansowych z abstrakcyjną diagnozą kulturową? Rzecz w tym, że z analogicznymi sytuacjami spotykamy się na łamach prasy, i to jak najbardziej kulturalnej. Miałbym tu następujące propozycje:

Xnajlepszy poeta współczesny* (przypis drobną czwóreczką: „*śląskiej szkoły życia, z roczników 70-tych”).

Ynajwybitniejszy filozof XX wieku ** (przypis drobną czwóreczką: „**aktualnie wsiadający do pociągu na stacji Czeladź Główna”).

Znajwiększy polski pisarz *** (przypis drobną czwóreczką: „***mieszkający w Nowej Hucie”).

XYekspert w dziedzinie finansów i bankowości **** (przypis drobną czwóreczką: „****do jego najważniejszych osiągnięć należy zaliczyć pobranie 100 złotych z bankomatu”).

XYZznany uczony, od dwóch semestrów wykłada w USA***** (przypis drobną czwóreczką: „*****glazurę”).

No, cóż. Wniosek nieunikniony. Przypisy (drobną czwóreczką) nas uściślają. Czynią konkretnymi. W zasadzie, to tych wielkich liter nie warto czytać.

Nietzsche nie miał racji: życie w dzisiejszych czasach wymaga nie orlego żołądka, lecz orlego wzroku.



Pewna sycylijska zakonnica z początku XVIII wieku, mistyczka i późniejsza błogosławiona, wsławiła się niecodziennym czynem. Wystosowała mianowicie list do Szatana, nakłaniając adresata, aby nawrócił się na drogę cnoty. Domyślam się (i tylko domyślam, bo nie mam i nie miałem tekstu petycji przed oczami; znam tylko samą anegdotę), że mniszka wymieniła w liście niewątpliwe korzyści płynące z przyjęcia chrztu oraz przestrzegania świętych przykazań. Kto wie czy nie znalazła się tam argumentacja Pascala: świat to nic; zerowe księstwo nie może być przedmiotem utraty.

Z piekielnego zamczyska nadeszła odpowiedź utrzymana w iście dwornym stylu. Jej nadawca zakomunikował, iż z przychylną uwagą zapoznał się z apelem siostry i że w głębi duszy podziela jej argumenty, niemniej jednak nie może zadośćuczynić jej prośbie. Przychodzi mu to wyznać z głębokim żalem, ale w odniesieniu do jego osoby ewentualne nawrócenie nie wchodzi w ogóle w rachubę: jeśli już nie z przyczyn ontologicznych, to na pewno fizjologicznych, nie zapominając o logicznych. Czynienie zła jawi się bowiem fundamentem wykonywanej przezeń profesji. W chwilach wolnych od obowiązków być może i on sam uprawia anemiczną pobożność ascetek, ale – za przeproszeniem szanownej błogosławionej – co komu do chwil wolnych Diabła? Być może on, Szatan, z regularnością produktów firmy Intel spowiada się u nadwornego kapelana pałacu Disa, a jeśli idzie o skruchę, to jego czoło mogłoby skruszyć granitowy głaz. Jego sprawa.

Przyznaję, że powyższą opowieść w wielu punktach można uznać za nieścisłą. Rachityczną wiedzę uzupełniłem bujną wyobraźnią. Tak więc historię wymiany korespondencji przedstawiłem z grubsza. Z grubsza, niż się faktycznie zdarzyła. Ale nie o to tu chodzi.

Problem klauzurowej mniszki aspirującej do niebiańskiej kariery polega na tym, że cnota jest dla niej kwestią heroicznej egzystencji, natomiast w odniesieniu do upadłego anioła rzecz ma się zgoła inaczej. Jego występki wynikają ze skrupulatnie wykonywanej profesji.

Tu dygresja. Czy wierny widz telewizyjnych wiadomości (albo czytelnik codziennej prasy), koncentrując uwagę na samej istocie informacji, nie mógłby wysnuć wniosku, że w niedziele, właśnie w niedziele, dzieje się na świecie jakby nieco mniej zła? Czy owej przejściowej nieobecności zła nie tłumaczyłby fakt, że w niedzielę wypoczywa jego mityczny autor? W statystycznym weekendowym wydaniu wieczornych wiadomości królują – stosownie do pory roku – kąpiący się plażowicze lub szusujący wesoło narciarze. Plemię beztroskie i jakże niepodobne do tego, które ujrzymy na ekranach w poniedziałek. Zdaje się, że takie rozumowanie byłoby co najmniej usprawiedliwione. Przy całym szacunku dla wszystkich zaangażowanych stron; konflikty zbrojne w niedziele zdają się jakby przygasać; nad okopami zwaśnionych armii rozbrzmiewają kojące tony polowych sygnaturek. Wniosek brawurowy, ale jakże orzeźwiający: czyżby i Szatan miał wolne? I dalej idąc: czyżby nie działo się tak dlatego, że zło jest kwestią nie egzystencji, lecz profesji?

W Pierwszej Księdze Henocha, apokryficznym tekście starotestamentowym, czytamy: „Azazel nauczył ludzi wyrabiania szpad, mieczy, puklerzy, pancerzy, pokazał im metale i umiejętność ich obróbki, bransolety, ozdoby, sztukę malowania oczu antymonem”. W momentach autoironicznego skupienia poznajemy tę oto prawdę: dobro jest nadzwyczaj ogólnikowe, Diabeł natomiast tkwi w szczegółach. W bardzo technicznych szczegółach.

Piekło to żar, ale bez żarliwości. Jedna z tych ponurych instytucji, jakie dobrze znamy z Procesu Kafki: nie kończące się duszne korytarze, gabinety przesłuchań, kancelarie spowite półmrokiem, skrupulatne rubryki kwestionariuszy, regały pełne złowieszczych segregatorów, Kontakty, Tajni Współpracownicy, Źródła, kryptonimy, raporty, polityczna poprawność: zaokrąglona niczym stempel służbowa moralność. Być w piekle to nie móc opuścić biura imigracyjnego. Jedyną karą jest tam oczekiwanie na karę.

Diabeł – profesjonalista? Byłby to wniosek zgodny ze zdaniem Ciorana, który nazwał go urzędnikiem, podrzędnym funkcjonariuszem odpowiedzialnym za brudną robotę. Nie znamy twarzy Zła, znamy tylko jego służbowy uniform.

Z religijnego punktu widzenia sytuacja Księcia Egipskich Ciemności jest nie do pozazdroszczenia. Nikt nie włączy jego imienia do litanii, nie mówiąc już o ofierze na tacę. Za jego czarną duszę nikt nie da na mszę (chyba że na czarną). Co najwyżej należy mu się ogarek, i to tylko od zapobiegliwych. A przecież skłonni bylibyśmy przyznać, że pełni jakąś tam funkcję i rolę, choćby nawet iluzoryczną, i że za to pełnienie ponosi wysoką cenę. Płaci zbawieniem duszy. Wiekuistym potępieniem.

Czy Szatan może być zbawiony? W świetle augustyńskiej koncepcji wolnej woli odpowiedź na to pytanie brzmi następująco: wpierw musiałby zechcieć.

Szczypta namysłu nad postawą nieugiętego Przeciwnika prowadzi do intrygującej konkluzji: opór obiektu jest czymś naturalnym (starosemickie satan oznacza „przeciwstawiać się”; mamy więc do czynienia z duchem przeczenia); zaskakujące jest jednak to, że w gruncie rzeczy niewielu teologów zakładało możliwość zbawienia Szatana. Jedynie Orygenesa i dwóch kapadockich Grzegorzy stać było na tę ryzykowną hojność. Sporo wiemy o transsubstancjacji, o naturze Trójcy, problem eschatologii zła pozostaje jednak tajemnicą.

Jeśli w prastarej wizji Raju z Księgi Izajasza rozkoszna owieczka oraz wilk–wegetarianin konsumują wspólnie i w porozumieniu zieleninę, to dzieje się tak za sprawą nieobecności przysłowiowego Nieprzyjaciela. Mamy niejasne przeczucie, że w godzinie ostatniego sądu departament Piekła ulegnie unicestwieniu. Ale co z obsługą? Kuroniówka?!!!

Apokalipsa przeznacza Szatanowi raczej okrutną przyszłość: będzie związany na 1000 lat, potem stoczy jeszcze ostatnią bitwę. W jej (przewidywalnym) wyniku zostanie wrzucony do „jeziora ognia i siarki” i tam będzie „cierpiał katusze we dnie i w nocy na wieki wieków”. Wydaje się to jasne, że w Nowym Jeruzalem, przyobiecanym przez Jana z Patmos, diabeł roboty nie znajdzie. Nawet z najlepszymi kwalifikacjami, nawet z legendarną kreatywnością. Nawet z MBA. Nie ma zlitowania dla ducha kłamstwa. To nieuchronna konsekwencja rozwoju chrześcijańskiej myśli teologicznej, od św. Augustyna do Nietzschego.

Czy Szatan może być zbawiony? Niezasłużonym zrządzeniem losu, zbiegiem okoliczności i wyrokiem niebios jest on wart, niestety, tylko grzechu. Czulibyśmy się chyba odrobinę nieswojo, idąc na mszę świętą razem z tym czarnym neofitą. Kto wie, może przechrzta z rozpędu zechce zostać kościelnym? Wtedy to już po zawodach. Po zawodach i po ptokach. Po zawodach ptoków.

Od naszych autorytetów wymagamy raczej moralnej konsekwencji niż kwalifikacji. Diabeł – twierdzą warowną? Jasne. Jest naszą opoką. Opoką zła.

Niezłomny Książę Świata Tego. Prastary Wąż i Szatan. Odwieczny Nieprzyjaciel Ludzkiego Rodzaju. Duch niezmordowanej powagi, ostatnia fortyfikacja prastarego porządku. Nieugięta postawa. Nieskazitelna prezencja. Żelazna konsekwencja. Żadnych konformizmów, żadnych kompromisów. Konserwatysta na wszelkich możliwych odcinkach: w każdym calu i każdej mili. By dojść do tego ostatniego wniosku, wystarczy zdać się na dane historyczne. Ot, choćby na przykład ta jego wieczna pasja poprawiania dzieł Pana Boga. Osławiona skrupulatność i predylekcja do nacjonalistycznej fanfaronady. Bezrefleksyjne przywiązanie do przeszłości, znana skłonność do melancholijnej zadumy, rygorystyczny legalizm. Chadek tout court. Nie do nawrócenia. Absolutnie.

Jak zrozumieć sprawę korespondencji sycylijskiej mniszki? Wzniosła klęska? Przykład chwalebnej głupoty? Czy też – bardzo karkołomna – próba miłosierdzia? Zapewne nie sposób pominąć kontekstu epoki. Cóż, sycylijski barok miał swoje kanony estetyczne. Atletyczna pobożność była jednym z nich. Gdyby ktoś z naszych współczesnych wpadł na pomysł nawrócenia Diabła, list byłby utrzymany w duchu ekumenicznym i przybrałby formę e–maila.


mr_chairman@gov.hl

Wasza Ciemnowielmożność!


Żyjemy w czasach indywidualizmu, racjonalizmu i hedonizmu, w epoce wszechobecnej konsumpcji, pluralizmu i sekularyzacji. Zarazem zaznacza się głód przeżycia metafizycznego, potrzeba życia wewnętrznego, duchowego. Zdajemy sobie sprawę, że Zło jest jedną z najgłębszych tajemnic Bożego planu. Niemniej obywatelstwo tego właśnie świata nakłada na nas wszystkich obowiązek formacji. Wspólnota modlitewna Rodzinna Rodzina zaprasza na wieczory modlitewnego czuwania w każdy piątek o godz. 17.00. Prosimy o wspomożenie naszej inicjatywy ofiarą. Pieniądze należy wpłacać na konto
[tu następuje numer konta etc.].


Odpowiedź natomiast wyglądałaby następująco:


Szanowni Państwo!


W nawiązaniu do maila z dnia 25 lipca 2006 r. w przedmiocie formacji Szatana wyjaśniamy, co następuje:

W świetle obowiązujących przepisów prawnych nie istnieją wystarczające przesłanki do pozytywnego rozpatrzenia przedstawionego przez Państwa wniosku.

Wiecznotrwała praktyka tut. urzędu pozwala się domyślać, że cel przesłanego nam pisma sprowadza się do prozelityzmu. Powołując się na ustalenia autorytetów dogmatologicznych, stwierdzamy, że urząd Szatana jest niereformowalny (notabene, jest on jednym z najsprawniej działających urzędów administracyjnych). Prezesura Diabła ma charakter wiekuisty, który to wniosek nie wynika wprawdzie z żadnej formalnoprawnej przesłanki, lecz z powodzeniem można go wysnuć z dogmatu o wieczności samej instytucji Piekła. Kierując się brakiem podstaw prawnych oraz troską o niezakłócony przebieg potępienia dusz, które zostały powierzone opiece naszego urzędu, wniosek o nawrócenie Szatana uznajemy za bezzasadny i postanawiamy go oddalić.

W stosunku do załączonego numeru rachunku bankowego wrodzona złośliwość nakazała nam uczynić niewielki debecik. Pozostajemy z nadzieją, że niewinny milionik nie sprawi problemu.


Podpis nieczytelny. Pisemny.



Błędne jest rozpowszechnione domniemanie, jakoby ci, których los doświadcza ponad miarę, mieli tracić wiarę w Boga. Odwrotnie: przeciwieństwa losu tylko umacniają ich wiarę. Problem w tym, że Bóg, w którego wierzą, jest Bogiem, oględnie mówiąc, wątpliwej konduity moralnej.

Gazety ostatnio podały, że pewien rumuński zakapior, zresztą tymczasowo zamieszkały w zakładzie penitencjarnym w Timisoarze, pozwał był Pana Boga na wokandę. Zarzut był oczywisty, logiczny i – mając w tym względzie pewną praktykę – rzeknę, iż zgoła usprawiedliwiony: stworzyciel niniejszego padołu nie spełnił danej obietnicy.

Chrzest w przekonaniu autora pozwu byłby niczym innym jak gatunkiem umowy cywilnoprawnej zawieranej między neofitą a Panem Bogiem. Treść owego kontraktu można by ująć w następujących słowach: jedna, nowo narodzona strona zobowiązuje się do świadczenia żarliwej wiary na rzecz drugiej, ta ostatnia zaś, nadprzyrodzona, zobowiązuje się w zamian za to uiszczać na rzecz pierwszej świadczenie w postaci regularnych dostaw pomyślności życiowej.

Możemy zatem mówić o pewnym wyłudzeniu zaufania, a nawet o zdradzie, jako że niebiański kontrahent z danego zobowiązania się nie wywiązał, powód zaś z tej przyczyny poniósł znaczące straty (związane choćby z przymusową zmianą miejsca pobytu na mniej dogodne).

Zawiedziony chrześcijanin, niejaki Mircea Pavel, odsiaduje właśnie wyrok dwudziestu lat pozbawienia wolności. Ten rumuński Hiob nie wątpi, że owa niedogodność spotkała go za sprawą niedopatrzenia ze strony Stwórcy. W zamian za wykonywane przez powoda obowiązki religijne ten miał go bronić przed złem. Partner okazał się jednak niegodny zaufania. Tak oto chrześcijańska łatwowierność Mircei Pavla została wystawiona na próbę. Czyżby w wysokich Niebiosach aż do tego stopnia zbywało na bezkarności, że Przedwieczny nie chce się nią z nikim dzielić?

Nie bylibyśmy daleko od prawdy, twierdząc, iż stanowi On dzisiaj większą przeszkodę dla ateistów niżeli pomoc dla wiernych. Niemniej tym sposobem zyskuje na prawdopodobieństwie pewna odwieczna hipoteza. On istnieje. Skąd wiadomo? Ma wrogów.

Uprzedzam ewentualne zarzuty bigotów. Nie widzę nic zdrożnego w stawianiu Pana Boga pod sąd. Jak inaczej udowodnić Jego niewinność?

Tak, ale skąd zło? Odpowiadam. Z trzech liter: „z”, „ł”, „o”. I jeszcze z przyczyn. Przyczyny z powodów, a powody – z uwagi na ciżbę rozmaitych przesłanek. Przesłanki znowuż z przyczyn, przyczyny z powodów. I tak dalej, i dalej. A to wszystko z liter. Z liter, liter, liter.

Winienem tutaj – wieprz z trzody Nagardżuny – uściślenie: bardziej z liter niż z przyczyn.

Zapewne można by mieć do Boga pretensje o to, że nie ułatwia nam prowadzenia uczciwego życia. Zapewne. Świat jest kiepsko resorowany. Świat jest zazwyczaj spóźniony. Na dodatek stwarza liczne okazje do wykolejenia. Aliści u Clive'a S. Lewisa czytamy następującą uwagę: „wyznaczając sobie uczciwe życie jako ostateczny cel, gubi się samą istotę egzystencji” (cytat pochodzi z książki noszącej znamienny tytuł: Bóg na ławie oskarżonych). Jakie wobec tego życie podoba się Bogu? Odpowiedź jest banalnie prosta. Nasze, bowiem do tego życia nas powołał.

Tymczasem zdaje się, że żyjemy wszyscy (prócz może nielicznych mistyków) w stanie niejakiego opuszczenia, spustoszenia, mglistej tęsknoty za kimś lub za czymś, kto lub co nie chce albo też nie może się do końca ujawnić.

Dowód na istnienie Boga ze znalezionej na ulicy złotówki? Proszę bardzo. Ale w takim wypadku co z pięćdziesięciogroszówką? Czy byłby to jakiś pośledniejszy środek dla umocnienia duszy? Czy też dowód na istnienie, powiedzmy, Anioła Stróża? A pięciozłotówka? Czyżby zadatek na wskrzeszenie politeizmu w dwa tysiące lat po narodzeniu Jezusa Chrystusa?

Troskliwa Opatrzność, mądrość spoza świata. Jest zawsze jakąś pociechą dla kogoś, kogo życie nie rozpieszcza, ale jakie intelektualne spustoszenie powoduje w tym, co rozbił pulę totalizatora!

Mircea Pavel dał dowód na to, że życiowe opresje działają stymulująco na władze umysłowe. Świadectwem niechaj będzie przemyślna konstrukcja pozwu. Wniosek, rzecz jasna, musiał spełniać ściśle określone wymogi formalne. Bez tego w sądzie ani rusz. I tu nasz zakapior wykazał się wręcz odrzutowym polotem. Miejsce zamieszkania pozwanego? Niebo. Wykształcenie? Wszechwiedza. Zawód? Wszechmogący (lecz nie Wszechchcący). Brakło jedynie wiedzy w kwestii rodziców; zapisano więc zgodnie z odwiecznym sądowym obyczajem: Nieznani. Z takimi konkretami można się zabrać do rzeczy. Proszę wylądować, sąd idzie!

Pozwanego miała reprezentować pośrednicząca w zawarciu ww. kontraktu rumuńska cerkiew prawosławna. Wyrok był iście Salomonowy, acz trudno się oprzeć wrażeniu, że cokolwiek heretycki: pozwany nie ma osobowości prawnej, odpowiedzialności za wyrządzone szkody ponosić więc nie może. Z drugiej strony juryści przyznali ze skruchą, że Niebo nie podlega jurysdykcji rumuńskiej władzy sądowniczej. Tak oto pozew Pavla został oddalony.

Otóż sądzę, że mamy do czynienia z niebagatelnym precedensem prawnym. Wydarzeniem na skalę kto wie, czy nie wszechświatową.

Od dziś, jeśli kogoś najdzie ochota na przedsięwzięcie, które – idąc za wierszem Wisławy Szymborskiej – nazwiemy „zemstą ręki śmiertelnej”, niechaj nie szuka satysfakcji na drodze sądowej. Najlepiej niech podąży za radą (i przykładem) autorki słów przytoczonych w poprzednim zdaniu. Niech pisze wiersze.

Ale bądź tu mądry i pisz wiersze! Wpierw trzeba by to i owo przeskrobać, tamto i owamto spsocić, po czym zgłosić się do świątyni Temidy po zasłużony wyrok, w ten skomplikowany sposób podnieść sobie wskaźnik IQ, no i dopiero po wypełnieniu tych wszystkich formalności można brać się za pisanie.

Wybaczcie szczerość, ale skoro już jesteśmy przy wierszach, pozwolę sobie na pewną niedyskrecję. Niedawno miałem honor (i humor) być jurorem jednego z tysięcy krajowych konkursów literackich. Zahartowany w ogniu własnych niepowodzeń artystycznych, nie byłem od tego, by się nie przygotować mentalnie na sto kilkadziesiąt estetycznych porażek. Być może tą bezpardonową deklaracją ranię jakąś piszącą duszę; ujmijmy więc problem innymi słowy: biorąc się za lekturę konkursowych utworów, wprowadziłem się w taki stan psychiczny, w jakim każdy poprawny wiersz urasta do rozmiarów apollińskiego objawienia. Nie obyło się bez uprzedniego wykonania pewnych ćwiczeń duchowych; jako przykład wymienię choćby uzupełnienie zapasu środków antydepresyjnych; ale cóż, poezja wymaga ofiar (zapytajcie tylko czynnych członków SPP o ich oceny z gimnastyki!). Jeszcze delikatniej? A więc nazwę ową pożądaną dyspozycję utrzymywaniem psyche w nieustannej sposobności do przeżycia miłego rozczarowania.

Tym razem piszącemu te słowa pisane było przez dłuższy czas pozostawać w stanie żyznej gotowości. Duchowe oświecenie jak nie chciało, tak nie chciało nastąpić. Oczekiwanie nie było jednak bezowocne. Miało się okazać, że strącono mnie w otchłań, abym tym wyżej wzleciał. Trafił się w końcu pewien autor, jeden z nieprzejednanych piewców szarej codzienności, który – cóż wiele mówić – wyzwolił przerażonego jurora z okowów obłożnej dyzgustii. Złożoną problematykę wierszy owego poety streszczę w kilku obrazach: rower, piąta rano, firma ESTE, minus osiemnaście. Niby nic niezwykłego: podmiot liryczny utyskuje na swoją dolę, która istotnie dorównuje słodyczą ostatniemu napojowi Sokratesa. Lecz oto znienacka spada na nieprzygotowanego zgoła czytelnika istny grom z jasnego nieba: „Właśnie budzik przerwał mój sen. / Broń Borze, zrzucić go z szafki.”

Proszę nie mieć mi następujących słów za nic niestosownego: uważam ten wiersz za doskonały przykład metafizycznej pomsty. Osoby obeznane z ortografią zapewne będą wiedziały, o co mi chodzi.

Jak daleko sięgają tajemnice alkowy jurorów konkursów literackich? Nie wiem. Mam nadzieję, że nie sprzeniewierzę się rzemiosłu, jeśli oddam ten ukłon w stronę kolekcjonerów happyendów: jakżebym mógł się oprzeć?



Staruszek Goethe mógł sobie ubolewać, ile wlezie, na dyskomfort wynikający ze sprzeczności ludzkiego charakteru. Jacek Dehnel, autor wierszy pełnych subtelnej finezji i nienarzucającej się czytelnikowi elokwencji, a także dość, trzeba przyznać, melancholijnej prozy, radzi sobie z tym problemem wcale nieźle. Potrafi nawet uczynić ten fakt niedostrzegalnym dla oka laika. Tak przynajmniej wynikałoby z tekstu recenzji pióra Bernadetty Darskiej (Gdy język ocala czas, „Opcje”, 4/2006).

Recenzentka porywa się na debiutancką powieść autora Żywotów równoległych. Mam na myśli nominowaną do tegorocznych nagród literackich książkę Lala. Otóż rzeczone omówienie wyraźnie należy mi do takich, co do których nie sposób się rozeznać, czy są one pozytywne, czy nie.

Wpierw może parę słów o wystroju zewnętrznym recenzji. Przed przystąpieniem do omówienia treści powieści Darska postanowiła kilkoma ruchami pióra sportretować jej autora. Dehnel, jaki jest, każdy widzi. Uroda i garderoba głównego bohatera czołowej powieści Bolesława Prusa. Pamiętam, jak onegdaj przebywałem na Wybrzeżu w subiektywnych celach żebraczych, jako że wymydliłem się był do cna z zasobów egzystencjalnych, i jak w najbielszy z białych dni na regularnej ulicy zgoła cywilizowanego miasta spotkałem tę brzemienną w książki postać, która wydała mi się wówczas w tak groźnym sensie „ci devant”, że pobrałem, co miałem jeszcze z nóg za resztki pasa i ukryłem doczesną powłokę w najbliższej bramie. Tym to sposobem najszczęśliwiej pod słońcem odroczyłem moment osobistego poznania autora Lali na czas niezbędny do tego, abym docenił jego odzieżową brawurę. Dojrzałość to powściągliwość. Chciałem jednak rzec rzecz następującą: mam zaszczyt i przyjemność znać tego gentlemana osobiście, toteż z żalem komunikuję, że do tekstu recenzji Darskiej wkradło się uchybienie. Gwoli precyzji pragnę odnotować moje własne domniemanie na temat mitycznego przyodziewku autora powieści. Wydaje mi się on bowiem surdutem, nie zaś frakiem, albowiem w tym ostatnim spowiciu nijak byłoby Dehnelowi promenować ulicami Warszawy przed osiemnastą po południu.

Autorka, jak przystało na wytrawną penetratorkę życia literackiego, zaczyna od zgryźliwego sarkazmu: „Zazwyczaj nie pamiętamy, że Dehnel, oprócz bycia poetą, jest także prozaikiem.” Wyznam, że jest to połączenie dla mnie, chłopca ze wsi, niewyobrażalne. Oprócz bycia poetą, jest także prozaikiem; spędziłem bezsenną noc, usiłując wyobrazić sobie owego niecodziennego Hekylla i Jade’a. Między Scyllą poezji i Charybdą prozy lewituje to przedziwne zjawisko literatury XXI wieku, pełne wiktoriańskiej pruderii, a zarazem na swój Wilde’owski sposób buntujące się przeciwko niej (a więc przeciwko samemu sobie!). Sobowtór, „dwojniak”, Jacek Dehnel.

Ja to ktoś inny. Jestem sobą dopiero u celu i kresu. Sokrates podejrzewał, że ludzie dopiero wówczas stają się sobą, jeśli uda im się poznać samych siebie. Robert Musil podziela pogląd Eklezjastesa: kresem ludzkiego poznania jest śmierć. Ale czy jest również jego celem? W starogermańskiej mitologii sobowtór pojawia się, by zabrać ze sobą duszę umierającego człowieka. W Talmudzie spotkać samego siebie to znaczy spotkać Boga. Ja: znam tego człowieka zbyt dobrze, by na nim polegać. Miałem honor bodaj po trzykroć uścisnąć dłoń omawianego autora. Teraz oto prawica, tak nieostrożnie wyciągana na prawo i lewo, podejrzanie zaczęła parzyć. Ale cóż autorowi może uczynić dobra recenzja... Po prostu wszystko!

Autorka tejże, w drodze do niebiańskiego celu, dokonuje kilku zaiste rewolucyjnych odkryć. Na pierwszy ogień idzie teoria względności Einsteina: „Co ciekawe i szczególnie intrygujące, upływ czasu widać przede wszystkim w teraźniejszości.” Zgadzam się. Mnie się ten cały Einstein też nie podoba. Aczkolwiek z punktu widzenia gramatyki języka ojczystego napotykamy tu jedną z prawd La Palisse’a: w przeszłości bowiem było, a w przyszłości dopiero będzie widać. Cóż w tym byłoby tak bardzo „ciekawego i szczególnie intrygującego”, że zachwycona recenzentka piętrzy pleonazm na tautologii? Rzekłbym małodusznie, że to zgrzebna normalka.

Powyższa uwaga dotyczy oczywiście tylko tych, co widzą czas. A jeśli chodzi o tę ostatnią predyspozycję, piszący te słowa czuje się wieprzem z trzody świętego Augustyna.

Idea czasu została spożyta jako aperitif przed głównym daniem. Tak oto uzbrojeni wyruszamy na podbój nieznanego lądu powieści Dehnela. Nie muszę chyba dodawać, że akcja naszej recenzji zaczyna się ściśle według Hitchcockowskich reguł. Wiadomo jak. Od trzęsienia ziemi. Barwny świat – czytamy w rzeczonym tekście – którego już nie ma, dzięki sile opowieści odradza się, ożywa i na nowo zaczyna drgać. Ale ów „earthquake” to jedynie wstęp do prawdziwego kataklizmu. Oto bowiem, co się dzieje dalej. Żywioł ten wymyka się uporządkowaniom (cytuję, cytuję: „passim”), na szczęście – znowuż niczym w holywoodzkiej superprodukcji – w sukurs przybywa narrator, ten James Bond polskiej prozy. Jest on bowiem sygnatariuszem historii i czasu (cytuję nadal, gdzieżbym śmiał wymyślić taaaki termin!; aczkolwiek doskonale rozumiem: oto narrator Lali sygnuje własnym podpisem kolej rzeczy, a więc zezwala na nią – nic w tym dziwnego, jest ich przecie dwóch w jednym: poeta i prozaik, a to kwalifikacje odpowiednie, by objąć posadę plenipotenta Opatrzności), no i to właśnie dzięki niemu przeszłość może wkroczyć w przyszłość i trwać w teraźniejszości. Ufff...

Świat przedstawiony Lali jest niewątpliwie światem ożywionym. Przedmioty mogą zostać utracone, to fakt, ale mogą też umierać, a owa utrata i owa śmierć – czytamy dalej w tekście Darskiej – „zamienia się w zapowiedź tego, co stanie się z człowiekiem”.

Teraźniejszość jest wspólnym wrogiem Darskiej i Dehnela. Co do tego ostatniego, to uzyskałem to przekonanie już po lekturze Żywotów równoległych, debiutanckiego tomu wierszy autora Lali. Ale jako że opowieść Dehnela wymyka się stateczności i jeszcze jako że dom babki zdaje się potwierdzać pozornie złudne przekonanie, że człowiek jest w stanie rzucić bezkarnie wyzwanie czasowi, nade wszystko zaś jako że od tych wszystkich zalotnych subtelności nie mogę już wytrzymać ze śmiechu, oddaję głos autorce:

Teraźniejszość coraz bardziej zamyka się w czterech ścianach domu, coraz częściej spoczywa w bezruchu i półśnie. Życie toczy się jakby obok, prawie bez udziału człowieka. Opowieść, którą spisał wnuk i którą teraz odczytuje babci, organizuje trwanie staruszki. Historia porządkuje więc cykliczność życia i trwanie, to dzięki opowiadaniu przeszłość na szansę zaistnieć w teraźniejszości.

Język ocala czas? Ba! Język naszej recenzji najwyraźniej zmierza do ściśle określonego rezultatu. Ocalić potencjalnego czytelnika przed niebezpieczeństwem utraty owych circa dwóch dni niezbędnych do zapoznania się z powieścią. Tekst zajmuje w magazynie bite cztery kolumny, wyraźnie jednak pełni funkcje Piątej. Jakże tu się oprzeć wrażeniu, że autorka recenzji zaprzęgła do orki całe stado wołów pustki? Czytelniku, ostrzegam! Kamp w czystej postaci.



Chciałoby się rzec: nihil novi, nihil obstat. Żaden namaszczony koryfeusz nie jest w stanie zapobiec małodusznej proliferacji dzieł Kuczoka, Huellego, Masłowskiej czy wreszcie Zagajewskiego (by nie rzec: Coelha) w sytuacji, gdy krajowy rynek (czytaj: ryneczek) wydawniczy od lat nastu grzęźnie w recesji, a za frontalny sukces uznaje się (ubiegłoroczną bodaj) stagnację.

O powodzeniu książki może zadecydować banalny przypadek (ot, skrawek pustego miejsca na stoliku przy wejściu do Empiku; przejściowy zachwyt popularnego blogera). Może również bezkompromisowa opinia szanowanego krytyka. A te ostatnie – oględnie mówiąc – rzadko bywają niearbitralne. Czy komentarze respondentów internetowych (kumple.blog) po nominacji Gnoja Kuczoka do finałowej siódemki nagrody Nike nie były w ostatecznym rozrachunku utrzymane w duchu krwawego rewizjonizmu: „my im wreszcie pokażemy, tym wyjadaczom przychylnych notek i entuzjastycznych recenzji”?

Ale co, jeśli pokazujemy i pokazujemy, a z tego pokazywania nic nie wynika? Jeśli nasze wartości nie mają posłuchu? Jeżeli niewidzialna ręka rynku wydawniczego odrzuca higieniczne propozycje tej widzialnej? Oto ambaras ekshibicjonisty na plaży dla nudystów. My im pokazaliśmy, a oni nie ujrzeli. Tyłek pokazującego w pustyni i w puszczy.

Tak oto irytujący fakt bestsellera wytraca impet metafizyczny. Sukces rynkowy zaczyna się bowiem tam, gdzie kończy jego uzasadnienie. Czy nie lepiej byłoby nie czytać wcale? Irracjonalny czytelnik z desperacją godną lepszego odmętu rzuca się w nielukratywne intelektualnie objęcia Coelha, tymczasem nieczytający może się faktycznie delektować kontestacją lektury zasadniczej. Na przykład Joyce’a. (Bóg jeden wie, czemu, ale ten ostatni autor wydaje mi się zajmować pozycję bodaj czołową na liście nieczytanych. Gdybyśmy, rzecz jasna, taką listę spróbowali wysnuć ze śledzienniczych utyskiwań publicystów i krytyków literackich. Niestety. Mamy tylko listy bezsensellerów.)

Ze wszystkich orderów ojczystego kraju ten wydaje mi się najbliższy sercom rodaków: pecking order. Nadać własnym wyborom estetycznym moc imperatywu kategorycznego. Czyż w rzeczy samej nie jest to przywilej nielicznych? Tworzenie list „pecking order” w rezultacie przeciwstawia się kanonicznej idei liberalnej demokracji. Niemniej przeto jest jej istotą. „Dziennik” po raz drugi (pierwszy raz zadano to pytanie 15 lat temu) zadaje pytanie o hierarchię w polskiej literaturze współczesnej.

Przeczytałem z uwagą, bo może i ja jestem niedoceniony? Pewności nigdy wszak mieć nie można. Po doszczętnym odbyciu lektury spłynął wszelako na mą duszę cały Pacyfik spokoju. Barometr samooceny nie opadł, narzeczona kocha bezdyskusyjnie, nadworny komornik grasuje w odległych rewirach miasta – a więc wszystko w porządku. Tak, na dodatek (jakże zapobiegliwie!) pisarzem nie jestem, więc obławie „Dziennika” wymknąłem się był w dwójnasób.

Można by spostponować całą tę debatę tak oto: kilku (przeważnie) panów w wieku (oględnie mówiąc) późnopopoborowym (czyli powyżej średniej krajowej) dyskutuje o sprawach obchodzących tylko i wyłącznie ich samych. Problem w tym, że nikt inny w kraju nad Wisłą niczym się innym nie zajmuje.

Większość głosów opiera się na tzw. ogólnym wrażeniu, fatalnie pomijając przy tym krytycznoliterackie truizmy (nawet przykrojone do skali mainstreamowej gazety). Iks zatem utyskuje: Igrek nie dostarczył mu zamówionego towaru wzlotów duszy. Inaczej rzecz ma się z Zetem. Ten zaowocował u Iksa eksplozją czytelniczej rozkoszy. Lecz zaraz potem nastąpił zimny prysznic. Nie było się nią z kim podzielić.

Wywód jest jednak zdradliwie monokulturowy. Nie wyjaśniono na przykład, która z omawianych książek ukoi czytelnikowi nerwy przed zaśnięciem, a która... Ach, nawet bezludna wyspa staje się mniej bezludna, gdy ma się pod poduchą Goldinga! Zbrakło mi jeno entuzjastycznie odjechanej opinii któregoś z krytyków piszących notki na okładki tomów poetyckich „Ha!artu”, grunge'owej finezji statystycznego publicysty „Akantu”, na koniec – świeżutkiego niczym nieupieczone ciasto osądu analfabety.

Tytuł ankiety (pisarze niedocenieni, przecenieni) nie pozostawia wątpliwości co do tego, że dyskusja dotyczy wartości, czyli tego, co w czasach demokracji – jak redakcja „Dziennika” zdaje się sugerować – utraciło na wartości. Tymczasem są one – wartości – tym, co najważniejsze w życiu. Popełniłem w poprzednim zdaniu średnio głupawą tautologię, więc póki drogocenny Czytelnik się nie połapał, szybciutko uściślam: wartości są nieocenione w życiu prywatnym, a w odniesieniu do politycznej egzystencji są one tak wielkim luksusem, że mając je lub głosząc – albo i jedno, i drugie; co jednak wydaje się znacznie rzadszym zjawiskiem – można już zapewne zrezygnować z brylantowej spinki do krawata czy nawet z jednej albo drugiej sesji w zaprzyjaźnionym solarium. Natomiast jeśli idzie o gazetę codzienną, to wartości – czemuż by nie? – mogą nawet i przynieść zysk.

Otóż rzeczony „Dziennik” postanowił zaatakować establishment literacki (nie wiem, czy bardziej nolens, czy volens) prawie w momencie ogłoszenia nominacji do tegorocznych nagród literackich. Ankieta ma więc i niejakie odniesienie do literatury światowej: oto powód, dla którego Galater przysyła pomocników do geometry K.

Nie byłoby tego tekstu, wyznaję ze skruchą, gdyby nie był mnie zainspirował red. Kęder swoim tekstem poświęconym taniej jatce jako sposobowi istnienia rynku księgarskiego (polecam Państwa uwadze: „Witryna” nr 15; tytuł tekstu: Tania jatka). Rozszerzyłbym tylko kontekst znaczeniowy tego pojęcia. Niekosztowność wydaje mi się po prostu imperatywem współczesnej debaty okołoliterackiej.

Chętny do czytania jest w tym kraju zjawiskiem na tyle rzadkim, że indoktrynować go w jakikolwiek sposób widzi mi się wykroczeniem. Niech czyta na własną odpowiedzialność i z własnego wyboru. Niechaj nade wszystko czyta więcej – i odrzuca, co mu nie służy, bo wiadomo: strawa dla orła i koźlęcia niejednaka. A co, jeśli jakowaś lektura ubydli go ze szczętem (termin ten wbrew pozorom ma głębokie odniesienie heideggerowskie)? To ja już nie wiem. Nie wiem, co z bydleniem w ubydleniu. Po prostu nie wiem.

Wartości literackie? Rzecz niedyskutowalna i bezdyskusyjna. Ewentualny proces poznawczy jest zatem zagrożony z obydwu stron: i podmiotowej, i przedmiotowej. Cóż jednak, gdybyśmy przyjęli kryterium statystyczne i spróbowali scharakteryzować owo enigmatyczne zjawisko z rynkowego punktu widzenia? Konkluzja będzie zaiste niełatwa do przełknięcia. Wypadnie bowiem nazwać wartością literacką skłonność pewnych książek – stroniących od towarzystwa bądź też wybrednych w przedmiocie warunków lokalowych (resp. bydleniowych) – do odstręczania swych właścicieli od zakupu pobratymców.

Ale cóż w końcu: czy lepiej czytać Coelha, czy nie czytać Joyce'a? Kłopot w tym, że czytając Coelha, w ogóle nie wiem, czy cokolwiek czytam. Z drugiej strony: czy nie czytając nic wcale, mogę mieć jakąś pewność, że nie czytam właśnie Joyce’a?

Wartości literackie muszą mieć niekiepski kłopot z moim podejściem: czytam, co podejdzie, choćby nie podchodziło ni w ząb, ni między zęby; na wszelkie podchody wygodnickich tomów reaguję tym, co mam akurat pod ręką. Najchętniej spazmem.

Jakiż byłby zatem cel ankiety „Dziennika”? Pokazać, że król jest nagi, a żebrak przyodziany nadto obficie jak na panujące w literackim ćwierćświatku upały? Czy to raczej kij w mrowisko i szyld „Centrum Handlowe” nad grotą pustelnika? Jedno i drugie? Przyznam, że moje własne preferencje estetyczne po lekturze ankiety „Dziennika” jakoś nie zadrżały w posadach. Odżegnałem się nawet od szukania sojuszników wśród uczestników ankiety.

A co do moich przekonań, to w zasadzie nie różnią się one od rynkowych: najistotniejsza w debacie publicznej jest nie jej treść, lecz liczba uczestników. Mali ludzie też mają swoją opowieść. Świadectwem tego choćby niniejszy tekst.








Menu miesięcznika FA-art