WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 57, styczeń 2003 - OSTASZEWSKI 
OSTASZEWSKI

„MODERNIZM KONRATAKUJE!”

Rok nie wyrok, mawiają ponoć stali bywalcy zakładów penitencjarnych. Ale bywa, że 365 dni to stanowczo za dużo – nie wspominając już o latach przestępczych, to znaczy przestępnych – szczególnie gdy nie są to dzionki najlepsze. A takich właśnie było sporo w roku 2002 (o tak, tak, wzdycha moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, odrywając się na chwilę od pisania magisterki). Na szczęście Stary Rok dociągnął wreszcie do mety, wprawdzie z wyraźnym trudem, niczym chodziarz z poobcieranymi stopami, ale jednak. Hurrra! Fajerwerki strzelają, korki wschodnioeuropejskich czy wręcz wschodnich szampanów dziurawią tynki sufitów, gawiedź na rynkach miast i mieścin łączy się w braterskich uściskach. Jest się z czego cieszyć! Skończył się wreszcie rok dziwów, w którym cały świat literacki oszalał po obcięciu dotacji budżetowych na kulturę. Bo czyż można było się spodziewać, że Nike dostanie Joanna Olczak-Ronikier za skrupulatność w pielęgnowaniu grządek pamięci (W ogrodzie pamięci), Kościelskich zgarnie Olga Stanisławska za okiełznanie nie-do-zajeżdżenia konika afrykańskich problemów (Rondo de Gaulle’a), a odkryciem sezonu zostanie nastoletni demon trzeciej kategorii wykarmiony piersią przez Pawła Dunina-Wąsowicza, odnowicielka prozy wojennej, czyli Dorota Masłowska (Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną)?! Tak, proza fabularna w odwrocie, mężczyźni piszący w odwrocie, jeszcze trochę, a trzeba będzie na wzór Monologów waginy Eve Ensler wykombinować jakieś Opowieści członka, aby męska brać mogła się wypowiedzieć pełnym głosem.

Nim jednak zdążył wybrzmieć radosny okrzyk na powitanie Nowego Zapewne Wspaniałego Roku, coś we mnie jęknęło i zaskowyczało cicho. Kolejny roczek, mimo że nie wyroczek, niepostrzeżenie wlazł mi w krzyż, jeszcze trochę i, zanim się obejrzę, przestanę być młodym i obiecującym krytykiem krytykującym, a stanę się zgorzkniałym, zblazowanym – nic-mnie-już-w-literaturze-nie-zaskoczy – krytykiem w wieku średnim. Pomknąłem do łazienki, by policzyć – „tak, tak, tam w lustrze to niestety ja” – zmarszczki na twarzy i siwe włosy na skroniach. I pewnie byłbym tak liczył, cóż za ponura tragedia, przez cały sobotni wieczór, gdyby nie moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona.

– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem i wyrwanym siwym włosem – zaczęła stanowczo. – Zbieraj się, idziemy na bal karnawałowy.

– Jaki znowu bal? – zdziwiłem się.

– Sam przecież przyniosłeś kiedyś zaproszenie. Bal „Modernizm kontratakuje!”, przebrania obowiązkowe, obecność niekonieczna. Ja przebieram się za femme fatal – błysnęła oczkiem tak, że aż przeszedł mnie dreszcz.

– Ale nie mam żadnego przebrania…

– Och, to żaden problem, z twoją bladością i ogólnym wychudzeniem bez problemów będziesz mógł robić za Hansa Castorpa.

Nie protestowałem zbytnio, lepszy przecież bal niż rozmyślania nad nędzami wieku średniego. Moja odwieczna ścisnęła się gorsetem, założyła błyszczącą suknię do samej ziemi, na ramiona zarzuciła boa ze strusich piór. Wskoczyłem w pogrzebowy garnitur, pod szyją zaplątałem fantazyjny fontaź i owinąłem się ciemnoszarą peleryną ze szkarłatną podszewką. Byliśmy gotowi do podróży w czasie i przestrzeni. Wystarczyło tylko zamówić taksówkę.

Taksiarz rzucił sakramentalne „to dokąd jedziemy”. Zerknąłem na zaproszenie i powiedziałem, że do Paonu.

– To znaczy się gdzie? – w głosie taksiarza pobrzmiewała irytacja.

– No, Paon był kiedyś… – gorączkowo starałem się odpamiętać wiadomości z kursu historii literatury Młodej Polski – …wiem, na Szpitalnej.

– Teraz jest tam tylko knajpa dla tych tam, gejów, ale mnie wszystko jedno gdzie jadę – taksiarz wcisnął sprzęgło.

– Zaraz – wstrzymałem go, bo na dole zaproszenia zauważyłem dopisek drobnym drukiem, podający inną nazwę knajpy i inny adres – jedziemy na Kazimierz.

– Nie ma to jak podpiąć się pod dobrą markę – podsumowała moja odwieczna.

Impreza była już mocno rozkręcona, kiedy dotarliśmy na miejsce. Wessał nas rozbawiony tłum, przez który przedzieraliśmy się z trudem, szukając wolnego miejsca. Zauważyłem czterech Baudelaire’ów, dwóch Wyspiańskich i jednego Smutnego Szatana. Zdarzali się też bardziej fikuśni przebierańcy: para udająca Szał Podkowińskiego (on pomalowany na czarno, ona w stroju kompletnie niekompletnym), młodzian wystylizowany na Złoty Róg i mocno rozczochrana pannica robiąca za Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach. Jedyne wolne miejsca znaleźliśmy przy stoliku, za którym zasiadał facet w krakowskiej sukmanie otoczony wianuszkiem dziewuszek w łowickich pasiakach. Przebranie przebraniem ale wątła klatka piersiowa i binokle z grubymi szkłami zdradzały inteligenta, kto wie, może nawet poetę.

– Szczęść Boże – skinął zapraszająco dłonią – zasiadajcie.

Nim zdążyliśmy roztasować się i zastanowić, czy zacząć imprezowanie od pląsów czy drobnej alkoholizacji, facet gadał już jak nakręcony, że z tymi postmodernizmami i literaturami wyczerpania musimy zrobić koniec i bastę, że potrzeba nam siły i zdecydowania, a gdzie tego szukać, wiadomo – na wsi, taki Lepper na przykład nie pozwoli, by jacyś eurobiurokraci dyktowali nam, czy możemy uprawiać oscypki czy inne buraki…

– Oscypków się nie uprawia, tylko robi – wtrąciła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona. – Oscypek to ser.

– Nieważne – machnął ręką – najważniejsze są i tak imponderabilia.

Na te słowa zerwały się dziewuszki i zaśpiewały z przytupem: „Ej, imponderabilia miałam, z chłopcem postradałam. Ej, matuś łezkę roni, tatuś z paskiem goni”. Wystarczy tej chłopomanii, zaszeptała mi do ucha moja odwieczna. Ruszyliśmy na parkiet, nasz ulubiony zespół Dzieci Pani Dulskiej grał swój ostatni hit Chocholi taniec.

Wir zabawy wciągnął wszystkich, pary pląsały w dzikich podskokach, absynt lał się strumieniami (oczywiście „teraz Polska” rodzimy, czyli czysta wyborowa+sztuczny barwnik+aromat identyczny z naturalnym). Atmosferę podgrzewały jeszcze występy nowych gwiazd modernizmu. Był Tomasz Małyszek, Piotr Cegiełka, Błażej Dzikowski i Maciej Fortuna. Podobno miał zjawić się także sam Stefan Chwin w przebraniu Wernyhory, ale coś mu się przywidziało i w ostatniej chwili odwołał występ. Równie ciekawe rzeczy działy się w łazience. Wystając w długiej kolejce, podsłuchałem rozmowę kilku mężczyzn w tużurkach. Dowiedziałem się, że chcą wykosić z rynku wszystkie „HA- i „FA-arty” razem wzięte, wyznaczyć nowe centrum naszej literatury. Jak? Stworzą w Krakowie pismo „Życie Po Życiu”, żeby było jak kiedyś, jak sto lat temu. Mieli tylko problem ze znalezieniem następcy Przybyszewskiego, bo też kogo mogli teraz ściągnąć z Niemiec: Goerke czy Rudnickiego, przecież to śmiech na sali. A śmiech faktycznie wypełnił całą salę, kiedy grupa kabaretowa Boys wystawiła uwspółcześnioną wersję Słówek.

Czas mijał szybko na pląsach, pijatyce, prezentacjach literatury modernistycznej świeżej jak bułeczki prosto z piekarni oraz grach towarzyskich w rodzaju: „zgadnij, skąd ten cytat”. Przez ciasne, zadymione wnętrze kazimierzowskiej knajpki przewinęły się setki gości. Nad ranem pojawił się ponoć sam Fryderyk Nietzsche, wieszcząc nadejście nowego Zaratustry (kobiety uważały, że miał na myśli Kingę Dunin, mężczyźni natomiast, że Michała Pawła Markowskiego). Zabawa trwała jeszcze w najlepsze, gdy o brzasku wsiadałem z moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną do taksówki. Zapomniałem już o nędzach wieku średniego, myślałem o modernizmie. Powiedziałem mojej odwiecznej, że ten kontratak modernizm jest niezłym posunięciem strategicznym. Postmodernizm się nie przyjął, literatura „małych ojczyzn” zdycha (niech jej półki bibliotek lekkimi będą, powiedziała moja odwieczna), panoszy się mitologizm i proza wspominkowa. Nie jest dobrze, a nawet – jest źle. Może więc warto dla odmiany przerobić od nowa kilka modernistycznych chwytów.

– Żeby tylko z tego kontrataku nie wyszedł „atak klonów” – rzuciła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona.


(8 stycznia 2003)







Menu miesięcznika FA-art