Mało tego, nie były to same tylko recenzje zdawkowe, mieszczące się w ramkach pięć na pięć centymetrów. Niektóre z nich, o dziwo, jeśli wręcz nie równały objętością do standardów redakcyjnych z czasów poprzedzających rewolucję informatyczną oraz upadek muru berlińskiego, to przynajmniej kojarzyły się ze najlepszym okresem nieodżałowanej „Gazety o Książkach”, która tak zgrabnie trzęsła naszym życiem literackim w latach dziewięćdziesiątych.
Tak oto 13 czerwca Roku Pańskiego 2006 na łamach dziennika „Dziennik” pojawiła się recenzja z książki Harry’ego Mulischa Odkrycie nieba. Tekst był stosunkowo długi, liczył ze trzy, a może nawet cztery strony znormalizowanego maszynopisu (starsi wiedzą, o co chodzi), napisał go Krzysztof Zaleski, „reżyser, krytyk”, a całość opatrzono wyzywającym tytułem Mulisch jest przereklamowany. Co prawda, bez wykrzyknika, ale za to z dołączonym headline następującej treści: „Bezkrytyczni krytycy twierdzą, że Mulisch jest Tomaszem Mannem naszych czasów. Ale to wierutna bzdura”.
Lista zarzutów, jakie bezkompromisowy recenzent postawił Mulischowi, okazała się spora. Na początek poszły grzechy pretensjonalności i pseudoerudycji, wziętej z tanich, popularnonaukowych opracowań. Tuż za nimi – bezbożność, prostackie profanowanie symboli religijnych (scena, w której bohater niszczy przydrożną kapliczkę Matki Boskiej, w dodatku – kapliczkę przy polskiej drodze), obsesyjna nienawiść do Kościoła katolickiego („sprytne oczka Papieża Wojtyły” skontrastowane z „otwartą ludzką twarzą i spokojnym, zdecydowanym spojrzeniem” Michaiła Gorbaczowa). Wreszcie – przykrawanie najważniejszych problemów etycznych i metafizycznych do stereotypów. Już tylko na dokładkę wspomniano o pokrewieństwie z Danem Brownem oraz wsparciu „oświeconych periodyków” vel „najważniejszych periodyków opiniotwórczych Zachodu”, z „New York Review of Books” na czele.
Recenzent „Dziennika” wytopił prawdziwy skandal: na szczyty światowych list bestsellerów trafiła powieść, której nijak obronić się nie da, bo sfabrykowano ją z banałów i ciekawostek, przemieszanych z najzwyklejszymi bzdurami. Wszystko po to, by popularyzować niebezpieczne hasła, wzywające do zerwania z chrześcijańską tradycją. Co gorsza, powieścidło Mulischa szerokiej publiczności przedstawiono jako arcydzieło, często porównując je z utworami na trwałe wpisanymi do kanonu. I nie chodzi nawet o nadużycie autorytetu wielkiej literatury, lecz o znieprawienie milionów czytelników na świecie, którzy Tomasza Manna być może nigdy nie czytali, ale widzą, że to wielki pisarz był, więc Mulisch pewnie też…
Jakkolwiek patrzeć, Krzysztof Zaleski, „reżyser, krytyk”, na łamach dziennika „Dziennik” zdemaskował oszustwo na skalę globalną. Prawda, ktoś mógłby się obruszyć, bowiem recenzent daje nam do zrozumienia, że głupota publiczności literackiej musi być nieskończona, skoro udało się jej wmówić taki kit jak geniusz Harry’ego Mulischa. Wiadomo jednak, że publiczności można wmówić cokolwiek, więc ja się nie obruszyłem. Zastanowiło mnie za to coś innego. Z demaskatorskiego tekstu Krzysztofa Załuskiego wypływa ten wniosek, iż grupa trzymająca władzę w literackim biznesie są to albo skończeni idioci, albo zblazowani ryzykanci, skoro postanowili wylansować utwór nie tylko bez żadnej wartości, ale nawet pozbawiony jej pozorów. Humbugi wszędzie mogą się zdarzyć, jeśli jednak prawdą byłaby bodaj połowa tego, co o powieści Mulischa napisał Zaleski, to przedstawianie takiej bzdury jako arcydzieła byłoby działaniem samobójczym. Dziw, że trzeba było dopiero recenzji w dzienniku „Dziennik”, by szydło wyszło z worka, a król okazał się nagi.
Wszelako Krzysztof Załuski wyprzedził moje zastrzeżenia, wyjaśniając kulisy sprawy. Wyniesienie Harry’ego Mulischa do godności planetarnej sławy pisarskiej, owszem, było wynikiem spisku, ale nie chodziło wyłącznie o to, by małym kosztem zarobić okrągłą sumkę (w takim wypadku, istotnie, instynkt samozachowawczy nakazywałby wybrać ciut lepszego pisarza, choćby takiego Andrzeja Horubałę). Interes, jaki przy tej okazji ubito, był raczej ideologicznej natury. „Najważniejsze periodyki opiniotwórcze Zachodu”, zdominowane – co jest tajemnicą poliszynela – przez bękartów lewicy oraz pogrobowców młodzieżowej kontestacji z lat sześćdziesiątych, umyśliły wykreować takiego Wielkiego Pisarza, który w swoich książkach wzywałby do przewartościowania wszelkich wartości, a osobliwie tych będących dorobkiem dwóch tysiącleci katolicyzmu. Padło na Harry’ego Mulischa i nic bardziej dobitnie nie świadczy o nędzy „oświeconych elit” niż fakt, że nikogo lepszego od Mulischa pod ręką nie stało.
Trudno się więc dziwić, że autora Odkrycia nieba zdemaskował akurat ktoś, kto się podpisał jako „reżyser, krytyk”. Przyznam, że nigdy wcześniej nie zetknąłem się z Krzysztofem Załuskim jako krytykiem. Jako reżyserem też zresztą nie. Ale wszystko razem składa się w logiczną i spójną konstrukcję. W pierwszej chwili pomyślałem, że do kontrwywiadowczej roboty wybrano „reżysera, krytyka”, bo zwykłym krytykom literackim znad Wisły brakuje ikry. Wiadomo, są to dyplomowani poloniści, którzy nudzą, marudzą, analizują, a i tak wynika stąd tylko tyle, co z góry wiadomo, na przykład że poezja Czesława Miłosza jest metafizyczna i stawia najważniejsze pytania egzystencjalne. Do zdemaskowania Mulischa trzeba było więc kogoś innego, choćby „reżysera, krytyka”. Nie mówię już o tym, że dla szerokiej rzeszy czytelników dziennika „Dziennik” „reżyser, krytyk” to musi brzmieć o wiele bardziej wiarygodnie niż pospolity „krytyk literacki”, choćby taki, jak drukujący po sąsiedzku w numerze z 13 czerwca Andrzej Franaszek…
A jednak nie! Teraz wiem, że chodziło o coś innego. Nadwiślańscy krytycy literaccy (oczywiście, z drobnymi wyjątkami) najwyraźniej muszą być powiązani z lewacką międzynarodówką, która promuje kreatury pokroju Mulischa. A przynajmniej, mogą być powiązani. W końcu nie brakuje takich, którzy i u nas dobrze o Mulischu pisali. Dlatego lepiej było sięgnąć po kogoś spoza niewiarygodnego środowiska. Na marginesie, wydawnictwa W.A.B. broniłbym przed posądzeniem o udział we wszechświatowym spisku na rzecz promocji holenderskiego pisarza. Przecież gdyby warszawskie wydawnictwo nie opublikowało Odkrycia nieba, to Krzysztof Załuski nigdy by nie zdemaskował autora powieści ani jego popleczników.
Cóż, po dłuższym namyśle rozumowanie Krzysztofa Załuskiego zmuszony zostałem uznać za niezwykle spójne. Po prostu, mucha nie siada. I wszystko byłoby dobrze, ale kłopot w tym, że sen z powiek mi spędza, a za dnia żyć nie daje zdjęcie, jakie dołączono do recenzji. Zdjęcie przedstawia wytwornego pana po siedemdziesiątce, z łysinką z przodu (tą od myślenia) i grzywą bujnych, siwych włosów z tyłu. Starszy pan ma na sobie letni, jasny garnitur. Prawą rękę, na wzór prezydencki, trzyma w kieszeni, w lewej ściska fajkę. Podpis pod zdjęciem brzmi: Harry Mulisch.
Szanowny panie Krzysztofie Zaleski, „reżyserze, krytyku”, i wy, drodzy redaktorzy działu kulturalnego w dzienniku „Dziennik”, znajdźcie mi, proszę, choćby jednego czytelnika, który obejrzawszy to zdjęcie przejmie się tym, co w recenzji stoi. Wszak Harry Mulisch ze zdjęcia to żaden hochsztapler, to ideał, ba! co ja piszę, to ikona powieściopisarza, wyjęta prosto z amerykańskiego filmu. Cokolwiek Zaleski napisał był, to i tak w świetle zdjęcia zakrawa na zwykłe kalumnie, niegodne nawet szakala szarpanie geniusza „o otwartej ludzkiej twarzy i spokojnym, zdecydowanym spojrzeniu”. Wiadomo, tak patrzą mędrcy i przyjaciele ludzkości, a zwłaszcza ci zarabiający tysiące dolarów jako visiting professors na amerykańskich college’ach. W naszej współczesnej, zdominowanej przez obraz kulturze, któż się oprze takiemu spojrzeniu?
I tak przez moją głowę przemknęła myśl: a może i redakcja „Dziennika” spojrzeniu Mulischa się nie oparła? No bo co to za pomysł, by demaskatorski tekst opatrzyć zdjęciem, będącym apoteozą hochsztaplera? Więc to tak: Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek? Niby gromimy komerchę, która się stroi w szaty prawdziwej sztuki, a skrycie stosujemy się do reguł popkultury? Bo przecież recenzja, w której powieść Mulischa wykpiono, trzyma się – i to krzepko – tej samej teorii spiskowej, której jakoby uległ holenderski pisarz. O ile jednak Mulisch źródeł wszelkiego zła szukać miał w Watykanie (stary uraz protestanckich społeczeństw dziś z powodzeniem funkcjonuje jako motyw popkulturowy, obecnie zresztą bez konotacji politycznych czy ideowych), to recenzent „Dziennika” znalazł je w światowym spisku lewicujących intelektualistów. Wartości niby to różne, lecz popkultura ta sama. I tyle.
Cóż, jeśli chodzi o materiał zamieszczony w „Dzienniku”, to recenzja Krzysztofa Załuskiego jakoś nie zniechęciła mnie do lektury Odkrycia nieba, bo pomysłem ze Światową Ligą Wydawców i Krytyków Literackich do Walki z Papistami nie sposób się przejąć nawet po wielokrotnej lekturze Kodu Leonarda. Do Mulischa ostatecznie zniechęciło mnie zdjęcie, na którym autor Odkrycia nieba wygląda jak pisarz sformatowany dokładnie podług wymagań establishmentu. Ale to tylko dlatego, że akurat na mnie stary mit kontestacji wciąż rzuca swój czar…