Tomasz Małyszek: Kraina pozytywek. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2001.
Pod względem kompozycji rzecz prezentuje się lepiej niż debiut autora sprzed pięciu lat. Problematyka natomiast zbliżona, choć oczyszczona z elementów zbędnych bądź przypadkowych. Fabuła i materia Krainy pozytywek krążą wokół bezinteresownej zbrodni, będącej swoistym eksperymentem antropologicznym: czy śmierć Boga oznacza również śmierć człowieka? Czy wraz z nią znikają granice człowieczeństwa i sama treść tego pojęcia? Ale w tym momencie trzeba zaznaczyć, że powieść Małyszka nie jest spóźnioną o całe dziesięciolecia kopią np. Lochów Watykanu. To, co zaproponował autor, jest przecież przeciwieństwem artystycznych poszukiwań modernistów. Problematyka, przeniesiona żywcem z prozy wysokiego modernizmu, została wtłoczona w formę literatury trywialnej, sensacyjnej, rozrywkowej. A sprowadzając problematykę awangardowej literatury sprzed lat do trywialnej formy, Małyszek pyta, czy i w jakim stopniu dzisiaj, po wielu latach, jesteśmy spadkobiercami Lafcadiów. Inaczej mówiąc, autor Krainy pozytywek przerzuca most pomiędzy, powiedzmy, Lochami Watykanu a, powiedzmy, Urodzonymi mordercami Olivera Stone'a. Każe nam przemyśleć proces banalizacji, trywializacji i masowej reprodukcji immoralizmu. Powieść wcale nie taka łatwa, jak mogłoby to się wydawać na pierwszy rzut oka, i zaskoczy niejednego miłośnika sensacyjnych fabuł. KU
Piotr Siwecki: SMS. Powieść bibliograficzna. Mansarda. Olsztyn Paryż Brno Tilburg 2001.
Książka Siweckiego jest parodią książki literackiej właśnie książki, a nie literatury
Nakład wynosi nędzne 155 egzemplarzy (nie ma zatem co udawać, że książkę polecam albo i nie polecam), pompatyczność zaś adresu bibliograficznego aż kłuje w oczy. Ale może nic dziwnego w tym, że autor tekstu utrzymanego w konwencji elektronicznej, internetowo-esemesowej, dworuje sobie z tej staroświeckiej formy przekazu, jaką jest drukowana książka. Dość jednak o książce, trzeba też słów kilka o tekście. Właśnie, tekście czy tekstach? Autor nie jest konsekwentny na stronach tytułowych i trudno rozstrzygnąć, ile właściwie tekstów mieści w sobie SMS. Czy SMS to całość, której częścią jest otwierający tom Bios, czy może Bios oraz SMS to dwie osobne niekonwencjonalne mikropowieści? Jeśli opowiadam się za drugą ewentualnością, to dlatego, że pierwsza część tomu (Bios) dość mi się spodobała, okazała się wcale zgrabnym podsumowaniem trzydziestoletnich życiowych i czytelniczych (rzecz jasna, u Siweckiego jedno nie różni się od drugiego) doświadczeń bohatera. Tak, Bios to poważny kandydat na wyczekiwany przez krytykę literacki raport o świadomości roczników wczesnosiedemdziesiątych, aczkolwiek można tu mówić wyłącznie o cząstce wspomnianych roczników, tej, która ma filologiczne wykształcenie. Z kolei dalsze partie książki, choć napisane w zbliżony sposób, sprawiły wrażenie cokolwiek wysilonych. W sumie intrygująca ciekawostka, a zarazem hołd, jaki autor złożył bardzo cenionemu przez siebie Raymondowi Federmanowi. I pewnie te 155 egzemplarzy wystarczy, by książka trafiła do wszystkich tych, do których trafić powinna. KU
Bogumiła Kaniewska: Śladami Tristrama Shandy. Biblioteka Literacka Poznańskich Studiów Polonistycznych. Poznań 2001.
Zbiór szkiców i rozpraw, jakie poznańska polonistka poświęciła prozie lat dziewięćdziesiątych. Poznań jest tu niesłychanie ważny, albowiem wiele zasadniczych oraz szczegółowych kwestii, nad którymi pochyla się autora, pozostaje zbieżnych z problemami podnoszonymi przez Przemysława Czaplińskiego. Pojawia się zatem m.in. problem nostalgii, motywów i wątków inicjacyjnych, zaś kluczowy w książce podział na powieść story i powieść meta jako żywo odpowiada zaproponowanemu przez Czaplińskiego podziałowi na fabulację oraz model nieepicki. Jednak uczynienie z Kaniewskiej epigonki Czaplińskiego byłoby niesprawiedliwe. Jej teksty, choć mniej znane, powstawały równolegle, w dialogu (Czapliński jest bodaj najczęściej przywoływanym autorem w książce, zaraz po Oldze Tokarczuk), ale też niezależnie od prac autora Śladów przełomu. A co to wszystko ma wspólnego ze Sternem i Tristramem Shandy? Tyle, że autorka właśnie Sterne'a czyni patronem zjawiska pod tytułem współczesna polska powieść meta. Patronem powieści story mianuje z kolei Henry'ego Fieldinga, zwłaszcza jako autora Toma Jonesa. Czy jednak naprawdę istnieje jakiś konflikt między Sternem a Fieldingiem? Tom Jones to wprawdzie nie Joseph Andrews, ale i tam wręcz całe partie utworu mają jawnie programowy, autotematyczny, metaliteracki charakter. Bez względu więc na to, jakich patronów wymyślilibyśmy i wmawialibyśmy prozie lat 90., to podział na odmianę story oraz meta (jeśli Państwo wolą fabulacje i prozę nieepicką) wydaje się czysto umowny. KU
Jan Tomkowski: Pokolenie Gombrowicza. Narodziny powieści XX wieku w Polsce. Czytelnik. Warszawa 2001.
Najnowsza książka Jana Tomkowskiego dotyczy prozaików z pokolenia 1910, debiutujących w latach trzydziestych. Ściślej, mowa tu o najwcześniejszym etapie ich twórczości, zamkniętym rokiem 1939. Tom otwiera obszerny szkic o ambicjach syntetycznych, zmierzający do uchwycenia rysów decydujących o odrębności Gombrowicza, Brezy, Choromańskiego, Straszewicza, Flukowskiego i ich rówieśników. Ale tak naprawdę wszystko kończy się na przechadzce po tematach i wątkach obecnych w pierwszych książkach nowej formacji prozaików (autobiografizm, wątki inicjacyjne, freudyzm, zainteresowania socjopsychologiczne, postawa pacyfistyczna, odrzucenie literatury pełniącej funkcje służebne, idea powieści bez granic). Tomkowskiemu bardziej się udały szkice poświęcone wybranym autorom czy książkom. Mnie najbardziej przypadł do gustu ten dotyczący Przeklętej Wenecji, zapoznanej powieści Czesława Straszewicza (Tomkowski ma odwagę napisać, że Turyści z bocianich gniazd ani się nie umywają do przypominanego utworu). Generalnie, Pokolenie Gombrowicza to książka o słabo określonym adresie czytelniczym. Fachowcy raczej nie znajdą tu szczególnej podniety, natomiast miłośnikom literatury jej materia może się wydać zbyt specjalistyczna. Wychodzi na to, że Tomkowskiego powinni czytać nie fachowcy, nie miłośnicy, lecz studenci pierwszych lat polonistyki. Jeśli przeczytają i zakarbują sobie po kres kariery zawodowej, że wysyp debiutów prozatorskich w latach trzydziestych to jedno z najciekawszych zjawisk w historii polskiej literatury XX wieku, to nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że Jan Tomkowski marnował czas, pisząc Pokolenie Gombrowicza. KU
Włodzimierz Paźniewski: Europa po deszczu. Wydawnictwo Unia. Katowice 2001. Kolejny zbiór esejów znanego (nie tylko w naszym śląskim powiecie, mam nadzieję) miłośnika historii w anegdotkach i śmiałych dziejowych analogii. Eseistyczna filuterność Paźniewskiego zdaje się mieć tyluż entuzjastów, co przeciwników. Kwestia czytelniczych upodobań. Bez wątpienia autor ten od lat idzie niejako pod prąd, łamie refleksyjne czy raczej metodologiczne standardy naszych czasów, choćby ten polegający na tym, że dzisiejszy eseista wszystko widzi osobno. Paźniewski wręcz przeciwnie. W Europie po deszczu natkniemy się na przykład na współczesnego polskiego ducha wywiedzionego z głębokiego Bizancjum (via carska Rosja i PRL). W najnowszej książce katowickiego pisarza zwraca uwagę nowa, acz już we wcześniejszych pracach dyskretnie obecna, miłość CK Monarchia, a zwłaszcza aura dawnego (tj. sprzed I wojny światowej) Wiednia. Zupełnie niezwykła apologia, niesamowity miłosny taniec. Fragmenty poświecone zaletom i powabom starego Wiednia mogłyby zostać włączone do prospektu zachwalającego austriacką stolicę lub przewodnika turystycznego. Cóż za afekt! DN
|