WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: Nr 57, styczeń 2003NOWACKI

TEREN OBSIKANY

Robert Ostaszewski z ust mi to wyjął, choć przysięgam, że niczego mi w usta wcześniej nie wkładał. Dzięki, Robercie, za impuls (zob. nota Cholerne ryzyko w dziale Przeglądarka). Co wyjął? Ano problem, o którym już dawno chciałem napisać, ale jakoś nie było okazji. Teraz pretekst mam, i to nawet bardzo osobisty. Jeśli się spodziewacie, że w tym miejscu będę odpowiadał na zaczepki recenzentki „Arkusza”, to raczej się mylicie. Są sprawy ważniejsze. W końcu nie takie „siostry” mi dokuczały. Zniosłem kopniaki Izabeli Filipiak, kuksańce Kingi Dunin, pstryczki Kazi Szczuki w nos mój wycelowane, a nawet – nie chwaląc się – słodkiego klapsa onegdaj od samej Małgorzaty Domagalik dostałem, dlaczegóż więc miałbym się przejmować impertynencjami Arlety Galant? Słowem, żadnego boksu nie będzie. Niegrzeczności panny Galant wiszą mi ciężkim styczniowym soplem, interesuje mnie wyłącznie „przesłanie” czy raczej dyrektywa, jaka pojawia się w końcówce noty Ostaszewskiego. Rzeczywiście, nie warto wchodzić na teren obsikany przez feministki. Przegonią i sponiewierają jak psa. Wierzcie mi, perypetie niżej podpisanego mogłyby tu robić za swoiste memento.

No właśnie – ilekroć zdarzyło mi się cokolwiek napisać na temat krytyki feministycznej i nieroztropnie rzecz opublikować, tylekroć było wpierdol. Charakter tychże baniek zawsze taki sam: „siostry” nieodmiennie wytykały mi – by raz jeszcze nawiązać do noty Ostaszewskiego – „narcyzm, nieuctwo, brak dobrej woli, a także udowadniały, że jestem męskim szowinistycznym wieprzem, którego łeb głęboko tkwi w ciasnym korycie patriarchalnej kultury”. Celowały zwłaszcza w nieuctwie. Tak, to dyżurny argument polemicznie nastawionych feministek. I na nic tłumaczenie, że książki, do których tym razem odsyła mnie Galant (swoją drogą, ciekawe, dlaczego są to zawsze te same cztery tytuły na krzyż?), wypożyczają w bibliotekach nie tylko dziewczynkom. Tak naprawdę chodzi przecież o co innego, o to mianowicie, że nie ma zgody i miejsca dla amatorów, jakichś podejrzanych dilerów myśli feministycznej działających bez koncesji. Żeby się u nas wypowiadać na tematy związane z krytyką feministyczną, trzeba mieć na to papier (np. zaświadczenie o odbyciu kursów genderowych, którym to kwitem zapewne legitymuje się panna G.). Normalne korporacyjno-monopolistyczne praktyki bądź też, w innej metaforyce, hard core partyjniactwa. Nie rusz, misiek, tego kwiatka, bo obsikany. Ekspertki to my se wyłonimy spośród siebie, sorry Winnetou… Ale po kolei.

Sprawa przedstawia się niewinnie jak buzia Lolity pochylona nad lizaczkiem. À propos tego ostatniego – nigdy ani przez myśl mi nie przeszło, by podlizywać się krytyczkom czy badaczkom feministycznie zorientowanym. Wyłącznie służbowe obowiązki przygnały mnie do tych lektur. Bo też uczciwie (choć naiwnie) zakładałem, że skoro zawodowo zajmuję się metakrytyką, w tym także zanudzam studentów wiedzą o językach, jakimi dziś mówi się o literaturze, trudno udawać, że coś takiego, jak krytyka feministyczna nie istnieje. Tyle że samozwaniec samozwańcowi nie równy. Co innego „przerabiać materiał” w murach uniwersytetu, a nawet przypominać studentkom, że łechtaczka została odkryta 200 lat po odkryciu Ameryki (i niechaj same wyciągną z tego wnioski), co innego wypowiedzieć publicznie jakikolwiek pogląd. Bez względu na rodzaj tego poglądu, rzecz jasna. A więc feministki wściekają się nie tylko wtedy, kiedy ów pogląd jest niezgodny z linią Komitetu Centralnego, gdy zawiera wątki krytyczne lub sceptyczne glosy, ale również wówczas, gdy czystym podziwem czy zachwytem jest. W końcu nic na to nie poradzę, że książka Ingi Iwasiów – tak zresztą jak prawie całe jej pisarstwo – po prostu mi się podoba. Panna G. ów zachwyt całkowicie unieważniła. Pojechała za to na koniku jednej frazy („wykłada się prosto”) i korepetycje wziąć poleciła. Do rzeczy jednak, wszak nie idzie o osobiste urazy.

Otóż kłopot z formułowaniem wypowiedzi na tematy wokółfeministyczne polega na tym, że nie ma trzeciej drogi. Albo linia KC, albo ostra i tępa negacja; albo bezkrytyczny entuzjazm, albo inwektywy. Wiedzą o tym co bardziej przenikliwi redaktorzy zamawiający teksty. Na przykład redaktorzy „Res Publiki Nowej”. To stamtąd swego czasu przyszło zamówienie na zbiorczą recenzję czterech publikacji z zakresu krytyki feministycznej. Jakby napisały „siostry” – wiadomo: na kolanach. Co natomiast powie czytelnik „bezpartyjny” – o, to może być ciekawe i z pewnością – jak dziś wiem i co podpowiedział Ostaszewski – groźne dla uzurpatora. Dostanie po łapach jak nic. I żeby pozostać jeszcze przy tym konkretnym przykładzie, powiem tyle, że podówczas mój nieprawomyślny tekst został skontrowany artykułem jednej z Generalnych Sekretarek (Jolanta Brach-Czaina), która po sąsiedzku w tym samym numerze RPN zapewniała oczywiście, że krajowy feminizm (intelektualny) rośnie w siłę, a autorkom reprezentującym tę orientację żyje się dostatnio. Ze dwa numery później były bańki od Kingi Dunin. Normalka! Po tamtym zdarzeniu obiecałem sobie, że nigdy więcej w podobny kanał nie dam się wpuścić. Cóż, namiętność była i jest silniejsza. Powtórzę: nic na to nie poradzę, że spodobała mi się książka Kazimiery Szczuki, czemu kiedyś tam dałem wyraz na łamach papierowego „FA-artu”, że polubiłem Rewindykacje Iwasiów od pierwszego obwąchania tej publikacji. A to, że oprotestowałem tytuł… mój Boże, po prostu ułatwiłem zadanie pannie G., wszak czegoś musiała się uczepić.

Wniosek na przyszłość wyłania się z tego klarowny: jeśli już się zachwycę, entuzjazm popłynie prywatnymi kanałami (w przypadku osobistej znajomości z autorką), względnie pozostanie w polu – by tak rzec – niewyrażalności. W porządku – powiedziałyby w tym miejscu „siostry” – nikt płakał nie będzie, kogóż interesuje twój (czyli mój) entuzjazm, cienki Bolek jesteś itp. Mógłbym z kolei na to odpowiedzieć, że bynajmniej nie megalomania przeze mnie przemawia, lecz zwykła, jakże pospolita, złość na samego siebie dochodzi tu do głosu. Ależ byłem naiwny! Powinienem był wiedzieć, że bolszewicy najbardziej nienawidzą umiarkowanych mienszewików, że czerwony silniej nienawidzi różowego niż białego. Mógłbym jeszcze – zaiste, mam na to ochotę – sparafrazować znane i lubiane przez „siostry” powiedzonko, że nikt nie rodzi się… męskim szowinistycznym wieprzem (MSW). Bo czyż postawa kojarzona z MSW nie jest przypadkiem kwestią takich a nie innych kalkulacji bądź taktycznych nastawień? Trochę na zasadzie: jak nie przywalisz i nie zwymyślasz od najgorszych, to szanować nie będą. Żadne tam próby zrozumienia, przyglądanie się z ciekawością, żadnego podciągania się (w lekturze) czy inspiracji. To nie tylko zawracanie głowy, ale i ślepa uliczka. Nawet jakby się kto sprężył i zajął stanowisko – powiedzmy – życzliwego kibica, to i tak prędzej czy później przepędzą go z obsikanego terytorium.


(20 stycznia 2003)


data ostatniej aktualizacji: