WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA

POWRÓT NA TURKA

Jesień zastała mnie jak zwykle rozłożonego na ascetycznej leżance w pracowni. Wykonywałem żmudną pracę żałoby po letnim słońcu, czytając książkę odpowiednią na tę dżdżysto-wichrową porę. W.A.B wiedział, kiedy wydać nową powieść Wiktora Pielewina Mały palec Buddy, wstrząsający tekst o metafizycznych szarugach chłoszczących szeroką rosyjska duszę, pustce głębszej niż Rów Mariański i życiu, które jest tylko snem wariata. Ach, żyzń, wzdychałem, przerzucając kartki, a w głowie brzęczał mi znamienny refren piosenki jakiegoś rosyjskiego barda, będący retorycznym pytaniem skierowanym do białego sztabskapitana: „Czy nie pora już się zastrzelić?” (tłumaczenie swobodne i moje – R.O.).

Do pracowni weszła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona. Była smutna, więcej – bardzo smutna.

– Pustka kosmiczna nade mną i pustka egzystencjalna we mnie – powiedziała.

– To chyba parafraza – próbowałem dociec, o co chodzi.

– Mniejsza o to, ważne, że mam problem.

Odłożyłem książkę, zaprosiłem moją odwieczną na ascetyczną leżankę, która od czasu do czasu zamieniała się w psychoanalityczną kozetkę, i poprosiłem, żeby spokojnie wyjaśniła w czym rzecz.

– Zostałam magistrem i co dalej?

– Pójdziesz do pracy, taki los, a właściwie – los lobos.

– Ale co ja będę robić?

– Możesz zostać psychologicznym trenerem i sprawiać, że ludzie będą lepiej przystosowani do życia w społeczeństwie i bardziej twórczy. Możesz zostać specjalistką od psychologii polityki i zamieniać grubo ciosanych posłów w me-dialnych wymiataczy. Możesz…

– Ale kiedy?

Uspokajałem moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną, że już niedługo, bo przecież jeszcze nawet nie odebrała dyplomu, więc nie ma powodu do paniki, trzeba spokojnie szukać pracy najlepszej z możliwych, i tyle. Ale moja odwieczna nie chciała tkwić zbyt długo w zawieszeniu, zresztą – nikt tego nie lubi. Zacząłem się zastanawiać, co mogłaby robić, zanim zostanie psychologicznym guru. I przypomniałem sobie o artykuliku, który ostatnio przeczytałem w „Wyborczej”, której – jak objawia najnowszy slogan reklamowy – „nie jest wszystko jedno”.

– Zajmiemy się propagowaniem bookcrossingu.

– A cóż to takiego? – moja odwieczna uniosła lekko boskie łuki brwi.

Wyjaśniałem, że pewien Amerykanin wpadł na pomysł, aby uwolnić książki z bibliotek publicznych i prywatnych, a potem sprawić, by krążyły pośród ludzi, trafiały do każdego, kto chce sobie poczytać, a nie ma akurat paru dolców na zakup ulubionego tomu. Każdy, kto chce bawić się w bookcrossing, ma pozostawiać przeczytane książki gdzie bądź, w parku, w kawiarni, sklepie, opatrując je wcześniej specjalnym logo i opisując ich dotychczasowe losy. Czyż to nie piękna wizja: wolne książki wędrujące po kraju, a kto wie, może nawet po calutkim zglobalizowanym świecie, wesolutko machające skrzydełkami okładek, pieszczące palce czytelników po wielokroć wertowanymi, miękkimi kartkami.

– Jak uwolnisz książki z Biblioteki Jagiellońskiej, to być może sprawisz, że ruszą one w świat, ale ty za to na pewno pójdziesz za kraty – zauważył sceptycznie moja odwieczna.

Powiedziałem, że nie będziemy na początku aż tak radykalni, aby rzucać się z gołymi rękami na całe zastępy bibliotecznych ochroniarzy, strzegących książki przed barbarzyńskimi czytelnikami. Założymy stowarzyszenia pozarządowe, będziemy prowadzić akcję edukacyjną, namawiać ludzi do czytania książek i puszczania ich w świat.

– Świat, właśnie, w jakim ty świecie żyjesz? Chyba takim z Dobranocki, w której wszystkie postacie są dobre, miłe i uczynne. Przecież u nas zaraz każdy zabrałby sobie krążącą książkę do domu i postawił na półce, bo jak coś nie należy do nikogo konkretnie, to jest niczyje, ergo moje – taka jest logika Polaków. Ten bookcrossing skończy się u nas, zanim się na dobre zacznie.

Przyznałem mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej rację. Mimo postępującej w Polsce amerykanizacji wcale niekoniecznie to, co udaje się w USA, musi się udać i u nas. Beznadziejna sprawa, pomyślałem. Tym bardziej że pewne formy bookcrossingu próbuje się u nas wprowadzać już od lat. Rozmaici mali, mniejsi i najmniejsi wydawcy nie muszą nawet trudzić się uwalnianiem książek z bibliotek, oni nawet nie wypuszczają ich do księgarni, tylko rozdają znajomym, przyjaciołom, właściwie każdemu, kto chce wziąć, pozostawiają w knajpach, w których organizują spotkania autorskie pisarzy, których mało kto zna. Oni by pewnie nawet dopłacili, żeby ktoś od nich książki zabrał. Ach, żyzń, westchnąłem raz jeszcze, szczerze przejęty losem małych, mniejszych i najmniejszych wydawców.

Książki książkami, wydawcy wydawcami, ale wciąż nie wiedziałem, jak odegnać od mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej zagrażającą jej pustkę. Jak zwykle, gdy szwankowała u mnie produkcja genialnych pomysłów, zerknąłem na stos książek piętrzących się przy leżance. Na samym wierzchu leżał nowy tomik wierszy Adama Nobla-Bym-Chciał Zagajewskiego zatytułowany Powrót. Oto Zagajewski po głodnych i chłodnych latach spędzonych na obczyźnie, kiedy wolał być solidarny na odległość i samotny pośród niedorosłych kowbojów chcących uczyć się pisania wierszy, powrócił do Krakowa w poszukiwaniu duchowej głębi i publiczności skłonnej oklaskiwać poezję. Powrót uczcił 29 wierszami, układającymi się w coś w rodzaju przewodnika po Krakowie prezentującego rozmaite podwawelskie ulice. Bingo! Napiszemy wespół z moją odwieczną poetycki przewodnik po Krakowie! Na pewno nie będzie tak bezbłędny, jak ten Zagajewskiego, ale może zasłużymy na jakiekolwiek wyrazy wdzięczności – etacik w dziale promocji miasta? - krakowskiego magistratu.

Zaraz pociągnąłem moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną, by zbierać materiały do poetyckich szkiców. Pojechaliśmy na Stare Miasto.

I tu zaczęły się schody. Zrozumiałem, jak tytaniczną wręcz robotę wykonał Zagajewski. Zachowując styl nieodmiennie wysoki i postawę jak najbardziej wyprostowaną, unikając prących bezwzględnie przed siebie niemieckich wycieczek i upartych roznosicieli ulotek, poeta opisał wszystko, dosłownie wszystko, od szczura przemykającego chodnikiem począwszy, poprzez „perfumerie bez żadnego zapachu”, a na „królach drzemiących w sarkofagach” skończywszy. Nie mieliśmy tam czego szukać. Nic to, pomyślałem, uwznioślimy mową wiązaną blokowiska, bo o nie Zagajewski ledwo otarł się swoim lotnym piórem. Pojechaliśmy tramwajem numer 3 na Bieżanów Nowy. Niestety, i tym razem nie udało nam się zdobyć materiałów. Spotkaliśmy tam całe stada blokersów, wrogich i ogólnie naćpanych, więc woleliśmy ewakuować się póki czas.

Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona powoli zaczynała tracić nadzieję, że uda nam się zrealizować pomysł poetyckiego przewodnika. Ale nagle doznałem olśnienia. Ach, żyzń, wykrzyknąłem radośnie, przecież możemy po-wrócić na naszą ulicę, na Turka, opisać ją i jej bliższe okolice. Wprawdzie nie ma przy niej zabytkowych kamienic ani królewskich sarkofagów, nie ma nawet perfumerii, są za to szczury. A to już coś!

Cały wieczór spędziliśmy, spacerując po Turka w tę i z powrotem. Po zmierzchu wróciliśmy do mieszkania i zaczęliśmy z trudem składać wers do wersu.

– A co będzie, jak już napiszemy nasz poetycki przewodnik? – zapytała moja odwieczna z wyraźną troską w głosie.

– Jak to, co? Sprawa jest jasna, będziemy czekać na Nagrodę Nobla albo chociaż Nagrodę Prezydenta Miasta Krakowa.


data ostatniej aktualizacji: