Wydawnictwo FA-art Konrad C. Kęder: Jak zostałem warszawiakiem
 tu jesteś: strony autorówKonrad Kęder

Jak zostałem warszawiakiem

Zostać – żadna przyjemność, zostać leżeć, znaczy się, jak mawiają na Śląsku, o czym wspominałem już kiedyś, w innym felietonie. A tu przyszło mi zostać leżeć warszawiakiem w barze dworcowym w Krakowie. Że uwaliłem się piwskiem à la manière varsovienne? Nie, nie – nie piję, też o tym już wspominałem, w ogóle – mam wrażenie, jakbym się powtarzał… Zatem – trzeźwy byłem, nawet jabłka nie przegryzłem, ciut może byłem zmęczony, jak to w podróży, i może właśnie dlatego niebacznie zamówiłem coś do zjedzenia. Coś – chciałem powiedzieć: coś innego niż standardowe podróżne moje danie, czyli jajecznicę z trzech jajek na maśle, którą doprawdy trudno spieprzyć bądź podać nieświeżą nawet w barze na dworcu. Choć przecie i tej sztuki dokonać można, wiem, co mówię, przekonałem się kilka razy.

Do zamówienia czegoś innego niż „z trzech na maśle” zachęciła mnie kartka z ofertą – „sznycel solo plus sałatki” i ceną. O – pomyślałem – zwesternizowaliśmy się i obsługa została pewnie przeszkolona, że solo można. No to git, nie będę musiał długo i mętnie tłumaczyć, z powoływaniem się na kartę praw człowieka i obywatela włącznie, że nie chcę zimniorów obowiązkowo dodawanych wcześniej do wszystkiego zamawianego, a od buły lub „chlebka” to już łatwo się wykpię. No i tu mnie mieli. Zadowolony z perspektywy przekąszenia czegoś innego niż standardowe „z trzech na maśle”, zlekceważyłem fakt, iż obsługa jest – na oko – sympatyczna, ale żeńska i do tego niemal nieletnia. Zaczem, niepomny wynikającej z doświadczeń nauki, by w sytuacjach sklepowo-gastronomicznych dla uniknięcia długich dyskusji o nie-wiadomo-czym nadawać pannom młodym z obsługi niebudzące najmniejszych wątpliwości i możliwie krótkie komunikaty, wygęgałem zamówienie dotyczące sznycla solo z samą marchewką.

Nawet nie poszło źle. Marchewka była gotowa, miła i niekłopotliwa. Niemal sama nabiła się na widelec i nałożyła na talerz. Sznycel musiał się usmażyć, więc panna młoda mrucząc pod nosem „gdzie tu jest ten mielony…” zaczęła stukać w kasę. – Chwileczkę – zaprotestowałem – nie chcę mielonego, tylko sznycel. Panna młoda podniosła na mnie zdumiony wzrok. – No przecież sznycel to mielony, nie?

Żebyż to było pierwszy raz, żeby ona była pierwsza! Niestety nie, była kolejną w długim szeregu pań gastronomicznych i sklepowych, które wiedziały lepiej albo – co częstsze – nie słyszały w ogóle. Zezłościła mnie: byłem zmęczony, jak to w podróży, naprawdę też nie chciałem mielonego. Zamiast więc zmienić szybko zamówienie na „z trzech na maśle”, nawet i z „chlebkiem”, nie wytrzymałem i palnąłem:

– Nie wiem, gdzie pani uczyła się gastronomii, ale jeśli dla pani sznycel to mielony, to szczerze gratuluję.

Mimo niejakiego mojego zmęczenia, o którym trzeba pamiętać, by zrozumieć opisywane tu wypadki, zdanie wyszło mi gładkie, okrągłe wręcz, tak jakbym szkolenie na temat sznycla odebrał w jakiej szkole, a nie w sklepiku garmażeryjnym w metrze na stacji Pole Mokotowskie. Tam bowiem od czasu do czasu odbywałem pogaduszki z innymi miłymi paniami, które albo niedosłyszały, albo nie mogły zrozumieć, o co mi chodzi, gdy prosiłem o filet z kurczaka. I w tym momencie dopiero mnie olśniło – przecież jestem w Krakowie, jak by nie patrzeć – na południu Polski, a gadam w obcym języku, po warszawsku!

Tymczasem do osłupiałej po mojej tyradzie panny młodej podeszła druga, równie sympatyczna panna młoda, ogłaszając: – Ja to załatwię.

I załatwiła. – Chce pan sznycel, tak? Sznycel znaczy mielony. I co jeszcze? – Chcę sznycel, czyli usmażony kawałek mięsa, niezmielonego mięsa, z kurczaka lub indyka – odpowiedziałem. – A jakże, a jakże, sznycel – nabijała na kasę co tam trzeba, pobierając ode mnie pieniądze.

Usiadłem przy stoliku uspokojony i po chwili uświadomiłem sobie, że straciłem czujność. Dziewczyna była zbyt zgodliwa jak na bar dworcowy. Po prostu potraktowała mnie jak krakowianka niedorobionego faceta z podkrakowskiej miejscowości. Może nie wiejskiego głupka czy podpitego typka, ale typowego mężczyznę – ot, takiego co to grymasi, nie wiadomo czego chce i gada nie wiadomo co, ale jak mu się podetknie talerz pod nos, to zje. A gdy zapytać, czy smakowało, odpowie, że oczywiście i jeszcze będzie zadowolony. Po co takiemu tłumaczyć i o czym z nim gadać, skoro na gotowaniu zna się jak pies na gwiazdach? Słuchać nawet jego gadki nie ma co, chłopca zagubionego we mgle znad kotła z zupą.

Znałem to aż za dobrze z Górnego Śląska; jak on długi i szeroki mężczyzna w sklepie był tam zawsze traktowany z pobłażliwym lekceważeniem, jak to dziecko, bardzo przejęte, przychodzące z kartką, na której mama napisała, co ma kupić, lub z wyższością, jak intruz, nawet jeśli brał standardowe „dwadzieścia sport, zapałki i cztery małe” (w połowie lat siedemdziesiątych) czy „dwa dębowe mocne i marlboro lajty” (trzydzieści lat później). W ostateczności jak łobuz, któremu na ręce trzeba patrzeć, bo zaraz coś ukradnie. Klient płci męskiej to pijak, złodziej lub pantoflarz – czy normalny mężczyzna może kupować makaron? O, błogosławiona epoka sklepów samoobsługowych, która uwolniła mnie od dyskusji ze sklepowymi o czymś innym niż reszcie!

Nie minęło mi na tych rozmyślaniach nawet pięć minut, jak dostałem sznycel z marchewką. Marchewka była z wyglądu tak miła jak przedtem, ale sznycel był na modłę Polski południowej, po krakowsku lub śląsku: uformowane w niewielki placek, grube na centymetr mielone mięso w panierce. Rozkroiłem go dla pewności, napisałem zaległy sms, by trochę pofolgować nerwom, odczekałem, aż panny młode obsłużą bieżącą klientelę, zastanowiłem się jeszcze czy warto, po czym zrobiłem awanturę. Aż kucharz czy może kierownik tego baru z zaplecza przyszedł. Lingwistyczne niuanse i pochodzenie słowa sznycel mu klarowałem, że zostałem oszukany przez pannę młodą, która wie lepiej, podnosiłem. Oczywiście w końcu dostałem to, co chciałem i to bez dopłaty za różnicę między mielonym a filetem. – Na koszt firmy – szepnęła panna młoda, gdym uiszczenie różnicy zadeklarował.

Co tu dużo mówić – zostałem warszawiakiem, bo nie masz cwaniaka nad warszawiaka, nie? No i filet z kurczaka to już odruchowo dla mnie – sznycel.