Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: CAŁA POLSKA UFA DZIECIOM
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

CAŁA POLSKA UFA DZIECIOM

Jako że media wysokiego odstrzału i masowego rażenia od ładnych paru lat (choć jakie tam były one ładne) wyjątkowo uporczywie wmawiają rodakom, jakoby cała Polska czytała dzieciom, czuję się w obowiązku zaprotestować. Jako ojciec i czytelnik. Z jednym wyjątkiem. Beze mnie.

Protestuję więc również jako absolwent kursu logiki formalnej i jeszcze jako obywatel RP. Z kolei jako absolwent kursu arytmetyki na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej czuję się w obowiązku szepnąć czytelnikowi na ucho rzecz następującą: dla całej Polski nie wystarczy dzieciaków. Zachowajcie tę prawdę w dyskrecji i nie dajcie się na drugi raz zwodzić.

Dlaczego cała, skoro niecała? Skąd ten niefrasobliwy kwantyfikator? Z jednej strony pewnym wytłumaczeniem owej bezprzytomnej grandilokwencji byłby fakt znany już starożytnym: telewizja kłamie. Z drugiej strony prawda to mało pocieszająca. Starożytni nie byli skazani na telewizję w tym samym stopniu, co my. Raz, że mieli sporo innych ciekawych zajęć (można się o tym przekonać, kupując podręcznik historii epoki; i wcale tego – bądźmy konsekwentni – nie trzeba czytać, wystarczy wrzucić tom na wagę). Po drugie: ludzie antyku żyli przynajmniej dwa razy krócej niż my. Last not least – nie mieli odbiorników.

Jeśli idzie o telewizję, to zawsze można nie wierzyć. Ale czy wystarczy? Jak stawić opór przemawiającym z ekranów autorytetom, które, i to za nasze własne pieniądze, namawiają nas, abyśmy pozbawili pociechy świeżego powietrza w imię naszej, mniej lub bardziej udolnej, lektury?

Czytanie, a mówiąc w ogólniejszym sensie: wszelka umiejętność rozpoznawania i interpretacji semiotycznych konwencji, to czynność dla kultury fundamentalna. Czy we współczesnym świecie można jeszcze nie czytać? Czy też istnieją tylko rodzaje i stopnie czytelnictwa, a każda wymiana słów, myśli lub poglądów daje się sprowadzić do mniej lub bardziej świadomej wymiany cytatów? Każdy, nawet najbardziej podstawowy i prymitywny akt międzyludzkiej komunikacji odwołuje się do zasobów konwencji językowych. Porozumiewamy się za pomocą cytatów. Proces komunikacji językowej składa się zatem z mniej lub bardziej pośredniego cytowania i mniej lub bardziej pośredniego czytania.

Pytanie jest oczywiste: czy można perswadować i propagować coś równie naturalnego jak akt wymiany informacji, który wypadałoby raczej zaliczyć do grona ludzkich odruchów? Czy nie powinniśmy raczej uznać – idąc śladem analityków współczesnego rynku medialnego – że propaganda propaguje bardziej siebie samą i tych, którzy jej używają, aniżeli to, czemu z pozoru ma służyć? Czy w końcu nie jest tak, że agresja – ta najwyższa i bodaj jedyna forma aktywnej rozpaczy – jest po prostu agresją i że nie uświęca jej żaden cel, bo gdyby miała cel, ten unicestwiłby ją samą?

Kołakowski w Nurtach marksizmu zauważył, że między perswazją przy użyciu nagiej siły a indoktrynacją istnieje różnica stopnia, a nie gatunku. Nie tylko propaganda polityczna – pisze z kolei Hannah Arendt w Korzeniach totalitaryzmu – ale też wszelka propaganda zawiera element groźby. Jeśli nie potrafimy wyobrazić sobie sołdatów w księgarniach ani list obecności w bibliotekach, to należy przypuszczać, że dzieje się tak za sprawą braku wyobraźni. Prędzej czy później propaganda czytelnictwa musi uderzyć z siłą bomby. Jeśli nie będziesz czytał, schamiejesz, wypadniesz z głównego nurtu rzeczywistości, osuniesz się na margines, słowem: zejdziesz na egzystencjalne psy.

Mitygując nieco radykalizm powyższych osądów, powiem tylko tyle, że każda propaganda czytelnictwa książek niesie ze sobą element pogardy wobec tych, których od kontemplatywnego świata lektury odstręcza choćby żywiołowy temperament.

„Czytanie rozwija wyobraźnię”? To czysta hipoteza, z którą można by polemizować na sto sposobów. Oto dwa z nich: (1) „czy wyobraźnia może się rozwijać?”, (2) „czytanie standaryzuje wyobraźnię”. Burleskowy obrazek pogrążonego w lekturze piechura, który rozbija nos o pień drzewa, winien uzmysłowić potencjalnemu czytelnikowi, co w jego wyobraźni może się zmienić na korzyść, co natomiast idzie na zmarnowanie.

And yet, and yet... Ostatecznie dochodzimy do prostego wniosku, że z lekturą, mówiąc najdelikatniej, trzeba uważać. Czytanie nikogo nie ulepsza! Literatura niczego nie leczy! Czytanie jest po prostu formą egzystencji.

Dzieciaki oczywiście wolą baje improwizowane. Nawet jeśli uzdolnienia narratora są znikome, historie wytwarzane bądź odtwarzane ad hoc mają tę przewagę nad drukowanym tekstem, że można kształtować wątki i ozdobniki, a także dawkować napięcie stosownie do zapotrzebowania młodocianych słuchaczy. Są one (trudne słowo!) interaktywne. Bajka o żółtym autku? Ależ naturalnie! Pytanie: „dlaczego nie o czerwonym?” jest pytaniem nie na miejscu.

Na marginesie warto sobie uzmysłowić, że przysłowiowe ostatnie badania kompetentnych filologów dowodzą, że w analogiczny sposób powstały Iliada i Odyseja. Wyobraźmy sobie natrętnego bachora: „Tatusiu, a skąd Achilles miał swoją tarczę? A co tam było narysowane?”.

Najbardziej uciążliwą wadą tych rozciągniętych w czasie narracji byłyby bodaj kolosalne opóźnienia w drodze do pointy. No cóż, ale czy wielki włoski wydawca, Aldo Manuzio, nie stawiał w kolofonie swych druków motta: festina lente (spiesz się powoli)?

Trudno tu o jakieś racjonalne uzasadnienie; dzieciaki po prostu wolą rapsodyczne formy przekazywania fikcji, być może dlatego, że mogą w tej fikcji uczestniczyć.

Prawda, ta ekstensywna metoda opowiadania oznacza peregrynacje uwagi odbiorców. Przekaz zamienia się w mętlik nieistotnych szczegółów; w ich zgiełkliwej ciżbie zatraca się sens i cel opowiadanej historii, i to tak, że podrósłszy nieco (powiedzmy, do osiągnięcia wieku doktoranckiego), trzeba się odwoływać do narzędzia wymyślonego przez Edmunda Husserla, aby utracony sens przywrócić. Na szczęście dzieci wolą historie niezredukowane; w przeciwnym razie cóż mieliby do roboty doktoranci?

Pamięć wzrokowa jest czyś zgoła innym niż pamięć słuchowa. Ta pierwsza wydaje się wyraźnie trwalsza, dlatego też w pisanym tekście należy unikać powtórzeń takich samych fraz. Używanie podobnych do siebie konstrukcji frazeologicznych czytelnik ma prawo skwitować głębokim zniesmaczeniem. Tymczasem pamięć słuchacza nie jest aż do tego stopnia wymagająca. Zna doskonale tę zasadę pierwszy z brzegu rzecznik prasowy – starając się przywiązywać więcej uwagi do wyglądu zewnętrznego niż do wypowiadanych kwestii. Pamięć wzrokowa jest bezwzględna oraz kulturowa, pamięć słuchowa – dobrotliwa, wybaczająca i osobista. Pamiętająca, acz niepamiętliwa.

„Gdybym w tej chwili zmuszony był wybierać – pisze Montaigne, wynosząc zalety sztuki rozmawiania – raczej zgodziłbym się, jak mniemam, utracić wzrok niż słuch albo mowę”. I nieco dalej: „nauka książkowa jest to ruch mdły i słaby, który nie rozgrzewa; rozmowa naucza i ćwiczy zarazem”. Fabuła spontaniczna, rodząca się w miarę opowiadania, wiodąca przez kraj obietnic i zakazów szlakiem ledwie zarysowanym – sztuka ta zachowuje dobroczynne właściwości rozmowy.

Tomasz z Kempis mógł wzdychać: in omnibus requiem quaesivi, et nusquam invenii nisi in angulo cum libro (wszędzie szukałem spokoju i nigdzie nie znalazłem, jak tylko w kąciku z książką), bowiem nie miał najmniejszych wątpliwości, że wykonuje czynność elitarną. Był jednym z niewielu. Co robić, kiedy mi mówią, że cała Polska czyta dzieciom? Na pewno jedno: włożyć tę tezę między brednie. To tak, jakbym słyszał, że wszyscy Polacy jeżdżą do Międzyzdrojów, bo tam mało turystów.