Wydawnictwo FA-art Grzegorz Tomicki: Wyborcze (po)rachunki
 tu jesteś: strony autorówGrzegorz Tomicki

Wyborcze (po)rachunki

„To będzie jeden z najważniejszych dni w powojennej historii Polski!”, obwieściła (obwieszczyła?) dzielna pani z telewizji, co zabrzmiało, przyznajmy, dużo bardziej poważnie i o wiele bardziej konkretnie niż, powiedzmy, konstatacja w stylu „Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie!”, która nas odsyła do bliżej nieokreślonego mityczno-matematycznego universum rachunku prawdopodobieństwa, stworzonego na podstawie niewymyślnych gierek w rzucanie na chybił trafił czarnymi i białymi bilami do pootwieranych specjalnie na tę okoliczność szuflad.

Toż nawet samo pisanie o podobnych wygłupach musi się wydawać pragmatycznie zorientowanemu czytelnikowi mało poważne i żałośnie niekonkretne, zwłaszcza w obliczu „jednego z najważniejszych dni w powojennej historii Polski”, nie wiedzieć zresztą, czemu „jednego z”, a nie po prostu „najważniejszego”. Ponieważ liczą się właśnie konkrety, a nie jakieś teoretyczno-hipotetyczne baju-baju. Albo-albo, wóz albo przewóz, bile czarne albo białe, szuflady otwarte albo zamknięte, albo chybił, albo trafił, albo z głupia, albo frant – jako taki porządek we wszechświecie musi przecież być, a jak go nie ma, to trzeba go czym prędzej zaprowadzać, od tego jesteśmy ludźmi (człowiek = wielbiący porządek).

Toż wybory prezydenckie to nie gierki w pici-polo na małe bramki! To nie zawody w sikaniu pod wiatr ani nawet – a niech mi się stolec wypsnie! – turniej jednego wiersza im. Rafała Wojaczka! To nawet nie turniej kowali! Gra idzie o stolec, tfu, wróć – gra idzie o Stołek, a nawet o stołki, bo przecież król sam na stolcu-stołku nie zasiędzie, a z całą świtą. Gra idzie o to, powiem bez ogródek i metafor, kto mi będzie wstyd przed światem robił przez następne pięć lat, a to przecież nie jakieś siu-bździu ani figo-fago (choć, prawdę mówiąc, ten „świat” – całe to reprezentacyjne Symboliczne – wcale nie lepszy).

To miał być zatem „jeden z najważniejszych dni w powojennej historii Polski”, a powagę sytuacji w sposób najbardziej odpowiedzialny, jak zwykle, doceniły media. Media jak to media: najpierw stwierdzają, co jest „naprawdę ważne”, a potem się tym „naprawdę ważnym” zajmują, bo przecież nie będą się w tej sytuacji zajmować czymś ważnym tylko pozornie albo czymś zgoła naprawdę nieważnym. Dlatego we wszelkich „Wiadomościach” pytlują najpierw o wyborach, potem o pomniejszej polityce, a ewentualnie pod koniec – dla odprężenia i z porozumiewawczym „uśmieszkiem” na twarzy spikerki-spikera – jakieś ciekawostki z życia Dody albo innego Pendereckiego w ramach niezobowiązujących (do niczego) kulturaliów-kuriozów, po których już tylko sport i pitu-pitu albo i pierdu-pierdu o pogodzie.

Media zatem zachowały się jak trzeba, tj. na (swoim) poziomie, co – zgodnie ze scenariuszem – po raz nie wiem który pozwoliło mi poczuć się dumnym z Polski i Polaków oraz odczuwać wraz z ogółem przypływ uczuć patriotycznych. Tymczasem jednak finiszowałem z doktoratem i coś mi tu nie pasowało, coś mi tu jakoś jedno z drugim się gryzło. A bo to z jednej strony filozofia, antropologia, fenomenologia, psychoanaliza, dekonstrukcja, poststrukturalizm – a z drugiej kiełbasa, parówka albo i prostacki salceson wyborczy. Z jednej strony Platon, Arystoteles, Hegel, Heidegger, Barthes, Derrida, Lacan, Žižek, Attridge – z drugiej Bronek-Bronek Komorowski i Jarek-Jarek Kaczyński, a wcześniej i inni, którzy w międzyczasie przestali się liczyć w politycznych rachunkach. Z jednej strony wysublimowana poezja – z drugiej grube nici ideolo dla ubogich duchem.

I zachodziłem w głowę, co by mi też jeden z drugim Kaczyński z Komorowskim w pisaniu doktoratu pomóc mogli, czy by się trzeci z czwartym Napieralski z Pawlakiem mogli choć do wykonania korekty nadać i czy Janusz Korwin-Mikke z Kornelem Morawieckim nie daliby rady (we dwóch) ze sporządzeniem bibliografii, bo mnie już się nie chciało, i czy Lepper, Ziętek i Olechowski (więcej kandydatów nie pamiętam, za wszystkich serdecznie żałuję) nie mogliby choć posortować i ułożyć „w kupki” te 1200 arkuszy, co mi się walały bezładnie po stole? Może i coś w tym jest, że owe „kupki” i „po stole” znów się ze stolcem kojarzą.

Tymczasem doktorat został skończony, a wybory rozstrzygnięte – stolec wzięty! – a skoro była mowa o konkretach, jako lokalny patriota zacytuję legnickie „Konkrety”: „Na Dolnym Śląsku drugą turę wyborów prezydenckich wygrał Bronisław Komorowski. Miał zdecydowane 60,27 proc. poparcia. Legnica i powiat także postawiły na kandydata Platformy. W mieście zyskał 59,61 proc. głosów, w powiecie 59,61. Najlepszy wynik osiągnął w Polkowicach, gdzie głosowało na niego aż 58 proc. wyborców”.

Zagadka goni zagadkę. Czy do „zdecydowanych 60,27 proc. głosów” wliczają się także głosy niezdecydowane, ale jednak oddane? Czy 60,27 to w ogóle liczba zdecydowana? Jakim cudem polkowickie 58 proc. jest nie tylko lepszym wynikiem od legnickich i powiatowych 69,61 proc., ale i najlepszym w powiecie? Czy dojdzie do powołania komisji śledczej? Otóż pragnę wszystkich uspokoić – „cudów nie ma”, jak się był wyraził jeden ksiądz w Szatanie z siódmej klasy. Jak wynika ze szczegółowej tabelki zamieszczonej poniżej rzeczonego fragmentu, w powiecie „Bronek” Komorowski uzyskał nie 59,61 proc., lecz 54,15 proc., natomiast podejrzany „najwyższy wynik” w Polkowicach w postaci 58 proc. dotyczy nie prezydenta elekta, lecz niedoszłego prezydenta „Jarka” Kaczyńskiego, którzy jako pomoce naukowe przy pisaniu doktoratu na nic się zdali, nawet razem wzięci, za to do felietonu nadali się w sam raz.

Poza tym uważam, że „Wiadomości” powinny się zaczynać od doniesień typu „co tam nowego słychać u Slavoja Žižka?” albo, powiedzmy, „co tam, panie, w hermeneutyce, żywa jeszcze?” – a dopiero potem, spuszczając nieco z tonu, zająć się sportem, rozmówkami pitu-pitu o pogodzie oraz, ewentualnie, relacjami o pierdu-pierdu Palikota w funkcji komicznej pointy. I bodajby jedli psie gówno, którzy myślą inaczej, jak mówi Poeta.