Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: Inni mają lepiej
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

Inni mają lepiej

Każdy piszący winien od czasu do czasu zadać sobie pytanie: czy nie marnuję papieru? Mnie się to zdarza, lekko licząc, za każdym uruchomieniem drukarki. Byłoby lepiej doprawdy, gdybym opanował kunszt hydraulika... Pełniący tę szlachetną misję nie dodają niczego do świata, lecz raczej usuwają to, czego w świecie zbyt wiele. Czy dumny aresztant, wiodący bytowanie w higienicznej celi, nie spędza czasu w jakiś cenny sposób? Jak można być mną? To kaprys natury – tyle jest innych! Miał rację Sartre – bliźni to skandal, zagadka, której nie potrafię rozwikłać. Inni to piekło. Ale moje piekło.

Jeśli to prawda, że człowiek jest najlepszym wynalazkiem natury, to ja mam pytanie: który? Niech tylko spotkam na ulicy grabarza. Już mu zazdroszczę! Bezsilny uśmiech zwycięzcy maratonu. Dziarska zaradność właściciela piekarni. Wszyscy, tylko nie ja.

Ludzi łączy ze sobą jedna powszechna właściwość: mają lepiej. Mnie prawidłowość owa nie dotyczy. Jestem dostawcą ujemnego probierza. Ktoś musi mieć gorzej, by inni mogli mieć lepiej. I vice versa: bez ich „lepiej” nie ukazałoby się jego „gorzej” w pełnej – negatywnej – postaci. Obydwie strony winny sobie wdzięczność. Bez tej ofiary stopień wyższy przysłówka mógłby się przejawiać jedynie w teorii.

Ach, ci inni... Na egzaminach zawsze dostają łatwiejsze pytania. Przy rozdzielaniu cukierków dla nich zawsze przypada ten ostatni – nieparzysty. Nie gubią telefonów, nie zapominają PIN-ów. Inni mają zawsze pod ręką kluczyki od auta. Pomijam kwestie prozaiczne: wzrost, przychód, metraż, litraż. Inni mają lepiej.

Często zdarza mi się rozmyślać, jak byłoby to miło przefrunąć (wraz z własnym bagażem psychicznym) do innego bytu, pobyć tam godzinę, dwie (względnie ruski miesiąc), a potem wrócić. Albo i nie wracać wcale. Na widok trumniarza, brukarza, prezesa korporacji – odczuwam dziką ochotę przedzierzgnąć się w ich zagadkowe figury, poznać ich obsesje i sentymenty, napawać się ich udręką i pławić w radości. Czy to jednak możliwe, jak chciał tego poeta Walt Whitman, być wszystkimi i wszystkim – całą Ameryką? A może ciekawiej byłoby rozdać siebie po kawałku? Temu łokieć – wiórki nosił, temu trzustkę – bardzo prosił.

Wiem, że to niemożliwe. A jednak wiem także, że to powszechne odczucie. Inni wydają się nam jacyś frapujący, posiadający głębszą niż my wiedzę. Pierwszy lepszy kapral marzy o tym, by błysnąć przed swą dziewczyną epoletem majora. A przecież żołnierz na pewno zdaje sobie sprawę, że przyrodzone belki przyrosły niejako do jego ramion, wnikając po trosze w kapralskie jestestwo, i że oficerska szarża – zesłana przez grające w kości bóstwo – oznaczałaby zupełną zmianę dawnych przyzwyczajeń. Skończyłyby się dla naszego kaprala duszne dyskoteki, słodkie wińsko w miejskim parku.

Wiem, że to zły przykład, bo panować ktoś musi, ale czy siedzący na najwyższym tronie nie zdaje sobie sprawy z beznadziejności swej sytuacji zawodowej? Jak można było tak bezsensownie pokierować karierą? Ma robotę, to prawda, ale pozbawioną zgoła możliwości awansu.

Czy jest jakiś miesiąc, do tego stopnia niesłoneczny, że jego nadejściem zamartwia się drzewo? Czy wegetatywna egzystencja roślin nie jest aby tym, co godne zazdrości? Jakie tajemnice przekazują sobie pocierające odnóża mrówki? Nie wiem. Ale mam pewne przeczucie, że są to tajemnice, które nie mają sobie równych.

Na świecie nie ma rzeczy znanych, są tylko piętra i szczeble obcości.

Tym, co najbardziej przeraża w cudzej egzystencji, jest całkowita niemożliwość przeniknięcia do jądra trosk i kłopotów naszych bliźnich. Czy przechodzący mimo nas ludzie nie mają ich jakby mniej? Jak to możliwe, żeby uwierały ich buty?

Jak mają się sprawy z życiem osobistym prezesa korporacji? Dobrze mu? A może niedobrze? Może jakoś średnio?

Gdyby tak przebrać się w dopasowany garnitur, przywdziać podwójny podbródek, przyozdobić przegub wiecznotrwałym roleksem – wrota tajemnicy stanęłyby przed nami otworem. Przekonalibyśmy się, czy nasze wybory życiowe były poprawne i czy przeznaczenie z nas sobie nie zakpiło.

Jeden dzień w business-class. Z pełnym wyposażeniem, pierwszorzędną obsługą. Jeden dzień; a nazajutrz kolejna wyprawa – zwiedzanie kaprawej egzystencji żebraka. Kto wie, może to on jest królem życia? Pozbawieni takiej możliwości nie wiemy nawet tego, czy byt ludzki w swej najgłębszej istocie nie jest republiką.

To prawda, że podróże kształcą, lecz jaką dają wiedzę? Czy wrócę do swej istoty pełen innych, czy też będąc w większym stopniu sobą?

Być pilotem, boeingiem, grudką łupieżu na nieskazitelnym kołnierzyku stewardessy, rybitwą wkręcającą się w wirnik turbosprężarki; doskonale nieczytelnym amalgamatem tych wszystkich. Jaki w tym sens, że nie jestem tym i tamtym, lecz akurat tym? Musi być jakiś sens. W przeciwnym razie stałbym się podmiotem i przedmiotem oszustwa. Łukiem, strzałą i celem.

Nie dopuszczamy do świadomości przekonania mistyków, że świadomość pozbawiona jest jasno wytyczonych konturów, precyzyjnych, ściśle określonych granic – wedle tej samej dystynkcji, jaka cechuje dwa sąsiadujące ze sobą pola szachownicy. To, że jestem tym, a nie owym, stanowi w gruncie rzeczy konsekwencję mojego oślego uporu; a jaźń w istocie swojej okazuje się energią przepajającą wszelkie byty: indywiduum stanowi dla niej rodzaj tamy, zgrzytającego nieprzyjemnie ziarnka piasku w pracującej nieustannie maszynerii świata, szpecącej plamy na czystym zwierciadle rzeczywistości.

Utarty zwyczaj językowy nakazuje podróżować „do”. Tymczasem wystarczy przyjąć nieco inną perspektywę i nasza podróż okaże się ucieczką „od”. Jesteśmy dla siebie tylko punktem wyjścia.

Na razie wiemy jedno. Inni mają lepiej. Ich los przedstawia sobą właściwości materii lżejszej, mniej dolegliwej. Znośnej.

Czemu służyć ma inność? Z całych sił unikam solipsyzmu. Inny jest dla mnie zadaniem. Pragnę przeniknąć do epicentrum cudzej świadomości – i w tym, być może, tkwi początek sztuki powieściopisarskiej. O ile, naturalnie, można rozumieć prawdziwy talent literacki jako najwyższy stopień abdykacji osobniczej, jaki można na tym świecie osiągnąć; jako bezwarunkową gotowość do bycia kimkolwiek. Zdolność do oglądania świata z wielu perspektyw jednocześnie.

Być innym. Po czym dypsoman rozpoznaje, że obudził się trzeźwy? Po tym, że postanawia się zmienić. Cóż to jednak znaczy: „zmienić się”? Najpewniej to: „być innym”. Czy jednak może się to udać? Skąd wiem, że nie będę innym pijakiem?

Inny – ulubiony bohater i najwyższa zagadka współczesnej filozofii. Czy w końcu nie wychodzi na to, że inny to ktoś (ex definitione), kim być nie mogę?

Lecz właśnie, ad meritum. Znam kilka przykładów świadczących o tym, że sztuka to parokrotnie się udała. Przykłady te wprawdzie należą do beletrystyki, niemniej sądzę, że tym bardziej pozwolą uświadomić sobie, czym byłaby taka przemiana, roszada jestestw.

Pierwszy z naszych dokumentów literackich: historia dobrotliwego doktora Jekylla, który nadaje swym nikczemnym instynktom postać mrocznego pana Hyde’a. Koncept skądinąd odwołuje się do gnostyckiej myśli o dualistycznej strukturze ludzkiej psychiki. Że jednak to opowieść na inny nieco temat, darujemy sobie kontynuację.

O wiele bardziej pouczająca będzie dla nas historia Tyrezjasza, legendarnego wieszczka z Teb. Grecki mit powiada, że tenże mąż, pod wszelkimi innymi względami wróżbita i besserwisser, miał zachodzić w głowę co do jednej kwestii. Spędzał mu mianowicie sen z powiek problem parytetu, równouprawnienia płci in statu flagranti, ewentualnej ekwiwalencji wrażeń przejawiających się w momencie obłapki. Słowem, uczony nasz chciał wiedzieć, która z dwóch płci odczuwa większą rozkosz podczas kopulacji. Ze względu na kumulacyjną naturę ferworu, medytował tebańczyk, obie rozkosze są z pozoru te same. Aliści biorąc pod uwagę nierównomierne obciążenie zmysłów, w momencie gdy w duszach aktorów przedsięwzięcia wzbiera wrzenie ekscytacji – pozwalamy sobie co najwyżej wysunąć nieśmiałą hipotezę o komplementarnym, aktywno-receptywnym ustrukturowaniu funkcjonalnym szczytowania. Cóż jednak wiemy o jakości? Nic a nic zgoła. Płeć, płać, płoć. Coś jest w tej zbieżności fonetycznej. Zawsze musiałem za to płacić i zawsze mi się wymykało. Sit venia verbo, nic nie wiem.

Otóż ciekawość Tyrezjasza została zaspokojona. Bohater nasz miał zmienić płeć, a stało się to za sprawą ukąszenia magicznego węża. Owidiusz daje wersję o zakładzie w Niebie, ale to dla naszej historii mało istotne. Tyrezjasz wciągnął jajcy, wessał mądzie, wypchnął cyc do gabarytów akceptowalnych przez producentów bielizny damskiej. Cholera wie, czy heimarmene dodała mu hymen, czy też mógł przystąpić do eksperymentów bez rozlewu krwi. Po powrocie do przyrodzonej męskiej postaci wróżbita wycenił wartość bezwzględną obydwu spazmów. Ów badacz, o czym informują wszystkie znane teksty, miał przyznać wyższość przyjemności babskiej: przekracza ona męską, stwierdził Tyrezjasz, równe dziewięć razy. Tyle że w tym miejscu mitograf dodaje zagadkowy komentarz – wróżbita nigdy więcej nie zapragnął wrócić do kobiecej postaci.

Quod erat demonstrandum. Inni mają lepiej od nas. Co wcale nie oznacza, że mają inaczej.