Wydawnictwo FA-art Adam Ubertowski: Trans-Syberia - fragment
 tu jesteś: strony autorówAdam Ubertowski

Trans-Syberia - fragment

Nie wiem, co czuł w głębi serca Krzysztof Kolumb, gdy po tygodniach żeglugi, monotonnej jak okrętowy jadłospis, dobił wreszcie do brzegu, by wziąć w posiadanie rozlegle terytorium „Indii” , czy był rozczarowany widokiem odbiegającym od jego wyobrażeń raju i zachowaniem cywilizacyjnie ułomnych tubylców, czy też wpadł w niemy zachwyt i przez godzinę nie mógł wykrzesać z siebie słowa, ja w każdym razie nie poczułem absolutnie nic, gdy w pierwszym dniu nowej ery przekroczyłem próg rzeczywistości: niebo było nadal niebieskawoblade, upstrzone pojedynczymi cherlawymi obłokami, w powietrzu unosił się niemrawy zapach wiosny, który znałem na pamięć od dzieciństwa, piasek był jasny i sypki, kamienie twarde, woda mokra, ludzie chodzili na dwóch nogach, psy na czterech łapach, a Hitler i Stalin wciąż nie żyli. Ubrałem się pospiesznie w to, co miałem pod ręką i wydłużając krok, po-mknąłem do centrum miasta w nadziei, że tam ujrzę widoczne gołym okiem zmiany, jakie miały zajść pod wpływem zdarzeń wytłuszczonych już w spisie treści podręczników historii. Rozglądałem się wokół bacznie, aż do granic bólu szyi, wyciągałem głowę do góry, wspinałem się na palce, skakałem nawet wysoko co kilka kroków, by dostrzec jakąkolwiek epokową zmianę, lecz po trzech aktywnie spędzonych kwadransach doszedłem do wniosku, że mój wzrok znacznie się pogorszył, minus półtora w skali krótkowzroczności było chyba wynikiem nazbyt optymistycznym, nie widziałem bowiem wokół siebie niczego naprawdę odkrywczego. Wprawdzie przydługie, pokrętne kolejki przed sklepami zapadły się pod ziemię, a we wnętrzu sklepów wyrosły stosy nieznanych dotąd towarów , waluciarze spod Peweksów pozamykali się w budkach z napisami „exchange” lub „geldwechsel”, a na chodnikach bezdomni porozkładali łóżka polowe z chińszczyzną i włoszczyzną, ale wszystko to były zmiany zbyt kosmetyczne jak na powszechne nadzieje rozbudzone przez gazetowe nagłówki obwieszczające narodziny nowego świata. Z wypiekami na twarzy oczekiwano trzęsienia ziemi, które rozwaliłoby w jednej chwili stare struktury i poustawiałoby na nowych miejscach wszystkie klocki, wypatrywano na niebie oznak prawdziwej apokalipsy, która wywróciłaby porządek na drugą stronę jak poszewkę od poduszki, spodziewano się ujrzeć świat, gdzie W stanęłoby do góry dnem i udawało, że jest M, nic więc dziwnego, że mizerne symbole zmian przyjmowano ze wzruszeniem ramion, przechodzono obojętnie obok niepozornych zdarzeń, emigrowano do wewnątrz kręgu rodziny lub przyjaciół i nie robiono sobie nic z apeli przywódców stada, by wziąć swoje życie we własne ręce. Oczywiście, jak we wszystkim i wszędzie, pojawiły się odosobnione grupki tępych entuzjastów nowoczesności, w pewnych środowiskach należało do dobrego tonu zakładanie co tydzień nowego przedsiębiorstwa, noszenie skóropodobnego neseserka i białych skarpetek oraz rozprawianie o „przewadze konkurencyjnej”, „niszach rynkowych” i „reinwestowaniu zysku”, ale w niczym to nie zmieniało faktu, że większość pozostawała milcząca, bierna i nieufna wobec tromtadrackiej frazeologii, pleniącej się w mediach uwolnionych z gorsetu cenzury.

— Prawdziwe zmiany mają charakter podskórny — mruczał doktor Haffner, zauroczony nowymi czasami, które przypominały mu w ogólnym zarysie atmosferę jego dzieciństwa. — Mój drogi Trocki, fundamentalnych zmian nie można zobaczyć przez lornetkę, bo to niewłaściwe narzędzie. One są ukryte głęboko w konstytucyjnych paragrafach, niepisanych normach społecznych, strukturach języka. Wiem, wiem. Ja też chciałbym, by w jedną noc, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyprostowały się wszystkie chodniki, ulice zapełniły się lśniącymi limuzynami, a konta w bankach wydłużyły o kilka zer. Ale to przecież tylko pobożne życzenia, to wszystko wymaga ciężkiej pracy kilku pokoleń; a póki co, cieszmy się, że rządzą nami młodzi, światli ludzie wykształceni na porządnych uniwersytetach, uczesani i ubrani modnie, z tymi tam laptopami w rękach. To rokuje nie najgorzej na przyszłość, pozwala mieć nadzieję, że czas przeszły jest już dokonany, a czyściec teraźniejszości skróci się do niezbędnego minimum.

Kiwałem głową na takie dictum acerbum, nieprzekonany do końca, ale też niepozbawiony resztki nadziei na uszczknięcie kęsa z rosnącego wspólnego tortu, cieszyłem się przede wszystkim szczęściem Anny, która wraz z ostatnim karabinowym wystrzałem zaczęła dochodzić do siebie: zapanowała całkowicie nad drżeniem rąk, nabrała kolorów i ciałka , jej włosy i oczy odzyskały dawny blask, a wola życia, przytępiona wydarzeniami ostatnich miesięcy, stała się pożądliwa i żarłoczna.

— Oj, chodźmy gdzieś — przymilała się do mnie na każdym kroku. — Pójdźmy tam lub tam, zobaczmy to lub to. Nasiedzieliśmy się przecież w domu za wszystkie czasy, poparzyliśmy palce przy świecach podczas zaciemnienia, najedliśmy solonego masła i smalcu ze skwarkami, naczytaliśmy się książek i nasłuchaliśmy radia do nieprzytomności, naprzytulaliśmy się do siebie i napatrzyliśmy się na swoje twarze tak, że znamy na pamięć ich szczegół, teraz czas wyjść z domu i wciągnąć w płuca wczesnowiosenne powietrze, rozejrzeć się dookoła i podglądnąć, jak żyją inni.

Wyruszaliśmy samochodem, ja za kierownicą, Anna z nosem przy szybie, jeździliśmy wpierw bocznymi uliczkami, na których nic się nie działo, fala nowoczesności nie zalewała ich nawet po kostki i dopiero po przyzwyczajeniu oczu do światła wjeżdżaliśmy triumfalnie do centrum miasta, w sam środek rozbieganego ludzkiego mrowiska.

— Popatrz! — klaskała w dłonie. — Jeszcze wczoraj nie było tego sklepu! O, i tego też nie! Jak to się szybko dzieje. Zobacz, tutaj otworzyli bank, całkowicie prywatny, prawdziwy bank z grzecznymi pracownikami i krzesełkami dla klientów! A tam, popatrz, czy to nie jest najprawdziwszy fast food, taki jak na zdjęciach z zagranicy?

Parkowaliśmy gdziekolwiek, pośrodku chodnika, trzaskaliśmy drzwiczkami jak na amerykańskich filmach i stawaliśmy na końcu kolejki, by przed upływem godziny wyjść z pachnącego starym tłuszczem wnętrza z ogromnymi, ociekającymi keczupem hamburgerami w rękach. Zagryzając je, kroczyliśmy dumnie wśród starozakonnych zwolenników zapiekanek i pieczonych kurczaków. Siadaliśmy sobie wygodnie na ławeczce z widokiem na Neptuna lub Jasia Rybaka i opatuleni ciepłem coraz mocniejszego słońca delektowaliśmy się smakiem i zapachem nowych czasów.

— Czy to nie cudowne? — pytała Anna, wycierając serwetką usta umazane mieszanką majonezu i musztardy. — Mamy sposobność dzień po dniu obserwować takie zmiany! Dla ludzi Zachodu taki hamburger jest pewnie czymś oczywistym, a dla nas to prawdziwe wydarzenie. Kiedy się rodzili, mieli mleko w kartonach i jogurty z cząsteczkami owoców, soczki z miąższem i sto czekolad do wyboru, a my wszystko to możemy docenić z dorosłej perspektywy. Jakże inaczej ceni się takie zdobycze cywilizacji, gdy się wie, że można przeżyć całe życie pośród pustych półek!

Przytakiwałem zdawkowo, raczej po to, by nie tłumić w niej tego dziecięcego entuzjazmu dla oznak zbliżania się naszego świata do stanu normalności; sam bowiem nie wiedziałem, czy jednak nie wolałbym, aby hamburger w moich rękach był dla mnie pospolitym jedzeniem wiecznie spóźnionych, a mleko w kartoniku z miesięcznym terminem trwałości — jedyną znaną mi formą występowania w naturze tego mętnego płynu. Mimo szczerych chęci jakoś nie potrafiłem doszukać się głębszego egzystencjalnego sensu w fakcie, że dopiero w połowie mojego życia po raz pierwszy zjadłem coś, czego już dawno powinienem mieć powyżej uszu. Byłem raczej skłonny sądzić, że moje dzieciństwo i młodość były uboższe z braku tysiąca możliwości, jakie mieli moi rówieśnicy w normalnym kraju, a czego pozbawiono mnie wyrokiem sądu kapturowego, bez pytania kogokolwiek o zdanie.

Trans-Syberia ss. 143-147