Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: Historia pewnej libelli
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

Historia pewnej libelli

W końcu XII wieku w życiu codziennym okcytańskiego dworu pojawia się nowa rozrywka: dysputa religijna. Ckliwych trubadurów zastępują płomienni kaznodzieje. Jedynym pewnym dowodem w kwestiach metafizycznych jest umrzeć. Minie kilkadziesiąt lat, nim zwaśnione strony – albigeńscy gnostycy oraz ortodoksyjni katolicy – dojdą do wniosku, że Cioran miał rację: rozsądzić ich spór może tylko miecz. Co się tyczy wojen religijnych, to wypowiada się je nie po to, aby potwierdzić własne racje, lecz aby powstrzymać się od definitywnego osądu. Zwycięzcy, można by rzec, dobrowolnie wybierają padół kontrowersji.

Pierwsza langwedocka krucjata Szymona de Montfort, hrabiego Leicester, ruszy dopiero w 1209 roku. Na razie mamy rok 1207; skonfliktowani chrześcijanie zachowują wiarę, że jeśli tajemnice bytu mogą być rozświetlone, to raczej za sprawą słowa niż osobistego doświadczenia. W tymże 1207 roku na zamku pana Guilhema de Durfort w Fanjeaux, niewielkiej miejscowości w pobliżu Carcassonne, dochodzi do niezwykłej konferencji. Zwierają się ze sobą dwie potęgi średniowiecznego świata: Guilhabert de Castres i święty Dominik de Guzmán. Guilhabert de Castres to jedna z czołowych postaci w gronie heretyków. Ten niestrudzony pielgrzym Langwedocji doprowadził do powstania kacerskiej stolicy w Montségur. Zjednał dla kataryzmu niezliczonych wyznawców. Być może to jego niewzruszonej postawie należy zawdzięczać, że w bliskich już czasach prześladowań katarzy będą woleli wybierać stos niż nawrócenie na łono rzymskiego Kościoła.

Przypadek sprawił, że obydwaj ci luminarze XIII wieku prowadzili działalność misyjną na jednym i tym samym terenie: w okolicach Fanjeaux. Pod bezchmurnym niebem Okcytanii, wystrzępionym od całodziennych kontaktów ze szczytami Pirenejów, Mąż Boży Dominik przebywał zaledwie od roku. Zdążył rozpoznać kształt swego powołania – będzie namawiał heretyckie pisklęta do powrotu pod skrzydła rzymskokatolickiej kwoki. Dziesięcioletnie doświadczenie misjonarskie w hrabstwie Tuluzy okaże się pomocne przy organizacji zakonu, którego mnisi zwani są potocznie dominikanami, a którego oficjalna nazwa brzmi: Ordo Praedicatorum. Zakon powstanie jednakże dopiero w roku 1215. W 1207 Dominik rozpoznawał terytorium przeciwnika. Taki sens miała zapewne dysputa w Fanjeaux.

W żadnym z dokumentów dziejopisarskich nie znajdziemy śladu argumentów używanych podczas konfrontacji tych religijnych atletów. Imaginacyjny portret spotkania szkicuję na podstawie swego rodzaju średniej arytmetycznej.

Dostojnego arbitrażu podejmuje się pan na zamku Fanjeaux, biorąc do pomocy lokalnych patrycjuszy. Niewątpliwie mamy do czynienia z ciżbą teologicznych dyletantów. Nobilitowani notable będą oceniali raczej urodę prawdy aniżeli jej bicepsy. Keats przyszedł na świat o sześćset lat za późno.

Czemu miały służyć owe dysputy, organizowane na wzór sorbońskich kolokwiów naukowych? Katarscy biskupi nie byli mistrzami dialektyki; stawiali pytania tak elementarne, że odpowiedzią na nie mógł być jedynie przykład z własnego życia. Głębia przekonań metafizycznych często stoi w sprzeczności z możliwością ich artykulacji. Jedno jest pewne. Nie był to pojedynek dwóch spekulatywnych subtelności.

Współcześni kronikarze relacjonują te potyczki skąpo i z wielką niechęcią. Na zamku Mirepoix, parę miesięcy przed kolokwium w Fanjeaux, ten sam gnostycki patriarcha rozkłada na łopatki legata papieskiego Piotra de Castelnau. Wiosną 1207 w Montréal misjonarze cysterscy przez 15 dni zmagają się z uprzykrzonym bisbe (biskupem) albigensów. Diego z Osmy, mentor duchowy założyciela Zakonu Kaznodziejskiego, wspomina ten panel dyskusyjny z abominacją: „spotkałem się tam z gburowatymi heretykami”. Uczeni teologowie narzekają, że przychodzi im debatować z plebejuszami. Ortodoksyjnym delegatom rzadko udawało się osiągnąć korzystny wynik. Być może działo się tak dlatego, że oferowali zbawienie za cenę wyższych podatków. Prawda okazuje się droższa w utrzymaniu niż heretycki błąd.

Obydwaj rywale mają szczególny stosunek do słowa. Gnostyk uważa, że jest ono jedynym prawdziwym sakramentem. Odkąd wtargnął w nią Duch, materia nie ma już bezwzględnie fatalistycznego charakteru. Została przymuszona, na różnorakie sposoby, do wydobywania z siebie słów, a te z kolei uświadamiają o możliwości opuszczenia tego świata. Gdy słowo jest wypowiadane – bądź też odczytywane z Ewangelii św. Jana – może ono przeniknąć mur istnienia i pokazać duszy wąską i trudną ścieżkę wiodącą do wyzwolenia z lochu bytu.

Słowa nie należą tylko i wyłącznie do ciemnego świata materii. Umierają, zanim się urodzą. Ich życie zaczyna się bowiem dopiero wtedy, gdy znajdzie się ktoś, kto potrafi udźwignąć zawarty w nich sens. A w takiej chwili już nie brzmią. Inaczej zatem, niźli staje się to udziałem człowieka, słowa zaczynają egzystować od razu bytem pośmiertnym.

Mąż Boży Dominik wyznaje tę samą wiarę w oczyszczającą moc słowa. Jedynie ono, sądzi płaczliwy kaznodzieja, jest w stanie wyzwolić duszę z błędu herezji.

Pamiętnego roku 1207 w Fanjeaux słowo stanęło więc przeciw słowu. Możliwości rozrywkowe dysputy teologicznej zostały dziś niesłusznie zapoznane. Teolog wystawia na szwank zbawienie duszy tak samo, jak sztangista ryzykuje kontuzją nadgarstka, tancerka – artropatią stawu skokowego. Po ośmiu wiekach od dysputy na zamku pana Guilhema de Durfort spostrzegamy z zapartym tchem, że słowa mogą nieść zbawienie względnie sprowadzać na manowce, bowiem słynna debata nie zakończyła się rozstrzygającym wynikiem (znając sympatie lokalnej społeczności, remis należy uznać za sukces Dominika).

W przewidzianym trybie nie udało się wyłonić zwycięzcy. Zawodnicy postanawiają odwołać się do ordaliów: pozywają swoje nauki na sąd Boży. Hagiograficzna legenda podaje, że na scenie pojawiają się teraz dwie libellae. Dobry obyczaj dysputy teologicznej wymagał, by w stosownym czasie przed rozpoczęciem wystąpień strony wymieniły się wykazami tez, jakich zamierzają bronić w trakcie debat. Spis taki nosi właśnie nazwę libella. Otóż dwaj zapaśnicy wiary postanawiają poddać swe libellae próbie ognia. W wielkiej komnacie Fanjeaux płonie ognisko, dwie książeczki (w tej roli z równym powodzeniem mogą wystąpić pojedyncze arkusze pergaminu) wędrują w płomienie.

I oto zdarza się cud. Heretycka libella obraca się w popiół bardzo chętnie. Libella Dominika, głosząca zapewne jakąś nieostrożną pochwałę materialnej rzeczywistości, trzykrotnie wrzucana jest w ogień i trzykrotnie płomienie jej nie przyjmują. Za ostatnim razem wzlatuje nawet w powietrze i uderza w belkę sufitu. Do dzisiaj w dawnym zamku Fanjeaux (obecnie mieści się tam klasztor dominikanów) pokazywany jest osmalony fragment więźby dachowej.

Rzymskokatoliccy apologeci widzą w tym fakcie zwycięstwo prawowiernej doktryny. Sądzę, że kwestia ta jest bardziej skomplikowana. W istocie zdarzenie znane z dokumentów procesu kanonizacyjnego Dominika jako „cud w Fanjeaux” można nawet uznać za zwycięstwo heretyckiej nauki. Katarzy odsądzali świat materialny od rzeczywistego istnienia. Postrzegalny zmysłami kształt jest tylko złudzeniem, złym koszmarem. Przepływającym z pokolenia na pokolenie brakiem bytu. Ten radykalny pogląd odnosi się również do materialnej postaci książki. Płomień pochłonął więc jedynie fizyczny aspekt libelli Guilhaberta de Castres. Spłonął brudny pergamin istnienia. Prawdy katarskiej doktryny pojednały się z eteryczną naturą duchowego Bytu. Co się tyczy natomiast libelli Dominika, to pozostała ona w mocy Księcia tego świata. Zawarła sojusz z materialnym ogniem. Sataniczny zarządca empirycznej rzeczywistości, Lucibel – jak nazywali go okcytańscy kacerze – uratował z pożogi to, co było jego własnością.

Odtąd powinno być wiadomo, że tym, co ożywia, jest duch, a tym, co zabija, litera. Płonie tylko książka, słowo, o ile dano mu wiarę, nie przepada.

Tu niezbędne zastrzeżenie: przytoczyłem jedną z wielu wersji opowieści o słynnym „cudzie ognia”. W zeznaniach świadków rzeczonego procesu znajdują się liczne rozbieżności; nie ma nawet jasności, czy dysputa w Fanjeaux w ogóle miała miejsce! Wątpliwości co do tego faktu ma sam Jacopo de Voragine, niestroniący od konfabulacji autor Złotej legendy.

Cud w Fanjeaux ma wytłumaczenie naukowe (empiryczny = wypróbowany przez ogień). Azbest znany był już w czasach starożytnych. Pisał o nim Plutarch w biografii Aleksandra Macedońskiego. Dominik mógł sporządzić swój prospekt na takim właśnie materiale. Jak wyjaśnimy fakt latającej książki? Zjawisko znakomicie tłumaczy to, że nie ma ono żadnego wytłumaczenia.

Ogień w Fanjeaux zapowiada stosy Tuluzy i Carcassonne – na stosach tych będą płonąć nie książki, lecz ludzie. Czyżby zabiła ich litera? Czy uczynił to raczej duch? Sądzę, że wszystko jedno.