Rafał Wojasiński: Złodziej ryb. Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2004.

Obok debiutanckiej książki Rafała Wojasińskiego trudno przejść obojętnie. Przynajmniej ja nie przeszedłem, chociaż nie znaczy to wcale, że oczy zamknęły mi się na słabości tej prozy, a nogi tak bardzo mi zmiękły, że na kolana padłem. Przecież nazbyt natrętnie pobrzmiewają w niej „głosy” innych pisarzy penetrujących ponure obszary Polski trzeciej kategorii odśnieżania, na przykład głosy Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji czy nawet prozaików zaliczanych do tzw. nurtu chłopskiego. Styl opowiadań młodego prozaika jest surowy i momentami chropawy, a wizja rzeczywistości dosyć jednostronna, by nie powiedzieć – uproszczona. Jednak mimo tych usterek teksty Wojasińskiego intrygują. Dlaczego? Pisarz ten z rzadko spotykaną w naszej prozie konsekwencją i bezkompromisowością pisze o nędzach życia i uwikłania człowieka w naturę. A do tego – co ważne – nie sili się na tanie chwyty chętnie stosowane przez debiutujących ostatnio pisarzy-skandalistów.

W krótkich opowiadaniach, czy właściwie nowelach budowanych zazwyczaj wokół jednej, centralnej postaci, autor Złodzieja ryb portretuje zamierających ludzi i ginące miejsca. Historie rozgrywają się „daleko od szosy”, w scenerii wyludniających się kujawskich wsi. Bohaterowie snują się po nieuprawianych polach i rzadkich lasach, patrzą na opuszczone albo rozpadające się zabudowania. Wydawać się może, że w tym miejscu czas się zatrzymał i trwa jakaś dziwaczna pora przejściowa, dręcząca ludzi zimnem, deszczem i wiatrem. Autor skupia uwagę na ludziach przegranych, pozostawionych samym sobie, żyjących właściwie tylko siłą bezwładu. Są tak zwykli, prości i niepozorni, że aż prawie niezauważalni, jak bohater Szczurołapa, Waldek, który „Był nikim, jak jego ojciec, dziad i pradziad”. Ten determinizm, skazujących ich na bytowanie nieomal zwierzęce, będące raczej walką o byt niż życiem, może wydawać się przerażający (a dla bardziej wyrobionego czytelniku zbyt oczywisty jako dominanta tego właśnie skrawka rzeczywistości). Ale nie dla bohaterów prozy Wojasińskiego. Ci nie dziwią się niczemu ani nie buntują. Trzymają się kilku podstawowych prawd. Wiedzą, że muszą być silni i zdrowi, aby móc pracować i zapewnić sobie minimum potrzebne do przeżycia. Nie dziwią się złu, które uważają za nieodzowny element życia. Dalecy od metafizycznej drżączki „wierzą w życie, śmierć, życie po śmierci i Sąd Ostateczny”, ale niezbyt przejmują się zachowywaniem przykazań Dekalogu. Starość i śmierć przyjmują z obojętnością, bez żalu, wiedząc, że ci, którzy są zbyt słabi, żeby żyć, muszą umrzeć. Nieomal na wszystkie przypadki mają jedną, pełną spokojnej rezygnacji odpowiedź: takie jest życie.

W opowiadaniach Wojasińskiego widoczna jest – momentami chyba jednak niezdrowa – fascynacja biologicznym determinizmem i życiem podporządkowanym rytmowi natury. Nie przez przypadek przecież bohater zamykającego tom tekstu Ostatni ślad, nauczyciel, porzuca miasto i swoje wcześniejsze zajęcie, aby wyjechać na głęboką wieś. Chce zniknąć, stać się nikim na wygwizdowie. Stwierdza: „Niech tylko życie nami rządzi”. Czy ucieczka w naturę może pomóc w rozwiązaniu problemów, jakie ludzie mają obecnie z – rzecz ujmuję ogólnie – włażącą nam na łeb cywilizacją, z coraz bardziej skomplikowaną i trudną do ogarnięcia teraźniejszością? Nie sądzę, aby ten problem dało się sprowadzić do tak prostej alternatywy. Ale w końcu – nie wymagam, aby Wojasiński podawał mi proste i skuteczne jak najnowsza generacja leków przeciwbólowych recepty na życie. Autor przypomina jedynie o sile natury, zarazem okrutnej, odrażającej, jak i fascynującej. Tyle tylko… I aż tyle.


data ostatniej aktualizacji: 2005-12-22 05:21:34.612438