Wydawnictwo FA-art Konrad C. Kęder: NIE MA O CZYM GADAĆ (Z NIECOKONSERWATYSTAMI)
 tu jesteś: nr 83, marzec 2005KĘDER

NIE MA O CZYM GADAĆ (Z NIECOKONSERWATYSTAMI)

Miałem kiedyś znajomego, który uprawiał wyczynowo karate i szukał miejsca w życiu. W związku z tym drugim trafił do seminarium duchownego i choć księdzem w końcu nie został, to jednak doświadczenie seminarium odcisnęło na nim swoje piętno. Spotkaliśmy się po długim niewidzeniu podczas zbiorów ligustru (to taki krzew, podpowiadam, gdyby kto chciał szukać w słowniku, często są nim obsadzane skwery), zadanie, jakie postawił przed nami właściciel plantacji polegało na ostrożnym wyciąganiu z ziemi sadzonek, składaniu ich w pęczki, obwiązywaniu sznurkiem i układaniu w pryzmy.

Odbiorcy płacili właścicielowi ligustrowego interesu od wiązki, która powinna mieć około stu sadzonek. Rozmowa przy pracy zeszła w pewnym momencie na dochód z owych ligustrowych żniw i krążyła wokół problemu, ile to jest „około stu” sadzonek. Ksiądz Karateka był przekonany, że to prawie 110 i tak też, suto, wyglądały jego pęczki. Inny zaś ze zbieraczy bronił tezy, że może być to 95, a nawet 90 sztuk i, rzeczywiście, pryzmy jego składały się z wiązek nieco rachitycznych. Ksiądz Karateka, wesoły, gadatliwy facet o posturze i facjacie misia grizzly na przepustce z zoo, przyjrzał się kilku z nim uważnie i rzekł, uderzając w ton napomnienia głoszonego z ambony: „niegodziwe snopki wiążesz!”.

Wszyscy przytomni, łącznie z Księdzem Karateką, mało nie zsikali się po tym tekście ze śmiechu. Krytyk Klejnocki aka Jarosław Moralista, palnął coś podobnego, dając tytuł swoim dywagacjom dotyczącym działalności osób tworzących redakcję „FA-artu” Krytyka złych intencji („Lampa”, 3/2005). Pewnie w zakonie, do którego aspiruje (kółko Niecokonserwatystów?), uczą, że takim tonem się powinno mówić. Tylko dlaczego on się wraz ze wszystkimi z tego nie śmieje? Czyżby miał alternatywne, jak przystało na Niecokonserwatystę, poczucie humoru? Może, może… Zostawiam sprawę poczucia humoru, bo właściwie ciekawsze jest, dlaczego, skoro musi być taki poważny, z grubej rury odpalony, tytuł nie brzmi „Po czynach ich poznacie” – to chyba byłoby bliższe tzw. wartości i całego użytego dyskursu o grzechach i pysze. Sądząc zaś po treści artykułu, czyny redaktorów „FA-artu” były równie złe, jak intencje, więc wszystko by się i tak zgadzało.

Otóż jest powód ku temu, by eksponować termin „intencje”. Wbrew pozorom, to znaczy podtytułowi artykułu Klejnockiego głoszącemu: o metodzie zjadania własnego ogona przez środowisko polonistów z „FA-artu”, który wygląda na dodany przez redaktora Dunin-Wąsowicza, oraz wstępnym zastrzeżeniom Klejnockiego, że „interesuje [go] praktyka jego [„FA-artu”] redaktorów”. Słowo „intencje” jest kluczowe. Klejnocki na nim oparł cały swój wywód, zaś przypisywane przez autora artykułu zbitce „złe intencje” znaczenie, mówi wszystko o tego artykułu wymiarze. Jest to, zdradzę od razu, wymiar mikry, by nie rzec: totalna porażka oparta na piętrowym nieporozumieniu oraz ilustracja niekumania bazy na poziomie elementarnym. Sposób rozumienia słowa „intencje” tudzież zbitki „złe intencje” przez Klejnockiego jasno tłumaczy też, sygnalizowany przez mnie w tytule tego felietonu, brak jakichkolwiek podstaw do dyskusji. Nie sposób przecież dyskutować z brakiem dyskutanta.

W czym rzecz? Ano, cały wywód Klejnockiego opiera się na tezie, iż „Grzechy krytyki literackiej w rzeczywistości polskiej początku XXI wieku są liczne: od ignorancji po uwikłanie w nieprzejrzyste układy profitarialne. Znamienna wszakże jest pewna skłonność krytyki, (...) którą nazwiemy świadomą inklinacją do przejawiania złych intencji.” Dalej zaś dopowiada on: „Krytykę spod znaku złych intencji widziałbym jako podejście apriorycznie nieprzychylne do omawianego dzieła, bo jedynie w kwestionowaniu i ataku na tekst może objawić się (zaprezentować się) maestria krytyka. Jakaż to łatwizna! O wiele łatwiej bowiem ukazać się jako inteligentny i błyskotliwy komentator (ale pozornie, pozornie) w nieprzychylnym podejściu do omawianego (znów pozornie) dzieła niż jego „tłumacz” i interpretator. Atak jest zawsze bardziej efektowny od prób objaśnienia. To w kwestii taktyki.”

Jeśli idzie o dwa ostatnie cytowane zdania – masz po stokroć rację, Jarosławie. Lecz, jak by to rzec ludziom, którzy wiedzą o teorii lektury jeszcze mniej niż wykładający ją na Uniwersytecie Warszawskim krytyk Klejnocki… Owa „znamienna skłonność krytyki” w pierwszym z cytatów jest to, bagatela, efekt ponad stu lat wysiłków najróżniejszych kolesi od myślenia, kolesi zajmujących się ogólnie rzecz biorąc filozofowaniem. Tym filozofowaniem owi kolesie wpływali na literaturoznawców, w tym krytyków literackich, zmuszając ich, koniec końców, do porzucenia praktyki tak zwanej lektury naiwnej. Praktyka lektury naiwnej, w trakcie której przyjmuje się, że autor napisał prawdę (cokolwiek by to miało znaczyć), zaś krytyk tę prawdę podaje dalej, wpierw – jeśli się autorowi jakoś ciemno napisało – ową prawdę objaśniając, otóż ta praktyka nie ostała się wśród zawodowców bodaj nigdzie na całym świecie prócz – być może – Uniwersytetu Warszawskiego.

Lektura nienaiwna traktuje dzieło literackie (znów – cokolwiek to by miało znaczyć) jako skutek, ślad, pretekst czy co tam kto chce pewnych procesów dziejących się w rzeczywistości (jak by jej nie definiować). Z tego powodu bywa czasami nazywana lekturą podejrzeń, gdyż rzeczywiście założeniem wstępnym jest nieufność do tego, co podane jak na tacy, rzucające się w oczy, przedstawiane jako oczywiste. Lektura nienaiwna, jeśli się z niej zdaje relację, jest często postrzegana przez grono czytelników spragnionych prostych prawd czy jednoznaczności jako „kwestionowanie”, „atak”, „szukanie dziury w całym”, „wydziwianie”, „jałowe popisy erudycyjne”. Innymi słowy – przypisuje się nienaiwnym czytelnikom, zdającym sprawę ze swojej lektury, niskie pobudki i złą wolę, za powód wskazuje się zaś czym bądź spowodowaną, acz ogólną, frustrację. Tak też czyni Jarosław Klejnocki pisząc o działalności redaktorów „FA-artu”.

Złe intencje? Zapewne i tak bywa, nienaiwni czytelnicy nie są z definicji niewinni. Jednak – daj to sobie powiedzieć Jarosławie – Twoje rozumienie intencji „krytyki spod znaku złych intencji” jest doprawdy przynajmniej pozbawione dobrych intencji, jeśli nie – co wydaje mi się bardziej prawdopodobne – wynika z wyraźnych luk w wykształceniu ogólnym. Jestem czytelnikiem nienaiwnym Twojego tekstu w „Lampie”, lecz choć wiem, iż posiadasz papiery stwierdzające biegłość w materii literatury, to nie mogę się jakoś przekonać do tezy, że rżniesz głupa z przekory. Wszystko wskazuje na to, że w co napisałeś, wierzysz, a słowo „wiara” jest naprawdę na miejscu, bowiem przy bliższym oglądzie wywód Twój składa się z tez absurdalnych, jak owa o ludziach z „FA-artu” charakteryzujących się „złymi intencjami”, i faktów naciąganych.

Jakich to faktów naciąganych? A choćby takiego drobiazgu. Utrzymujesz, że „w wydaniu internetowym »FA-artu« krytycy związani z tym pismem pozwalają sobie na daleko idącą dezynwolturę, w wersji papierowej tego samego pisma stają się już znacznie bardziej stonowani w opiniach”. Tymczasem od wielu lat przedrukowuję w kwartalniku noty o książkach i felietony z wydań online praktycznie jak leci. Jeśli zdarza się – naprawdę rzadko – że ten sam autor pisze do kwartalnika recenzję z książki, o której wcześniej napisał notę w wydaniu online, daję w kwartalniku tylko recenzję, co chyba oczywiste. Poza wszystkim zaś, te Twoje Niecokonserwatywne założenia! Więc rzecz dana w papierze jest ważniejsze niż ta dana online? W związku z czym nieprzedrukowanie jej świadczy o chęci ukrycia czegoś wstydliwego, o – jak piszesz – hipokryzji? Ale przecież obie rzeczy, czy ewentualnie wersje tego samego tekstu są dostępne, ta publikowana online chyba nawet łatwiej niż ta na papierze…

My tu, na Śląsku, dawno już mamy Internet.

A co u Ciebie?

(14 marca 2005)