Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: SCHABOSZCZAK Z GŁĘBOKIEGO TŁUSZCZU

SCHABOSZCZAK Z GŁĘBOKIEGO TŁUSZCZU

Każdy ma jakąś biografię – jeden pełną atrakcji i fajerwerków jak wysokobudżetowa produkcja hollywoodzka, drugi nudną i banalną niczym en-ty odcinek wenezuelskiej telenoweli. Truizmy zapodaję? Pewnie tak, więc pora od ogólników przejść do szczególików – zazwyczaj pikantniejszych.

Weźmy choćby Grażynę Torbicką, która, jak mi się zdaje, życie ma barwne, w końcu – było nie było – jest gwiazdą szklanego ekranu (no, może raczej gwiazdeczką). Torbicka na przykład ma możliwość prowadzenia uroczystości wręczania Nagrody NIKE, a to już nie byle co: wielka feta, reflektory, spotkanie z prezydentem, różnej maści notablami i tuzami rodzimej literatury. Ostatnio impreza odbyła się po raz dziewiąty (jubileusz puka do drzwi, oj, będzie się działo w przyszłym roku). Czek został wręczony Andrzejowi Stasiukowi, któremu kłaniam się nisko, zamiatając po rozkopanym Rynku Głównym w Krakowie czapką – jakże by inaczej – krakuską. Teraz Stasiuk będzie mógł skoczyć nie tylko do Babadag, ale choćby nawet do Bangladeszu czy w inne równie sympatyczne miejsce. Finałowa uroczystość tym razem odbyła się bez większych wpadek i niespodziewanych atrakcji, nie pojawił się nikt w rodzaju Wujka Samo Zło, nie było zabawnych przemów kwiecisto-dziękczynnych á la rozdanie Oskarów. I nic to, że Torbickiej pomyliły się imprezy i ubrała się tak, jakby miała prowadzić galę MTV, nic to, że Henryk Bereza jako laureata nagrody wywołał Stanisława Stasiuka. Ot, drobne zgrzyty, nie ma nad czym się rozwodzić. A w takim razie mogę zająć się konkretami i sprawami poważnymi, czyli literaturą.

O jakie konkrety chodzi? Otóż o życiorysy, rozmaite fakty i akty z życia wzięte, a potem przerabiane w literaturę, czy raczej – ostrożniej rzecz ujmując – w teksty. Od jakiegoś czasu na rynku wydawniczym mamy istny wysyp wszelkiego rodzaju prozy wspomnieniowej, w mniejszym lub większym stopniu autobiograficznej, reportaży, książek pisanych „z głowy” albo kleconych ze szpargałów wygrzebanych w rodzinnych archiwach. Wystarczy przyjrzeć się dwudziestce tytułów nominowanych do tegorocznej NIKE, w której sporą część stanowią prozy niewiele mające wspólnego z fikcją. Zastanawiające jest to o tyle, że jeszcze nie tak dawno, w poprzedniej dekadzie, nieomal wszyscy zainteresowani literaturą cieszyli się jak dzieci obracające w palcach nową zabawkę z powrotu opowieści, wyraźnego zwrotu prozaików ku tworzeniu fikcyjnych historii. Dlaczego więc proza niefikcjonalna znowu jest na topie?

Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, muszę zrobić jedno zastrzeżenie. Nie jestem zaprzysięgłym wrogiem reportaży, dzienników, autobiograficznych zapisków czy pełnych melancholii – „ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi” – wypisów z pamięci. Wręcz przeciwnie, cieszę się choćby ze sporej aktywności naszych reportażystów, bo kolejne książki Ryszarda Kapuścińskiego czy Wojciecha Jagielskiego są całkiem niezłe, gwarantują mi pasjonujące wyprawy do miejsc, których jako osobnik zdecydowanie osiadły na pewno nigdy nie odwiedzę. Zaznaczę wyraźnie: dobrze zrobiona literatura faktu, przybliżająca ciekawe, niezwykłe życiorysy proza biograficzna czy autobiograficzna mogą sprawić naprawdę wiele przyjemności lekturowej. Tyle tylko że akurat dobrej literatury z życia wziętej jest niewiele. Dominują książki pełne mocno odgrzewanych historyjek i dowcipasów z czasów PRL-u albo holokaustowych opowieści różniące się między sobą jedynie nazwiskami bohaterów. Gdyby jeszcze autorzy próbowali te „mocno sprawdzone” tematy przyoblec w interesującą formę, byłoby pół biedy. Najczęściej jednak zwyczajnie brakuje im umiejętności. W końcu – niewielu mamy pisarzy takich jak Janusz Głowacki, który nawet banalne historyjki potrafi zamienić w skrzące się dowcipem i ironią anegdotki.

Przyznam od razu, że nie mam jednej, dobrej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie teraz nastał renesans literackich autentyków. (Nie będę wnikał, na ile teksty sprzedawane jako autentyki są literacko konstruowane, fabularnie podkręcane, bo to temat na inny tekst.) Rzecz całą można oczywiście zamknąć stwierdzeniem, że wydawcy stawiają na to, co chcą kupować czytelnicy, ale przecież tłumaczenie wszelkich zdarzeń na scenie literackiej działaniami „niewidzialnej ręki rynku” to totalna łatwizna. Poza tym zawsze pozostaje pytanie, dlaczego ludziska wybierają akurat ten, a nie inny rodzaj literatury. Być może jest tak, że w dobie ponowoczesnego pomieszania prawdy z fikcją, zagubienia realnego w gabinecie symulakrowych luster wciąż magiczną moc przyciągania uwagi konsumentów kultury ma etykietka „z życia wzięte”, która daje – co z tego że bałamutną, złudną, kto by się przejmował takimi szczegółami – gwarancję dotknięcia „prawdziwej” rzeczywistości. „To zdarzyło się naprawdę!”, „Opowieść oparta na faktach!”, „Prawdziwa historia życia X-a!” – takie zaklęcia ciągle są skuteczne promocyjnie. Większość czytelników wciąż podchodzi do prozy fikcjonalnej jak do kuchni wegeteriańskiej: od czasu do czasu mogą wprawdzie zjeść kotlety sojowe, bo to trendy i zdrowe, ale i tak zdecydowanie wolą prawdziwego schaboszczaka wysmażonego w głębokim tłuszczu.

Wydaje mi się, że również pisarze niezbyt starają się, aby przekonać czytelników do prozy fikcjonalnej. Większość czytelników szuka w prozie przede wszystkim dobrze opowiedzianych historii i ciekawych postaci; cóż, można się na to wykrzywiać, ale tak właśnie jest, wszelkie awangardowe wygibasy przyjmowały się u nas raczej słabo. Tymczasem w głównym nurcie przeważają książki, w których narracja przypomina kiepsko zmontowany teledysk z MTV pełen chaotycznych strzępów scen i wątków, a bohaterowie są płascy jak ludziki wycinane z papieru przez dzieci w wieku wczesnoszkolnym. I to chyba jest główny problem – brak „żywych”, wielowymiarowych bohaterów w naszej prozie, zindywidualizowanych postaci, które nie byłyby jedynie odbitkami z kilku poręcznych, a modnych w danym momencie, sztanc. Oczywiście można bagatelizować całą sprawę, twierdzić, że w naszej literaturze zawsze był problem z porządnie zrobioną prozą psychologiczną, że wymyślaniem barwnych historii i postaci powinna się zajmować proza środka. Nie zmienia to jednak faktu, że nasi prozaicy nie potrafią, albo nie chcą zaspokoić czytelniczego „głodu” bohaterów. Trudno się więc dziwić, że czytelnicy tak chętnie sięgają po reportaże, biografie czy autobiografie. I tylko szkoda że w tym wszystkim gubi się gdzieś literatura, że mniejsze znaczenie ma jakość tekstu, a większą – siła rażenia nazwiska osoby, która sprzedaje nam „historie z życia wzięte”. Im bardziej znane nazwisko, tym lepiej. Ot, taka Torbicka, dobre nazwisko, bo to przecież gwiazda szklanego ekranu (no, może raczej gwiazdeczka). Kto wie, może też już powoli skrobie jakieś wspominki.

(7 listopada 2005)