WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 95, kwiecień 2006Baczewski

WĄŻ

„Wieczność dla nas – to gra lub znużona nadzieja”, powiada z ostentacją Borges w szkicu Historia de la eternidad i przytacza jedną z muzułmańskich opowieści o wyprawach Proroka do Raju (miradż): kielich potrącony przez Muhammada przewrócił się, lecz płyn się zeń nie wylał, bowiem zabrakło czasu, w którym owo zdarzenie mogło dojść do skutku. Nic się nie dzieje – oto pierwsza oznaka, po jakiej możemy rozpoznać, że znaleźliśmy się w wieczności.

Pozwolę sobie zacząć moje rozważania od węża. Zwykłego, elastycznego egzemplarza gadziej fauny, który poprzez niezrozumiały zbieg okoliczności stał się powszechnie znanym symbolem wieczności. Warto raz jeszcze podkreślić rolę przypadku; próżno byłoby się spodziewać po naszym bohaterze szczególnego poświęcenia w imię symbolotwórstwa. Pełzające indywiduum z ledwością znaczyło samo siebie, a prócz tego znaczyło jeszcze sinusoidalny szlak na pustynnym piasku i znaczyło zagrożenie dla pomniejszych stworzonek. Trudno oczekiwać od tak zapracowanej istoty, żeby znaczyła nam coś, czego sami nie jesteśmy w stanie ogarnąć. Wniosek narzuca się sam: do kanonu kulturowej symboliki wąż wpełznął mimochodem. Uprawniony byłby zarzut, że jednostkowe désintéressement nie gra tu najmniejszej roli – chciałbym tylko zaznaczyć, że w tej historii nie pojawi się żaden spisek; nie będzie też niczyjej woli: ani złej, ani dobrej.

Jeśli znam się cokolwiek na mitycznych wężach, to muszą one mieć w sobie coś powszechnego: statystycznie średni wymiar, jad pośledniego kalibru, wreszcie – last, but most important – nienaturalnie regularny splot. Prehistoryczny gad, który na naszych Prarodziców zesłał dar zrozumienia Dobra i Zła, który stworzył intuicję moralną, wszedł do historii jako byt niesprecyzowany. Nie mamy danych wystarczających, aby przypisać go do określonego gatunku. Czy należał do jadowitych, czy też był dusicielem? Był padlinożercą czy myśliwym? Sugerowana przez ikonografię nadrzewność (wąż kusi Ewę ukryty wśród liści Drzewa Wiadomości) wyklucza z listy potencjalnych uczestników biblijnego dramatu większą część gatunków: choćby żmije czy anakondy. Z drugiej strony Bóg, wyklinając węża-kusiciela, skazał go właśnie na pełzanie, co pozwala nam uwolnić od podejrzeń gatunki pływające. Pewne jest jedno: nie każdy wąż zawinił.

Zrodzenie świadomości Dobra i Zła już samo w sobie mogło być opuszczeniem Raju. Etyka jest sztuką bycia w społeczeństwie. Tymczasem Raj to samotność, arbitralny słownik z okrojonym zasobem przymiotników i zupełny brak powołania do spełniania jakichkolwiek obowiązków.

Członkowie pewnej gnostyckiej sekty z II wieku n.e. czcili węża z Księgi Rodzaju jako tego, który odsłonił przed człowiekiem tajemnice znane dotychczas tylko Bogu. Złemu, precyzują gnostycy, Bogu. Łatwe rozwiązanie, może nawet zbyt łatwe, bo, jak wiemy, kontrakt na świadome przeżywanie świata przewidywał również trud zarobkowania, katusze połogu, a przede wszystkim świadomość własnej śmierci. Taka była cena, jaką ludzkość miała zapłacić za mądrość etyczną, która w przestrzeni społecznej egzystencji wydaje się rodzajem twórczej empatii. Czy czciciele węża dostrzegali fatalne konsekwencje wężowej wiedzy? Trudno powiedzieć – ich poglądy znamy jedynie z dzieł ortodoksyjnych polemistów.

Z lektury Księgi Rodzaju wnosimy, że Bóg nie życzył sobie w Raju człowieka wyposażonego w zdolność rozróżniania między Dobrem a Złem. Być może Raj – to po prostu niewiedza. Tak więc to, co oddzieliło Prarodziców od Raju, zostało nazwane wygnaniem, a wiedza, rozmnażanie oraz wysiłek społecznie użytecznej pracy – karą. Historia ludzkiego rodzaju zaczyna się od banicji.

Potraktujmy powyższe uwagi jako dygresję. Bohaterem naszej opowieści jest inny wąż, nie kuszący, lecz skuszony, i to skuszony najtrywialniej w świecie – mianowicie przez głód.

Wyobraźmy sobie węża pełznącego przez pustynię. Jest on, jak to zostało powiedziane, wściekle głodny, krąży po wydmach, szukając czegoś zdatnego do spożycia. Nie powiem, od jakiego czasu nie miał niczego w pysku, przyjmijmy, że dość długo, by z najniezłomniejszego twardziela uczynić desperata. Pustynia była tego dnia szczególnie pusta, chwilami wąż popadał w zniechęcenie. Ogarniało go przeświadczenie, że najniechybniej przyjdzie mu skonać z głodu. W końcu jednak zlokalizował w pobliżu coś, co wydawało mu się innym wężem, wężem marniejszego gatunku. Każdy herpetolog (czyli naukowiec zajmujący się badaniem obyczajów gadów pełzających) wie, że nawet najbardziej szanujący się wąż, nawet wąż-asceta, nie pogardzi śniadankiem ze swego kuzyna. Odczuwanie pogardy nie leży po prostu w naturze węża. Wąż zje najlepszego kumpla, byleby tylko nadawał się do strawienia. Nasz bohater zatem bez zastanowienia chapnął chudszego brata i wszczął typowy dla wężów proces konsumpcyjny, polegający na stopniowym przełykaniu żywego pokarmu. Otóż komentatorzy mitu utrzymują, że to śniadanie tylko się zaczęło, a jego koniec nie nastąpi nigdy, albowiem tym, za co wąż capnął, był w istocie jego własny ogon. A znaczy to, że będzie łykał swoje ciało w nieskończoność, każdego dnia odrastając tyle, ile zdołał zjeść.

Obrazek, trzeba przyznać, jest nader sugestywny. Starożytni wierzyli, że węże żywią się własnym ciałem, zżerając swoje własne ogony. Świadectwo takich wierzeń znajdujemy u Plutarcha. Wywodzi się stąd piękny symbol alchemiczny: wąż-smok pożerający własny ogon (Ouroboros) ma symbolizować wieczność, to znaczy nieskończone trwanie materii wszechświata, polegające na ciągłych przemianach władających nią form. Wąż pożera swój ogon, jednak nie może go pożreć do końca, bowiem zjadając, zarazem odrasta równo tyle, co zeżre.

Czy wąż zje samego siebie? Czy w ogóle można zjeść siebie? Wydaje się to niemożliwe, bo ten samopożerający się byt biologiczny musiałby się rozpaść w nicość, nie pozostawiając po sobie najmniejszego kawałka zwłok. Czyżby jednak, wbrew znanemu przysłowiu, w naturze miało coś ginąć?

Rozsądek nakazuje opowiedzieć się po stronie mitu: wąż, chwytając za swój ogon, przenosi się do wieczności.

Lecz w tym miejscu pojawia się problem energii dodanej. Jeśli nawet przyjmiemy, że wąż nic innego w życiu nie robi – nie odbywa tańców godowych, nie roztrząsa problemów filozoficznych – tylko żre, żre i żre, już sama ta czynność wymaga jakiejś energii, biorącej się oczywiście z żarcia. Choć to z pozoru wydaje się tautologicznym masłem maślanym, żeby żreć, trzeba żreć. Oto więc dowiadujemy się, że istnieje taki głód, który nie może zostać nasycony, ponieważ odbiera on swemu właścicielowi (jeśli tylko można być właścicielem głodu) siły konieczne do nasycenia samego siebie. Wąż żre siebie i mógłby urosnąć tyle, ile zeżarł, ale uczynić tego nie może. Tak doskonały stan równowagi nie nastąpi, choćby dlatego, że wąż porusza szczękami. Poruszanie szczękami już samo w sobie wymaga pewnej ilości pożywienia. A więc węża jednak ubywa, z każdym kęsem jest go coraz mniej. Problem w tym, że wraz z wężem ubywa także wieczności. Tak oto w idealistycznym wyobrażeniu czasu tak spiętrzonego, że nie zachodzą w nim naturalne sekwencje przyczyn i skutków – przewrócony kielich nie roni ani kropli płynu – pojawia się rysa Apokalipsy. Każdy kęs może być kęsem ostatnim, z każdym kęsem zbliża się moment wyczerpania zasobów jadła, wyczerpania sycących właściwości świata. Inaczej mówiąc, największym problemem wieczności jest to, że nieustannie zbliża się chwila, kiedy to nasze własne zęby zazgrzytają w naszych własnych zębach. Wąż musi żreć bez przerwy, a przecież nie odrasta tyle, co zeżarł. Węża ubywa. Jest go mniej i mniej. Gdyby mi Parmenides albo Heidegger przysięgali, że wąż wpieprzający samego siebie zmierza do domu Bycia, zaśmiałbym się im prosto w twarze. Jakie tu Bycie? Skąd pewność, że świat się nie wyczerpie w chwili Przekraczania Progu?

A przecież mamy jeszcze przemianę materii. Wąż zjadany nie przemienia się tylko i wyłącznie w węża zjadającego. Przemienia się także w gówno. I choć substancja ta teoretycznie mogłaby stanowić pożywienie (pewne małpy żywią się kałem hipopotamów), jednak zdaje się, że gówno nie należy do pożywnych substancji. Poza tym – czy to w porządku, żeby naszą pachnącą wieczność symbolizował byle gównozjad?

Wąż zżerający swój własny ogon. Nigdy nie mogłem zrozumieć tego symbolu. Ja: czy nie jest to nazbyt monotonna dieta? Z jednej strony mamy ponurą kwestię gustów kulinarnych, z drugiej zaś – w nieskończonym pożeraniu własnego cielska można się doszukać istoty tej prymitywnej wieczności, jaką nam proponują podręczniki filozofii. Upływ niewyczerpywalnego czasu nieuchronnie pogrąża pożerającą i pożeraną materię w żywiole nudy. Jedynym kunsztownym wyjściem z sytuacji wydaje się ociupinka ascezy. Powiem wam, co o tym wszystkim myślę: pożerać samego siebie, to jakby łączyć samobójstwo z samogwałtem.

Dlaczegóż to anonimowy i, być może, kolektywny twórca symboliki przydzielił wieczności tak paradoksalną figurę? Abyśmy się zbyli nadziei? Wieczność – wąż bez węża.

Wieczność, polegająca na nieustannej przemianie form, jest wynalazkiem z konieczności prowizorycznym. Święty Augustyn miał rację. Problem z wiecznością jest jeden: taki, że nie ma z nią żadnego problemu. Jedynym prawdziwym problemem jest czas. Wieczność, wbrew pozorom, to coś łatwego do wyobrażenia. Nie ma w niej przeszłości, w której stałby pełny kielich, nie ma przyszłości, w której rozległby się lament nad rozlanym winem, i nie ma teraźniejszości, w której kielich byłby się przewracał.

Słowo, które stworzyło świat, nigdy, dopóki trwa czas, nie przestanie rozprzestrzeniać nad światem twórczej energii. W wieczności słowo trwa zawsze, brzmią równocześnie wszystkie akordy trąb Ostatniego Sądu, groźny palec Boga pokazuje dwojgu ludziom wyjście z Raju. To właśnie wieczność, gra, znużona nadzieja.

Jedno mnie niepokoi. Jak to się mogło stać, że kielich potrącony przez Proroka w ogóle się przewrócił?


data ostatniej aktualizacji: