WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 100 C listopad 2006Baczewski

Rząd do wynajęcia

Zamiast co pięć lat szukać odpowiedzi, jakich naszemu krajowi potrzeba rządów – lewicowych, prawicowych albo też nerwicowych – można postawić pytanie, czy w tym kraju w ogóle niezbędny jest jakikolwiek rząd. I poprosić, żeby respondenci tej ankiety odpowiedzieli na piechotę – idąc albo nie idąc na wybory. Wynik z pewnością byłby do przewidzenia.

Z jakiego to powodu współczesna teoria i praktyka polityczna usiłuje nam przedstawić władzę jako rodzaj niezbędnej pompy ssąco-tłoczącej, która połyka lwią część obywatelskiej gotówki w jednym miejscu, aby ją wypluć gdzie indziej – w stanie, o czym sama zapewnia z podejrzaną wręcz żarliwością, nie uszczuplonym ani ciut?

Cóż w tym procesie, energochłonnym jak piekielna kotłownia i podatnym na wszelkiego rodzaju rozszczelnienia (o czym dobrze wiedzą wszyscy pompiarze), tak nieodzownego, że przedstawia się go jako czynność zgoła opatrznościową? Zupełnie jakoś nie jestem tego w stanie pojąć.

Czyżby wzniosły patronat nad budżetem kraju był wystarczającym argumentem dla zatrudniania legionu pyszałków?

A więc może cały rząd jest niepotrzebny? Ta myśl jest najdalsza od sarkazmu. Mógłby być jakiś tam grzecznościowy; na przykład można by wynająć usługi administracji centralnej od innego państwa. Nadeszła najwyższa pora, żeby rządy, parlamenty etc. – zaczęły przynosić zyski.

Można by się zwrócić z tym do jakiegoś ościennego kraju. Byle tylko nie do tego z północnego wschodu. Przyznam, że właśnie w tej chwili przemknęła mi przez głowę ciepła myśl o naszym południowym sąsiedzie, o Czechach. Dlaczegóż by nie? Przecież Polska i Czechy – to dwa kraje w podobnej sytuacji politycznej, gospodarczej i tak dalej. Wystarczyłoby tylko na bieżąco tłumaczyć ich zarządzenia i ustawy – bo parlament też naturalnie poszedłby do likwidacji. Jaka by to była oszczędność! Dyskusje o lokalnych, narodowych sprawach można by z powodzeniem prowadzić na przykład w Internecie. Na czacie. Albo w GG.

A co do budżetu – to z takimi oszczędnościami na wiadomych organach, sądzę, że w ogóle nie trzeba by było go uchwalać.

Wiem to z własnej męskiej praktyki – organ zawsze kosztuje najwięcej.

Budżet wówczas sam byłby się domknął – przecież wiadomo, że cały deficyt idzie właśnie na tych speców, co opracowują dla rządu plany budżetowe. Gdyby ich wcale nie było i gdyby do tego nie było jeszcze rządu, sejmu, senatu – kraj miałby tylko jeden problem: gdzie lokować zyski.

Usługi Rządowe S. A. Czyż to nie piękne – w swej prostocie?

Do wykupienia pakiet konserwatywny, liberalny, socjalny. I tak dalej.

Czysta gra, w otwarte karty. Bez żadnych immunitetów, bez telewizyjnego szarogęszenia, bez watah bodyguardów.

Problemy z koalicją? Nie będzie już żadnych problemów z koalicją. Powierzmy to ponure pojęcie podręcznikom historii.

Votum nieufności? Po co votum nieufności? Wystarczy postraszyć opóźnieniem przelewu. Albo, w drastycznym przypadku, zerwaniem kontraktu.

A co w takim razie z korupcją? Dobre pytanie. Obawiam się, że w naszej sytuacji administracja zacznie korumpować obywateli.

Świat chciałby wreszcie przecknąć się z koszmaru. Wydobyć się z kryzysu nadprodukcji władzy. Strząsnąć ze szklanki tę gorzką pianę i zanurzyć usta w orzeźwiającym napoju bezwarunkowej wolności.

Oddać władzę państwową w ręce międzynarodowych korporacji. Nie sposób przeoczyć symbolicznej warstwy tego gestu. Czyż nie znaczyłoby to zerwania z owym banalnym w gruncie rzeczy przesądem, jakoby desygnowanie władzy miało być najwyższym wyrazem woli narodu?

Najwyższym wyrazem woli narodu jest najzwyklejsza i najprostsza, jednostkowa deklaracja obywatelstwa. To, że z własnej i nieprzymuszonej woli uznaję siebie za członka pewnej grupy osób.

Problem ma również pewien wymiar abstrakcyjny. Naród nie nabywa swej istoty poprzez poddanie się określonej władzy. To sposób postrzegania typowy dla rządów autokratycznych. Decydujący głos ma w tym względzie intuicyjne poczucie narodowej tożsamości. W rzeczywistości mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które nazwałbym metafizycznym przeniesieniem. Każda władza żywi najgłębsze przekonanie, że to ona właśnie wybiera swój naród, a nie naród ją. Nie zaliczyłbym tego przekonania władzy do kręgu uroszczeń, dlatego używam pojęcia z kręgu psychoanalizy. Cyniczna sentencja „navigare necesse est, vivere non est necesse” streszcza w bardzo oczywisty sposób całą arogancję władzy, która jednak, jak przypuszczam, nie jest wynikiem złej lub dobrej woli, lecz po prostu obiektywnych okoliczności.

Pozostańmy przy metaforyce żeglugowej: przydałaby jakaś tania bandera.

To wcale nie jest takie głupie, jak wygląda. To nie tylko nie jest głupie, nie jest też nowe. Dość powiedzieć, że przecież przez bite 45 lat dzierżawiliśmy usługi rządowe zza wschodniej granicy, z delegaturą na Belwederskiej 49 w Warszawie. W tak zwanym Pałacu z Orłami. A nikt jakoś nie wpadł na pomysł, że to właściwie Ministerstwo Kultury powinno łożyć na rządowy teatr marionetek, nie zaś zniewoleni podatnicy. W każdym razie przez 45 lat nikomu korona z głowy nie spadła (z wyjątkiem państwowego godła, ma się rozumieć).

Chciałem powiedzieć, że pomysł z dzierżawieniem usług rządowych da się wprowadzić na całym świecie – niejednemu Bhutanowi albo Paragwajowi taka oszczędność wyszłaby na zdrowie – ale wypada podkreślić, że nasz kraj stwarza szczególnie przychylne warunki dla przeprowadzenia pionierskiego eksperymentu. Po pierwsze: ze względu na długoletnią praktykę (prawda, że nie całkiem własnowolną), po drugie: dlatego, że mamy, jak się zdaje, jeden z najbardziej znienawidzonych przez społeczeństwo organów władzy.

Powiem inaczej, bo to brzmi już zanadto jak humoreska, a przecież piszę o marzeniach. Otóż marzy mi się Polska spółdzielcza, nie tyle sprywatyzowana do suchej nitki i dochodowa, ile raczej taka, której instytucje byłyby jak najkrótszą drogą zasilane przez tych, którzy z nich korzystają i którzy na nie płacą.

Choć być może nie dojrzałem jeszcze emocjonalnie do tego, ażeby co miesiąc zanosić 10 złotych do miejskiego komisariatu policji, 15 złotych do najbliższego garnizonu, 5 złotych do rejonowego sądu, złotówkę na tutejszy dworzec PKP, by wesprzeć naszą nieruchawą kolej dotacją uchwaloną przez Sejm mojego własnego współczującego serca, itd. Lecz przecież skoro składam na dostojne ręce Urzędu Skarbowego doroczne zeznanie o dochodach, a nie utrzymuję się z – delikatnie mówiąc – anonimowych źródeł, to dlaczego nie miałbym prawa wnosić o wzajemną szczerość? Dlaczego nie mam prawa wiedzieć, ile z tych wpłaconych składek dostał mój własny dzielnicowy, który, jak sam twierdzi, ma mnie na baczeniu? Ile więc dostaje za to baczenie? A ile otrzymuje moja miejska komenda straży pożarnej, ile dyrektor Biblioteki Narodowej, ile zaś lokalny proboszcz? Nie sądzę, żeby były to rzeczy wstydliwe. Bo gdyby tak na przykład pojawił się w telewizji Pan Prezydent, mógłbym powiedzieć do kumpli: widzicie ten guzik przy Jego marynarce? To ja Mu go kupiłem! Ostatecznie wyżej wymienionemu dzielnicowemu też miałbym prawo zabrać ołówek, gdyby mi podpadł.

Tak, proszę państwa, żadnych skrupułów, szczerość za szczerość. Ile, komu i na co. Bo za co, to przecież widać, nieprawdaż? Mam wszystkie PIT-y, paragony fiskalne z całego roku, pozbierałem wszystkie banderole akcyzy; proszę bardzo – zapłaciłem. Proszę mi teraz wyliczyć, ile z tego na jałmużnę dla samotnych matek, ile na koedukację ich dziatek, ile na lotnika, co, jak to poeta powiedział, wzbija się w przestworza na swym śmigłym ptaku, żeby bronić tych moich i tylko moich circa 10 centymetrów bieżących granicy. Chcę wiedzieć, ile oni wszyscy za swój trud z mojej kabzy dostają.

Aha, i jeszcze chciałbym wiedzieć, kto przepieprzył resztę.


data ostatniej aktualizacji: