Wydawnictwo FA-art M.K.E. Baczewski: CZEMUŚ MNIE WZIĄŁ I OPUŚCIŁ?!
 tu jesteś: strony autorówM.K.E. Baczewski

CZEMUŚ MNIE WZIĄŁ I OPUŚCIŁ?!

Błędne jest rozpowszechnione domniemanie, jakoby ci, których los doświadcza ponad miarę, mieli tracić wiarę w Boga. Odwrotnie: przeciwieństwa losu tylko umacniają ich wiarę. Problem w tym, że Bóg, w którego wierzą, jest Bogiem, oględnie mówiąc, wątpliwej konduity moralnej.

Gazety ostatnio podały, że pewien rumuński zakapior, zresztą tymczasowo zamieszkały w zakładzie penitencjarnym w Timisoarze, pozwał był Pana Boga na wokandę. Zarzut był oczywisty, logiczny i – mając w tym względzie pewną praktykę – rzeknę, iż zgoła usprawiedliwiony: stworzyciel niniejszego padołu nie spełnił danej obietnicy.

Chrzest w przekonaniu autora pozwu byłby niczym innym jak gatunkiem umowy cywilnoprawnej zawieranej między neofitą a Panem Bogiem. Treść owego kontraktu można by ująć w następujących słowach: jedna, nowo narodzona strona zobowiązuje się do świadczenia żarliwej wiary na rzecz drugiej, ta ostatnia zaś, nadprzyrodzona, zobowiązuje się w zamian za to uiszczać na rzecz pierwszej świadczenie w postaci regularnych dostaw pomyślności życiowej.

Możemy zatem mówić o pewnym wyłudzeniu zaufania, a nawet o zdradzie, jako że niebiański kontrahent z danego zobowiązania się nie wywiązał, powód zaś z tej przyczyny poniósł znaczące straty (związane choćby z przymusową zmianą miejsca pobytu na mniej dogodne).

Zawiedziony chrześcijanin, niejaki Mircea Pavel, odsiaduje właśnie wyrok dwudziestu lat pozbawienia wolności. Ten rumuński Hiob nie wątpi, że owa niedogodność spotkała go za sprawą niedopatrzenia ze strony Stwórcy. W zamian za wykonywane przez powoda obowiązki religijne ten miał go bronić przed złem. Partner okazał się jednak niegodny zaufania. Tak oto chrześcijańska łatwowierność Mircei Pavla została wystawiona na próbę. Czyżby w wysokich Niebiosach aż do tego stopnia zbywało na bezkarności, że Przedwieczny nie chce się nią z nikim dzielić?

Nie bylibyśmy daleko od prawdy, twierdząc, iż stanowi On dzisiaj większą przeszkodę dla ateistów niżeli pomoc dla wiernych. Niemniej tym sposobem zyskuje na prawdopodobieństwie pewna odwieczna hipoteza. On istnieje. Skąd wiadomo? Ma wrogów.

Uprzedzam ewentualne zarzuty bigotów. Nie widzę nic zdrożnego w stawianiu Pana Boga pod sąd. Jak inaczej udowodnić Jego niewinność?

Tak, ale skąd zło? Odpowiadam. Z trzech liter: „z”, „ł”, „o”. I jeszcze z przyczyn. Przyczyny z powodów, a powody – z uwagi na ciżbę rozmaitych przesłanek. Przesłanki znowuż z przyczyn, przyczyny z powodów. I tak dalej, i dalej. A to wszystko z liter. Z liter, liter, liter.

Winienem tutaj – wieprz z trzody Nagardżuny – uściślenie: bardziej z liter niż z przyczyn.

Zapewne można by mieć do Boga pretensje o to, że nie ułatwia nam prowadzenia uczciwego życia. Zapewne. Świat jest kiepsko resorowany. Świat jest zazwyczaj spóźniony. Na dodatek stwarza liczne okazje do wykolejenia. Aliści u Clive'a S. Lewisa czytamy następującą uwagę: „wyznaczając sobie uczciwe życie jako ostateczny cel, gubi się samą istotę egzystencji” (cytat pochodzi z książki noszącej znamienny tytuł: Bóg na ławie oskarżonych). Jakie wobec tego życie podoba się Bogu? Odpowiedź jest banalnie prosta. Nasze, bowiem do tego życia nas powołał.

Tymczasem zdaje się, że żyjemy wszyscy (prócz może nielicznych mistyków) w stanie niejakiego opuszczenia, spustoszenia, mglistej tęsknoty za kimś lub za czymś, kto lub co nie chce albo też nie może się do końca ujawnić.

Dowód na istnienie Boga ze znalezionej na ulicy złotówki? Proszę bardzo. Ale w takim wypadku co z pięćdziesięciogroszówką? Czy byłby to jakiś pośledniejszy środek dla umocnienia duszy? Czy też dowód na istnienie, powiedzmy, Anioła Stróża? A pięciozłotówka? Czyżby zadatek na wskrzeszenie politeizmu w dwa tysiące lat po narodzeniu Jezusa Chrystusa?

Troskliwa Opatrzność, mądrość spoza świata. Jest zawsze jakąś pociechą dla kogoś, kogo życie nie rozpieszcza, ale jakie intelektualne spustoszenie powoduje w tym, co rozbił pulę totalizatora!

Mircea Pavel dał dowód na to, że życiowe opresje działają stymulująco na władze umysłowe. Świadectwem niechaj będzie przemyślna konstrukcja pozwu. Wniosek, rzecz jasna, musiał spełniać ściśle określone wymogi formalne. Bez tego w sądzie ani rusz. I tu nasz zakapior wykazał się wręcz odrzutowym polotem. Miejsce zamieszkania pozwanego? Niebo. Wykształcenie? Wszechwiedza. Zawód? Wszechmogący (lecz nie Wszechchcący). Brakło jedynie wiedzy w kwestii rodziców; zapisano więc zgodnie z odwiecznym sądowym obyczajem: Nieznani. Z takimi konkretami można się zabrać do rzeczy. Proszę wylądować, sąd idzie!

Pozwanego miała reprezentować pośrednicząca w zawarciu ww. kontraktu rumuńska cerkiew prawosławna. Wyrok był iście Salomonowy, acz trudno się oprzeć wrażeniu, że cokolwiek heretycki: pozwany nie ma osobowości prawnej, odpowiedzialności za wyrządzone szkody ponosić więc nie może. Z drugiej strony juryści przyznali ze skruchą, że Niebo nie podlega jurysdykcji rumuńskiej władzy sądowniczej. Tak oto pozew Pavla został oddalony.

Otóż sądzę, że mamy do czynienia z niebagatelnym precedensem prawnym. Wydarzeniem na skalę kto wie, czy nie wszechświatową.

Od dziś, jeśli kogoś najdzie ochota na przedsięwzięcie, które – idąc za wierszem Wisławy Szymborskiej – nazwiemy „zemstą ręki śmiertelnej”, niechaj nie szuka satysfakcji na drodze sądowej. Najlepiej niech podąży za radą (i przykładem) autorki słów przytoczonych w poprzednim zdaniu. Niech pisze wiersze.

Ale bądź tu mądry i pisz wiersze! Wpierw trzeba by to i owo przeskrobać, tamto i owamto spsocić, po czym zgłosić się do świątyni Temidy po zasłużony wyrok, w ten skomplikowany sposób podnieść sobie wskaźnik IQ, no i dopiero po wypełnieniu tych wszystkich formalności można brać się za pisanie.

Wybaczcie szczerość, ale skoro już jesteśmy przy wierszach, pozwolę sobie na pewną niedyskrecję. Niedawno miałem honor (i humor) być jurorem jednego z tysięcy krajowych konkursów literackich. Zahartowany w ogniu własnych niepowodzeń artystycznych, nie byłem od tego, by się nie przygotować mentalnie na sto kilkadziesiąt estetycznych porażek. Być może tą bezpardonową deklaracją ranię jakąś piszącą duszę; ujmijmy więc problem innymi słowy: biorąc się za lekturę konkursowych utworów, wprowadziłem się w taki stan psychiczny, w jakim każdy poprawny wiersz urasta do rozmiarów apollińskiego objawienia. Nie obyło się bez uprzedniego wykonania pewnych ćwiczeń duchowych; jako przykład wymienię choćby uzupełnienie zapasu środków antydepresyjnych; ale cóż, poezja wymaga ofiar (zapytajcie tylko czynnych członków SPP o ich oceny z gimnastyki!). Jeszcze delikatniej? A więc nazwę ową pożądaną dyspozycję utrzymywaniem psyche w nieustannej sposobności do przeżycia miłego rozczarowania.

Tym razem piszącemu te słowa pisane było przez dłuższy czas pozostawać w stanie żyznej gotowości. Duchowe oświecenie jak nie chciało, tak nie chciało nastąpić. Oczekiwanie nie było jednak bezowocne. Miało się okazać, że strącono mnie w otchłań, abym tym wyżej wzleciał. Trafił się w końcu pewien autor, jeden z nieprzejednanych piewców szarej codzienności, który – cóż wiele mówić – wyzwolił przerażonego jurora z okowów obłożnej dyzgustii. Złożoną problematykę wierszy owego poety streszczę w kilku obrazach: rower, piąta rano, firma ESTE, minus osiemnaście. Niby nic niezwykłego: podmiot liryczny utyskuje na swoją dolę, która istotnie dorównuje słodyczą ostatniemu napojowi Sokratesa. Lecz oto znienacka spada na nieprzygotowanego zgoła czytelnika istny grom z jasnego nieba: „Właśnie budzik przerwał mój sen. / Broń Borze, zrzucić go z szafki.”

Proszę nie mieć mi następujących słów za nic niestosownego: uważam ten wiersz za doskonały przykład metafizycznej pomsty. Osoby obeznane z ortografią zapewne będą wiedziały, o co mi chodzi.

Jak daleko sięgają tajemnice alkowy jurorów konkursów literackich? Nie wiem. Mam nadzieję, że nie sprzeniewierzę się rzemiosłu, jeśli oddam ten ukłon w stronę kolekcjonerów happyendów: jakżebym mógł się oprzeć?