Wydawnictwo FA-art Adam Kaczanowski : CZYTAM W MYŚLACH...
 tu jesteś: strony autorówAdam Kaczanowski

CZYTAM W MYŚLACH...

I trudno mi sobie wyobrazić czytających na głos. Kogoś, kto zachwycony cudownym brzmieniem frazy czyta na głos zdanie wyrwane z wiersza czy powieści.

Czy osoba taka, jak w transie, czyta ten czarujący ustęp wielokrotnie, w różnych tonacjach, akcentując co rusz inne słowo? Recytuje go przed lustrem, z zachwytem śledząc każdą sylabę wychodzącą ze swoich ust? Przerywa żonie lub mężowi jakieś prozaiczne zajęcie i każe zamieniać się w słuch?

Trudno mi sobie taką osobę wyobrazić, ale widząc tak wiele peanów na temat doskonałego brzmienia tego czy innego tekstu, pochwał autorów, którzy tak wyśmienicie oddają melodię języka, muszę przyjąć istnienie takich czytelników za dobrą monetę. Dobrze, wierzę, są tacy. Wierzyć nie znaczy jednak rozumieć.

Nie rozumiem na przykład zachwytów nad powieściami, których narrator jest jakiegoś rodzaju naturszczykiem, najpewniej pijakiem czy innym bezrobotnym. W każdym razie jakimś marginesem, który podobno reprezentuje ogół. W zachwytach tych mówi się, że autor utworu udowodnił, że ma doskonały słuch. Jak dla mnie, równie dobrze mógłby mieć rewelacyjny węch. Wolałbym natomiast, żeby miał wielki dar przekonywania, który każe mi uwierzyć, że osoba o podstawowym wykształceniu, zamroczona tanim winem, jest w stanie opowiedzieć swoje życie w układającym się w spójną całość monologu. Zachwyty dotyczą wszakże odwzorowania jakiejś naturalności, tymczasem naturalną formą przekazu mówionego człowieka w takiej sytuacji jest bełkot. A gdyby poprosić tegoż o zapisanie swoich przemyśleń, bełkot ten zmieniłby się w coś jeszcze innego, jakąś dziecięcą parodię poprawnej polszczyzny. Wiem, co mówię, bo pracowałem kiedyś w archiwum i czytałem donosy prostych robotników na innych prostych robotników. Zupełnie inna bajka. Dlatego nie rozumiem argumentów o doskonałym słuchu większości polskich autorów i ich wyczuleniu na język „ulicy” (przepraszam, zupełnie inna bajka to Maciej Malicki). Szczególnie, że za każdym razem nie mogę się pozbyć wrażenia, że rzeczonej powieści nie napisał żaden żul-naturszczyk, tylko wciąż ten sam inteligent z manierami Witolda Gombrowicza.

Drażni mnie opowiadanie o „języku” w co drugim tekście krytycznym? Nie mój interes. Nie pojmuję sensu ni urody różnorakich stylizacji języka powieści na język niby-to-mówiony? Moja strata. Nie zmienię się, dla mnie literatura a gawęda to dwie różne sprawy. A gawędziarze nudzą mnie po trzecim zdaniu, także w tzw. życiu.

Wolałbym jednak częściej słyszeć w dyskusjach literackich o sprawach takich jak konstrukcja utworu i umocowanie tejże konstrukcji w innych książkowych konstrukcjach. O języku złożonym z myśli i sensów, a nie o języku polskim, który autorowi w duszy gra.

Ktoś kiedyś zapytał mnie o melodię mojego powieściowego „języka”. Odpowiedziałem krótkim tekstem. Nie jestem ptaszkiem, żeby śpiewać. Jestem pisarzem, żeby pisać.